Literatura

Długopis (opowiadanie)

j

Zielony, zielony, jak tylko można to sobie wyobrazić. Tak zielony, że oczom zieleń ta wydawała się błękitem, a pod cieniami palców nieokiełznaną czernią falującą tam i z powrotem. Zielony był mój długopis. Choć pisał na niebiesko.
Zielony, zielony, jak tylko można to sobie wyobrazić. Tak zielony, że oczom zieleń ta wydawała się błękitem, a pod cieniami palców nieokiełznaną czernią falującą tam i z powrotem. Zielony był mój długopis. Choć pisał na niebiesko. Długopis ten, składający się z wkładu (cienka plastikowa rurka, tusz, metalowa końcówka i kuleczka), obudowy w dwóch częściach (koloru zielonego, jak już wspominałem), mechanizmu pchająco-zaskakującego wykonanego z plastiku, metalowej sprężyny oraz kutasika zaczepnego (który pozwalał zahaczyć tę całą misterną konstrukcję o kartkę papieru, tektury lub lekkiego i w miarę cienkiego kompozytu), zgubiłem. Dlatego muszę pisać innym, zastępczym urządzeniem o bezbarwnie przezroczystej aparycji, której wkład, jak jelito grube, czerni się w środku. Cóż za upadek i hańba, aby tak perfekcyjnie zielony długopis zamienić na to bezpłciowe, obiektywne i zimne coś. Trudno, wszak nie o długopis tutaj chodzi.

Wszechwiedzący narrator powiedziałby teraz, że zielony długopis leży głęboko pod sofą, przestraszony i już bez nadziei oczekuje, aż pożrą go koty kurzowe. Znalazł się tam po przejściu tornada, któremu na imię porządek. Długopis ten bowiem, o czym przemądrzały narrator nie wiedział, był dziecięciem chaosu. Myśli. Głównie. Ale, ale. Znów marnuję mój i Wasz czas na opisywanie losu i pochodzenia tego nieszczęsnego zielonego pisadła.

Sensem i ziarnkiem tej opowieści mam być ja – nie długopis. A ja nazywam się... no właśnie. Więc było to tak.

Była noc. Wysoka kamienista skarpa wynurzała się jasnymi księżycowymi poblaskami ponad czarne jak krew, oddychające ciężko morze. Wzdłuż skarpy, rzucona jak sznurówka, pętliła się wstęga szarego połyskliwego asfaltu. Droga. Skarpa. Morze.

Szum silnika, szepczący coś o wolności, równości i braterstwie, rozchodził się ponad maską, przednią szybą, dachem i ulatywał w pięknie skrzącą się tej nocy Drogę Mleczną. Byliśmy we Francji. My... Celne spostrzeżenie.

Ona prowadziła. Miała dwadzieścia dziewięć lat i była Francuzką o imieniu Sophie. Ja zresztą też byłem Francuzem, nazywałem się Maurice. Jako Maurice patrzyłem na nią, na Sophie, gdy gładkimi ruchy swych białych i szczupłych, prawdziwie gotyckich dłoni, pieściła kierownicę naszego starego Renault. Długie, kasztanowe, lekko kręcone włosy opadały na jej drobne ramiona, piwne oczy wpatrywały się w rozjaśnioną słupami światła czerń nocy.

Po mojej stronie było morze, po jej – skały. Gdy mrużyła oczy, czas zwalniał. Gdy zerkała na mnie, szaleńczo przyspieszał. Uśmiechała się pod noskiem i mruczała jakąś zasłyszaną niedawno melodię.

Wtedy tego nie wiedziałem, ale dziś już wiem – jechała zbyt szybko. W ostatniej chwili zobaczyła na swej drodze człowieka. Miał jasne spodnie, białą koszulę i słomiany kapelusz na głowie. Szedł naszym pasem. Odruchowy skręt kierownicy wprowadził auto w poślizg na wilgotnej i słonej nawierzchni. Pisk opon, przeciążenie. Auto z hukiem uderza lewą stroną w skały. Cisza spływa na nas jak mydliny, słychać tylko wyznania fal gdzieś w dole i ostatnie westchnienia maszyny.

Spojrzałem na Sophie. Nie dawała oznak życia. Chciałem palcami zbadać jej puls. Zbliżyłem dłoń do jej szyi, gdy nagle targnął nią wstrząs i cieniutka strużynka krwi pociekła z kącika jej ust.

Patrzyłem tak na nią i zastanawiałem się jak to jest, że siedząc tak blisko drugiej osoby nie odczuwa się nic z jej bólu, nie uczestniczy w jej śmierci. Nie potrafiłem nic odczuć. Nic mi się nie stało. Nie kręciło mi się nawet w głowie. Ona zaś nie żyła.

Wysiadłem z samochodu i spojrzałem na drogę za nami. Pośród miarowego szumu fal zbliżał się oblany księżycem staruszek z małym radiem w trzęsącej się lekko dłoni. Z odbiornika, co mnie wcale nie zdziwiło, dobiegały dźwięki melodii, którą nuciła Sophie. Staruszek zatrzymał się na mój widok. Popatrzył na samochód, obejrzał się do tyłu, uśmiechnął do mnie.

- To nocna audycja Gilberta Bécaud. – powiedział. – Chce pan posłuchać?

- Ile kilometrów jest stąd do Saint Aubert?

- Nie więcej niż trzy, cztery. – znowu ciepły uśmiech.

- Chodźmy więc. – oznajmiłem.

Wśród szumu fal dało się słyszeć trzeszczące lekko słowa „Indiańskiego lata” Bécaud.

- On ira où tu voudras, quand tu voudras. Et on s'aimera encore, lorsque l'amour sera mort…

I tam, w niewielkim hoteliku, którego nie było, w miasteczku Saint Aubert, które może gdzieś istnieje, dostałem na pamiątkę ten jedyny w swoim rodzaju zielony długopis, który był bohaterem tej krótkiej historii.


dobry 13 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
nF
nF 23 września 2003, 02:46
Miłe. Początek nużący. Całość za krótka. Dobry koncept, literacko też całkiem nieźle. Z drugiej strony sprawia wrażenie, jakby autor starał się jak najszybciej skończyć.
j 23 września 2003, 19:10
Fakt, początek trochę inny niż reszta, ale co to znaczy 'za krótkie'? Nie rozumiem. Taka to forma - szkic, miałem nawet wątpliwości, czy zakwalifikować to coś jako opowiadanie, czy... no wlasnie.
23 września 2003, 22:06
nie podobają mi się te krótkie ,Ale, ale.'; 'Droga, skarpa, morze'. jakoś tak swoją okrojoną formą psują klimacik... opowiadanko bardzo fajne, trochę za szybka końcówka.
Marec Carreau 25 września 2003, 22:56
Krótkie, rekapitulujące akapity frazy uważam za udane. Nie są złe. Narracja (nie tylko z uwagi na akcenty francuskie) przypomina mi Alberta Camus w opowiadaniu "Obcy". Natomiast z opowiedzianej historii nic nie wynika. Jest to, owszem, pewien szkic, ale nie prowadzi on do jakichś uniwersalnych wniosków. A jeśli tekst ten ma być atrakcyjny w formie (coś krótkiego, co miło się czyta - i pozostawia na moment w zadumie), to fraza nie jest jeszcze aż tak atrakcyjna.
kussi 28 września 2003, 11:33
... Toute ma vie, sera pareille a ce matin, au couleurs de l'ete indien...

jak zwykle "wywrota"! Krytykujem po to, żeby krytykować, nie prawdaż? Żeby o nas nie pomyśleli, że wszystko nam się podoba, bo mamy przecież gust wysublimowany. A mnie się podoba, mimo że jakbym sobie miała ppostawić za cel przypieprzenie się do czegoś, to bym się przypieprzyła.

Qui veut de moi, et des miettes de mon cerveau?!
29 września 2003, 11:20
4321 - nie prawdaż

"Pokazują nam kupę starych kamieni i każą myśleć, że są piękne" - Elzenberg
nF
nF 29 września 2003, 11:21
...to pisałem ja, nF.
Dejwid przez V
Dejwid przez V 8 pazdziernika 2003, 18:45
Niezłey tekst, zgadzam się z tą opinią, acz trochę brak jakiegoś stylu...
E.B.Buszmenka
E.B.Buszmenka 10 pazdziernika 2003, 14:47
Myślę, że początek się zaczął, a koniec sam się napisał przez długopis, który tylko należał do autora. B.przyjemne w czytaniu, tekst porywa nasze oczy, my biegniemy za nim...I tu pojawia się śmierć. Ja myślę, że umierającego śmierć nie boli, to chyba my jako bierni w pełni najcierniejszego bólu pozostajemy, często i z fiz. paraliżem, i coś zawsze w nas umiera...Wydaje mi się, że to opis człowieka zimnego jak ze skały, albo kogoś kto w rzeczywistości nie przeżył śmierci nikogo bliskiego. I życzę, aby to nigdy się nie zmieniło. A jako chyba człowiek trzymający się "Podziemia" nie powinien tracić czasu na pierdoły.To opowiadanie jest samo przez się. Powodzenia!!!
przysłano: 20 lutego 2009 (historia)

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca