Literatura

METAMORPHOSIS (inny tekst)

netah

o przekleństwie dusz tamtej epoki
“Być romantykiem to nadawać codzienności wymiar szczególny, temu co znane godność nieznanego, temu co pospolite blask nieskończoności.”

Novalis

Metamorfoza - przekształcenie, zmiana, coś co innym się staje pod wpływem czegoś lub inszej postaci, czerń i biel, pomieszanie, które nowe odcienie szarości wyzwalać pragnie. Dobro i zło, i granice ich nieskończone, które sięgają gdzie wzrok nie sięga- wnętrze człowieka co poza niego samego wychodzi. Romantyczność która równa się cierpieniu. Miłość, która równa się cierpieniu. Romantyczność, która jest ucieleśnieniem, ciałem myśli i cieniem postaci realnej zarazem, dwoistość w jedności, wielość z jedną twarzą, na jakiej każdy z dni przeszłych własne odcisną piętno, nie zawsze widoczne pod płaszczem zdrady i odkupienia. Pokuta, jeśli własnym jest wyborem, częstokroć daninę krwi pobiera- nierzadko, również życia. Bohaterowie romantyczni- żyli tak, by umrzeć, lecz zarazem umierali tak, by i świat umarł trochę jeśli ich nie stanie.

Jeśli myśli ktoś: “oto jedną kroczę drogą”- cóż pocznie sprawiedliwy ujrzawszy rozwidlenie? Kierujący się losem rzuci monetę: co uczyni jeśli między palcami zakończy taniec swych obrotów? Romantyk zaś pozbawiony jest tych dylematów, z dróg dwojga wybierze trudniejszą, z dwóch światów: obcy bardziej. Z dwóch kobiet zapytać pragniesz? Ha! Nie ma odpowiedzi. Pytania tak zadane rozwiązuje serce, które sługą nie jest woli ni rozumu, a które o dziwo oddaje czasem swą koronę by ciernie wbić na się. Może wybierze ładniejszą urodą, lubo duszą, może żadnej krzyż swój dźwigając samotnie, może też w końcu wybrać obie, lub też na zew innej syreny odpowiedzieć snadnie. Albowiem niezbadane są drogi romantyków z szaleństwem w oku i wiecznie krwawą piersią, zbawcy ran zabliźnionych i lekarze nienaruszonych kości, wiecznie głodni nie zaspokojenia, lecz kolejnych łaknień, kolejnych imion, i kolejnych masek opadających wraz z liśćmi jesienią.

“Znam ja was, każda piosnka wajdeloty. Nieszczęście wróży jak nocnych psów wycie (...)

Na kształt gadziny owija pierś dziecka. I wlewa w duszę najsroższe trucizny, głupią chęć sławy i miłość ojczyzny.”

Konrad Wallenrod

Z widmem krzyku i krwi ran, z zaciemnionym obrazem w oczach swych i cudzych, żył w śmierci własnej aż do przebudzenia, którego koniec przywrócił światu pieśń nową. Z dwojga imion dawniejsze wybrać mu przyszło, jakie na zgubę wróciło doń, jego samego zgubę i dumy narodu, który śmierci powierzając krew rodzicielską, na piersi swej żmiję wychował. Spoglądający w nieba źrenice nie mogą dostrzec rąk chwytających każdą chwilę z obecnych w zasięgu wzroku, lub też widząc tam rzeczy straszne, los pisany zmienić chcą kosztem własnym zbawiając wybranych. Służba w śmierci szeregach niewdzięcznością karmi, nie dając zaszczytów inszych jak ostatnie, lecz zarazem pozwala przedłużać życia naznaczone spojrzeniem, muśnięte chłodem dłoni i ucałowane lodowatym żarem ust. Inne poświęcając w zamian świece, których światło gaśnie jeśli pada nań cień wężowego języka i ryk lwa pewnego uścisku kłów swych białych jak kości wygrzebane z ziemi.

“Wsiąść muszę na duszę jak na koń. Goń! Goń w cwał, w cwał!

Rumaka przedzierzgnę w ptaka. Orlimi pióry do góry! W lot!

Orła w hydrę! Oczy mu wydrę. Do szturmu dalej! Dymi! Pali! Ryk! Grzmot!

Ognia! Pal!

... żeś Ty nie ojcem świata, ale...

... Carem!”

Dziady III scena II - IMPROWIZACJA

Płaszcz jaki inne skrywa także szaty. Każda z nich głębszą jaśnieje czernią. Zdjąwszy wszystek odzienia ujrzysz powietrze, które mieszkańcem było porzuconych łachmanów. Upiór, jaki widmem się staje, widmo, które pustelniczy wiedzie żywot by z nadejściem zimnej stali Gustawa przybrać miano od którego poczęła się jego przemiana, i wreszcie Konrad tak pełen pragnienia, żywiący się głodem i ogniem jego płomieni, które wracając doń zasiały w nim ziarna pustyni zmęczenia. Największe ideały w najgłębsze strącają przepaście śmiałków, którzy im stawili czoła, nie pochylając głowy przed ich majestatem. Ślepa miłość, do równie ślepej prowadząca nienawistnej siły mściwego zniszczenia. Wszystek żal, wszystkie cierpienia od dziejów zarania, od czasu słońca, które nie czekając człeka- wzeszło pierwej. Wszystko to ożyło z pyłu jaki splótł z cieniem swe ręce gdy pierwszy grzech stał się czymś więcej niźli sykiem rozdwojonego języka.

“A ona- ojczyzna nasza- także przez cieślę sklecona

niezdarna w swych granicach, jak niezwrotny korab

kołysząca się nazbyt i jak zawsze chora, czeka tych co potrafią płynąć

- zabić- nie mdlejących u progu sypialni carskiej”

Ernest Bryll

W kotła żarze warzone losy, bohaterów i matki wspólnej która z własnej ziemi rodziła tych krwawych kochanków. Proroctwa diabelskie i sztuki wiedźmie dać miały odpowiedź na to kto bardziej był grzeszny, i bardziej pychą czy słabością przysłużył się klęsce. I znów kobieta, której wzrok szyderczy i okrutne słowo były prochem jaki kulę popchną w drogę ostatnią ku czerwieni serca pękniętego pierwej. Życie jednak odejść nie może jeśli pokuta niespełnioną zostaje, a ból nie dopełnił jeszcze swej miary w czarze którą do połowy jeno gorycz zapełnia. Wędrowiec, bez nadziei lecz z wiarą, którą zawieść mu przyjdzie ostatnia opoka której pierwszy mieszkaniec zaprzeczył po trzykroć. Skała, jako pięść zaciśnięta w sercu, z granitowych podestów na niższe chciała wzlecieć progi, wbić się w nie “posągiem człowieka” z “posągu świata” co się zechciał strącić. Lecz obłok żeglarz utulił w ramionach swych gorączkę słów wielkich, czy po to tylko by grosze przeważyły kule? Czy może po to by strach i imaginacja śmierć żywą zawróciły z drogi? Mimo wszystko daleka to była droga nim Kordian zaślepiony miłością przejrzał i jako Winkielried ostrza szabel z włóczni pod Sempach przekute pod brzuchem konie pozostawił niesyte posoki.

Coś nadchodzi...

Coś czego widmowa postać nie ukazuje w pełni...

Część z pogranicza całości światów obojga, nieduchowa niematerialność, jakiej ofiarą: bezruch, bezmoc i bezsiła.

Wielu ich było, nie zliczyć nam ich śmierci, ni tych co własną zadali ręką, ni tych co podszeptem i knowaniem sprowadzili na głowy cudze, cudze ręce unurzane w czerwieni. Wielu dotąd żyje, lecz w świecie nowych waśni ówcześni rycerze w dawnej żyją baśni, walcząc z wiatrakami, za milijony cierpiąc katusze, milijony insze wyzwalają spode jarzm których brzemię nie ciąży im wcale. Na próżno, na darmo wołacie, krzyk wasz na puszczy serc pustych, nie zabrzmi tysięcznym echem podjętym przez nowe odezwy. Nie ten świat, i nie te czasy, tu w kraju, gdzie “nie ma już boga”, “gdzie asa zabija król”, gdzie “violet kolorem

krwi” się staje, nie ma miejsca dla was. Może jedynie dla duchów waszych przywoływanych po cichu w samotności zimnych kątów, do których to odwiedzin nie przyzna się przed światem nikt, kto zaznał świata. Zaraza wasza już nie szarańczą, lecz szyderstwem.

“Was było trzech aniołów- ja jestem jeden: czarny”- Soplica Jacek, robak marny.


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 19 lipca 2001

Inne teksty autora

więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca