Literatura

Pamiętnik spisany w starym gorsie (opowiadanie)

Agata Przybyszewska

Oto jestem: niewielki, nie nadążający za modą, wciąż młody, lecz strasznie nieszczęśliwy. Całe moje życie to walka z przesądami i zacofaniem. Im dłużej istnieję, tym większej nabieram pewności, że zawsze znajdzie się ktoś, kto na mój widok wytrzeszczy oczy, nerwowo się zaśmieje czy zadrwi, a i to w najlepszym wypadku. Kiedyś ludzie byli bardziej tolerancyjni, przeznaczali takim jak ja specjalne miejsce w sercach i domostwach. Natomiast dzisiejszy świat... cywilizacja panikarzy, hien, kurewek i fanów sportu. Samo wspomnienie prowokuje wymioty.

A propos wspomnień- przytoczę wam opowieść o jednym dniu z życia istoty, która wystaje z szufladek. O jednym dniu z życia nagiego krasnala.

Obudziłem się pełen optymizmu, kilka chwil poświęciłem kontemplacji mego jestestwa, po czym, z właściwym sobie wdziękiem, zabrałem się do zaspokojenia potrzeb gastrycznych. Po śniadaniu-3 maślane bułeczki z masłem i odrobiną miodu- poczułem, że czas na pewne zmiany w moim życiu. Miałem dość ustawicznego ukrywania się, zamawiania posiłków przez telefon i braku dostępu do informacji o przyszłorocznym budżecie. W szale zapamiętania mężnie ruszyłem ku światu, ku człowieczeństwu, ku lepszej przyszłości mojego ewentualnego potomstwa. Ruszyłem ku drzwiom.

Pierwszą osobą, która spotkała mnie na drodze do doniosłych reform w mentalności społeczeństw był czarnoskóry Afroamerykanin, prawdopodobnie mój sąsiad. Przywitałem się z nim grzecznie, wręcz podręcznikowo. Reakcja podłego Bambo okazała się szczególnie uwłaczająca. Rzeczony pisnął jak podlotek, następnie skamieniał, by za chwilę skoczyć z impetem w moim kierunku. Gdyby nie mój niebywały refleks, byłby mnie zdeptał! Ponowny pisk zamienił w fatalną imitację piosenki z serialu "Bonanza" . Być może w dokładniejszym odtworzeniu dzieła przeszkodził mu własny szalony galop na najwyższe piętro budynku. Pozostawił mnie w stanie najwyższego osłupienia. Przecież ten dzień miał być TYM DNIEM- jak to mawiają- początkiem reszty mojego życia... A tu taka zniewaga, potwarz ze strony człowieka na co dzień stykającego się z nieuzasadnioną pogardą. Najwidoczniej tak już musi być- biały nie rozumie czarnego, a czarny ucieka przed nagim krasnalem.

Starając się nie utracić resztek nadziei odetchnąłem głęboko i ponownie ruszyłem w świat. Ruchliwa ulica, na której się znalazłem, objawiła mi się jako malutki raj. Setki jednostek ludzkich gnały wzdłuż, wszerz i po przekątnej, nie zwracając na siebie uwagi, czyli, w domyśle, wzajemnie się akceptując. Kroczyłem wraz z nimi wszystkimi czując się jak pan wszechrzeczy. Oczywiście do czasu.

Muszę wyznać, że sam sprowokowałem następne wydarzenia. Po kilku minutach stapiania się z tłumem tak zatęskniłem za własną wyjątkowością, że ponownie zapragnąłem z kimś porozmawiać. Pamiętny porannych wydarzeń dobrze się zastanowiłem nad wyborem partnera do konwersacji. Poszukiwałem osoby światowej, doświadczonej i oczywiście inteligentnej. Nie wyszedłem w końcu z ukrycia by kontaktować się z niegodnym pospólstwem. Zatrzymałem się więc i dokładnie obserwowałem przechodniów. Wreszcie pojawił się ON- wysoki, przystojny urodą młodego panicza, dobrze ubrany i pachnący. Odważnie pociągnąłem go za nogawkę włoskiego garnituru. Nie zainteresował się mną, bądź co bądź fenomenem, za co szczerze go pokochałem. Tym bardziej musiałem go zdobyć, dosłownie i w przenośni. Gdy wreszcie obdarzył mnie spojrzeniem stalowoszarych oczu, zdążyłem już usadowić się wygodnie na jego ramieniu. Przez głowę przemknęło mi skojarzenie- kilkaset lat temu w podobny sposób dzielni piraci obnosili papugi. Na szczęście czasy się zmieniły- ON miał wszystkie kończyny i żadnych widoków na drewniane protezy, ja zaś z cała pewnością nie skrzeczałem idiotyzmów po hiszpańsku. Już widziałem naszą niezwykłą dwójkę w przeróżnych sytuacjach- razem płynących łódką, podrywających dziewczyny na dyskotekach, oglądających stare komedie w domowym zaciszu. Tylko on i ja-piękny młodzian i jego nagi krasnal, nierozłączni niczym Flip i Flap, Starsky i Hutch, gliniarz i prokurator, miś Yogi i Bubu. Tymczasem mój bohater wniósł mnie do oszklonego wieżowca i wwiózł na tysięczne chyba piętro, by tam usiąść spokojnie w wyściełanej skórą poczekalni doktora psychologii i psychiatrii J.Z.Lifa, jak udało mi się odczytać z wizytówki. Rozczuliła mnie ta jego dbałość o konwenanse, znamy się tak niedługo, a on już chciał poznać mnie z przyjaciółmi. W porywie serca wtuliłem się w jego szyję. On, w równym stopniu opętany namiętnościami szarpnął się gwałtownie i krzycząc dziko wpadł do gabinetu lekarskiego. Jak można się było spodziewać, zajęty pracą doktor nie do razu nas zauważył. Nie można mu się zresztą dziwić- całym ciałem i energią pocieszał pewną zmęczoną panią. Zreflektowawszy się jednak po pełnej oczekiwania chwili łagodnym, lecz stanowczym głosem zapytał o cel wizyty.

-Na moim ramieniu siedzi krasnal!- rzekł dość niespotykanym tonem mój przyjaciel. Zdecydowałem się na nieśmiałe kiwnięcie ręką, ale psychiatra, a może w tym momencie psycholog, nawet nie spojrzał w moim kierunku. W zamian za to wyrozumiale pokiwał głową.

-I ten krasnal jest całkowicie nagi!- kontynuował chlipiąc pirat mej wyobraźni. Pan doktor zawahał się, rozkazującym gestem usadził nas na kozetce i zaczął zadawać pytania dotyczące naszego przywiązania do matki. Zważywszy na to, że nie wiedziałem o czyją rodzicielkę chodzi i czułem się nieco zdezorientowany, postanowiłem milczeć. Minęło kolejne kilka raczej krępujących minut wśród zwierzeń i mruczenia, zanim na scenę wkroczyła wcześniej wspomniana zmęczona kobieta. Stanęła przed nami odmieniona, a może po prostu ubrana, i intensywnie się we mnie wpatrując szturchnęła niegrzecznie lekarza. Ten opędził się od niej jak od muchy, lecz spojrzał w sugerowanym kierunku i zastygł. Znałem już tę reakcję i przeczułem zbliżającą się tragedię. Jako że zapanowało dość nieprzyjemne milczenie, odezwałem się, chcąc przełamać lody. Moje przemówienie rozbiło się o ścianę niedowierzania i konsternacji, szybko więc dałem spokój. I pewnie trwalibyśmy tak do dziś, gdyby nie charakteryzująca mnie od urodzenia niecierpliwość. Ruszyłem ku drzwiom wydając odpowiednie polecenie środkowi transportu z przeciwstawnym kciukiem. Już na korytarzu dobiegły nas zagłuszające się wzajemnie głosy:

-Zadzwońcie do mnie oboje, zabawimy się!

-Zbiorowa halucynacja, zarobię majątek na samych analizach!

-Zawsze lubiłam niskich!

-Zobaczymy kto teraz będzie się śmiał, Towarzystwo Naukowe czy ja!

-Ekshibicjonistów zresztą też!

I chóralne:

-Wracajcie tu! Nie wiecie ile korzyści możecie MI przynieść!

Jednak ja i mój przyjaciel byliśmy już daleko, poza zasięgiem macek karierowiczów.

Znów w drodze, zatopiłem się w dość posępnych myślach o postępie pracy nad równouprawnieniem istot mi podobnych. Ile czasu minie, zanim gumowe kaczki, wielkie pianki w kształcie zwierzątek, ślepe wycieraczki i ceramiczne pieski będą mogły koegzystować z "normalnym" społeczeństwem bez uszczerbku na życiu czy zdrowiu?

W niezbyt radosnym nastroju dostrzegłem kolejny postój, tym razem na boisku. Przyjaciel przedstawił mnie wszystkim graczom, a ci, nie bez entuzjazmu, dopytywali się o planowany czas pobytu na ich, jak się wyrazili, lewym skrzydłowym. Sam nie byłem pewien, lecz aby nie sprawić im zawodu zdeklarowałem się co najmniej do przyszłego piątku. Po krótkiej rozgrywce, którą niestety przegrałem, dość krytycznym okiem zlustrowali moje predyspozycje kondycyjne.

-W kosza na pewno nie będzie grał.

-Siatkówka odpada, jest mniejszy od piłki.

-Hokej za brutalny, balet? Jak byk widać, babą nie jest, hehe.

-Baseball też nie, kija toto nie utrzyma.

I tak jeszcze przez pół godziny. Nikt nie zwrócił uwagi na ogrom mego upokorzenia. Dobili mnie propozycją kariery lekkoatletycznej. Poczułem się gorzej niż kiedykolwiek, pierwszy raz byłem wyobcowany z własnej winy- lenistwa, złej diety i braku zapału. Dyskretnie zsunąłem się z ramienia przyjaciela, nawet się z nim nie żegnając, i wróciłem do siebie. Wolałem cierpieć na znieczulicę społeczną niż na własną niedoskonałość.

Jak widzicie sami, świat to podłe, przerażające i ohydne miejsce. Cywilizacja panikarzy, hien, kurewek i fanów sportu. Jedyne lekarstwo na to wszystko to samouwielbienie. Albo głupota, wedle upodobań.


wyśmienity– 3 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 27 czerwca 2000

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca