Bywa, iż zdumiewam sam siebie, zwłaszcza jeżeli idzie o sprawy zakupowe. Zostawiłem
dziś w Iksie 7,40 PLN. Jeść trzeba. Zdrowo. Po długiej chwili zastanowienia odkładam kiełki
brokułów za 3.45 PLN i biorę pora za 1.25 PLN oraz kukurydzę, iksowską oczywiście. Do
koszyka dorzucam jeszcze jogurt naturalny, iksowski, do tego pasztet (iksowski), parówki
(nie iksowskie) dwa kurze skrzydełka, (wyszło 0.76 PLN) oraz chleb. Pomidory i marchewkę
zostawiam przy kasie, bo zapomniałem zważyć. Żadnego alkoholu, żadnych papierosów.
Jestem z siebie dumny. Poza tym trzeba oszczędzać, odcięli nam Internet, z powodu naszych
przeciągających się kłótni o to, kto powinien zapłacić rachunek. Może wypadnie na mnie, i co
wtedy? Może do tego równie dobrze nigdy nie dojść (ale oszczędzać trzeba), bo sprawę
Internetu rozwiązaliśmy szybko. Kradniemy go od sąsiadów, na szczęście bowiem mamy
Hakera na stanie. Haker ma jak mało kto ładne oczy oraz przystojną żonę.
Pierwszy dzień wiosny spędziliśmy razem.
Przypłaciłem poranek ostrym stanem zapalnym po porannej rozmowie z panią z banku
(nie, nie rozumiem dlaczego zablokowano mi konto, przyzwyczaiłem się już do debetu, jak to
tak nagle się z nim rozstawać) i poirytowany wyszedłem na obchód miasta. Krążyłem przez
dwie godziny ze słuchawkami na uszach, pogryzając cukierki lipowe. Ja - krążownik miejski.
Potem wpadłem do Igreka, na kawę, a tam już Menel i Menelina, i cała ekipa. Za chwilę nasz
Haker na włościach z przystojną partnerką oraz jeszcze jedna para wjechali na rowerach.
Oczywiście nie wolno poruszać się po mieście z pasażerem na bagażniku, ale przecież późna
godzina, a gdy późna godzina, to władza śpi. Gramy w karty, przychodzi jeszcze nasz mistrz
Menello. Jego życie polega na jeżdżeniu po krewnych i wymuszaniu jedzenia oraz pieniędzy
na życie. Menello nie grymasi jeżeli chodzi o tego rodzaju darowizny, które właściwie są
haraczem (rodzina boi się, że przedłuży swoją wizytę o kolejny dzień objadania): przyjmuje
gotówkę, czeki, przelewy oraz dary w naturze wyłączając jedynie buraczki, bo do nich żywi
niewyjaśnioną awersję. W gruncie rzeczy podejrzewamy, że to właśnie one w jakiś sposób
doprowadziły Menella do tego, czym jest dzisiaj. Po entej partyjce makao decydujemy się
opuścić lokal. Idziemy pod kasztan w celu rozpracowania kolejnych hektolitrów piwa,
tj. kawy. Mamy do dyspozycji dwa rowery. Wszyscy, oprócz Meneliny jestesmy nietrzeźwi.
Menel z Menellem porywają pierwszy, do Meneliny dosiada się Przystojna.
Jadą. My idziemy. Znaczy Haker i ja. Idziemy. Idziemy. Jedzie Menel z Menelem, prosto.
Jedzie Menelina, wymachuje łapkami, tylko pomalowane pazurki błyskają, krzyczy
Przystojna, slalom. Jadą suki. Idziemy. Idziemy. Stoją suki. Stoi Menelina z Przystojną oraz
rower. To idziemy, idziemy, dalej, co się będziemy wtrącać, jedna trzeźwa, a my to tak sobie.
Chowamy sięga rogiem, tam czekają już Menel i nasz mistrz.
Suki sprawdzają Menelinę, Przystojna natomiast w poczuciu winy przyznaje natychmiast,
iż czuła się niebezpiecznie jako pasażer roweru. M. wyznała w tym czasie ze skruchą, że
rozumie, iż prowadzenie roweru slalomem jest niedobre. Kazano jej chuchnąć:
- Chuch. Nic nie czuć.
- Czy pani coś dzisiaj piła?
Menelina nie potrafi kłamać. Dzisiaj to dzisiaj, doba ma 24 godziny, dzisiaj piła.
Wiśniówkę. - A sama pani tę wiśniówkę piła?
Menelina orientuje się w tym momencie, że nie ma nas w pobliżu, ale wydedukowała, że
stoimy pod kościołem, bo ujrzała mój łeb wyglądający zza kamienicy. Ja - czajka.
Panowie policjanci natomiast orientują się natomiast, że się wiśniówki samemu nie pije
i nie kończy się na jednej bańce. Propagatorzy mądrości ludowych. Aforyści. Gdy robi się
wieczór, władza powinna spać, takie jest moje zdanie.
Starszy policjant wyciąga notesik, oj, będzie mandacik. Wtedy młodszy pan władza
zachichotał. I ten chichot jego, spóźniony, wyśmiany niechcący spowodował, że starszemu
opadła ręka. Tym chichotem swoim młodszy zsolidaryzował się z nami, z Meneliną
i Przystojną, Menelem i Menellem, Hakerem, no i mną.
Panowie policjanci nie mogli wystawić mandatu. Posłali nas do diabła, i chętnie byśmy się
tam udali, gdybyśmy nie mieli jeszcze tego piwa do wypicia. Ponieważ jednak miejsce pod
kasztanem było zajęte, skończyliśmy nad rzeką.
Jak i kiedy dotarliśmy na stancję, nie pamiętam. Wstaję koło południa, Haker śpi,
Przystojna śpi, Menelina koło mnie. Wnioskuję, iż ostatni goście wybyli. Postanawiam
poszukać czegoś do jedzenia, pamiętając o tych zakupach, co je zrobiłem w dzień poprzedni,
co 7,40 PLN wydałem. Otwieram pewnie lodówkę, bo wiem, że czekają tam na mnie
parówki, pasztet, sałatka z pora… a tu nic. Półeczki smutne, ogołocone, żerdki półeczek
wystają jak żeberka. (O, królestwo za żeberka.) Wszystko zjedzone, tylko w zamrażarce leżą
dwa kurze skrzydełka i seler. Przypominam sobie, że owszem, jedliśmy coś wczoraj po
powrocie, na pewno, świadczy o tym wieża naczyń w zlewie. Czuję rosnącą frustrację: jeść,
jeść, jeść coś trzeba. Wszyscy jedli, od zawsze, niezmiennym prawem człowieka jest
jedzenie. Ba, prawem i obowiązkiem człowieka jest jedzenie, kiedy czuje się głód.
Rozpoczynam poszukiwania. Kiedy szukałem chleba natrafiłem na dwa słoiki buraczków.
Ogarnęło mnie natchnienie. Oj, będzie barszczyk. Po chwili odrętwienie. Buraczki są
w marynacie. Zupa na occie nie wróży niczego dobrego. Menelstwo menelstwem, ale
szacunek dla sztuki kulinarnej musi być. Kiedy już wgramoliłem się pod stół w poszukiwaniu
czegoś pszennego, co można by dodać do zupy, natknęłam się na kaszę jaglaną, tę samą, co
mi Starosta Roku podarował w Pieninach, mówiąc, że on wraca do domu rodzinnego, a ja,
biedny, na stancję, to mi da kaszę, na zdrowie, bo wie, że mi się nie przelewa. Chwała
Staroście Roku, słusznie nosi to imię. Będzie krupniczek.
Węszę w poszukiwaniu marchewki. Lodówka - no nic a nic, pisałem. Szafka - nie ma tam
nic marchewkowego oprócz pustej plastikowej siatki po cebuli. Druga szafka – nic
marchewkowego, tylko pasek od pustej puszki po kawie. Moja frustracja rośnie.
Nic to – pomyślałem - wyjdę, pocieszę się pogodą i na pewno znajdę jakiś ogródek,
a w nim marchewkę albo warzywniak może i wydam na nią moją ostatnią gotówkę. A przy
okazji pójdę sobie na kopiec. Zetowski na przykład.
W okolicy ulicy S. poraża mnie katastroficzna wieść. Podsłuchuję rozmowę telefoniczną:
- Wszystko pozamykane, Zielone Świątki.
No, to zjedliśmy sobie krupniczek. Bez marchewki? Nie da się. Dla rozładowania emocji
wbiegam na kopiec, robię kółko i zabiegam do Alei. Wtedy moje bystre oko wypatruje budkę
z warzywami. Po drugiej stronie ulicy. Czyli, że jednak krupniczek. Kupuję młodą
marchewkę za kwotę, która przekracza moje najśmielsze oczekiwania - 4,50 PLN za
kilogram. Nic to, krupniczek musi być z marchewką.
Zupka uwarzyła się, a jakże, na tych skrzydełkach (mrożonego nikt nie ruszy) i kostce
(którą przezornie kupuję w dużych ilościach) znalezionym w zamrażarce selerze, z kaszą
i... marchewką. Krupniczek palce lizać. Bywa, iż sobą zdumiewam nawet siebie. Nawet,
jeżeli chodzi o postne popisy kulinarne. Zapraszam moich wybudzonych ze słodkiego snu
przyjaciół na obiadek. Solidarność musi być. Poza tym denerwuję się strasznie, może ten
krupniczek za słony, za ostry, albo marchewki za dużo (sic!), chcąc nie chcąc, opinia o mnie
jako kucharzu zostanie sformowana na podstawie tego właśnie krupniku.
- Chciałem ci powiedzieć – mówi Haker – iż zdumiewasz mnie codziennie.
- Ty to złoty jesteś - wymyka się Przystojnej, za co dostaje kuksańca od Hakera.
- Kucharz – mówi Menelina i kładzie mi rękę na kolanie, i wiem, że oni to wszystko
szczerze i z serca a może z żołądka, a to nawet jeszcze lepiej, mówią, i bardzo, ale to bardzo,
mi się ta przyprawiona gęba kucharza podoba.