Literatura

Kończenie (opowiadanie)

szlengel

powiedzmy, że to opowiadanie. ok, ok.

            I tak wszyscy umrzemy na te same choroby, na raka płuc i zawał serca, na nieszczęście i smutne dzieciństwo, bezbarwną młodość i kryzys wieku średniego. Już czujemy, jak przewraca nam się w głowach od tego syfu, od zwykłego i ordynarnego brudu, tak dobrze nam zresztą znanego. To część życia, ta raczej przykra, , ale przecież bezspornie konieczna. Nie będzie żadnego odwołania i apelacji. Po co pisać o rzeczach szczęśliwych, jeśli nie w tym na co dzień pływamy. Najpłytsze kałuże naszego przeżywania, które przeklinamy we właściwym czasie, ludzkie pasożyty, które cały czas się nas trzymają, wieczny żer, nienasycenie, którego nie będzie można zaspokoić.

Wylegam na ulicę , sam nie wiem po co, i nie zastanawiam się, chodzę i gapię się, niekoniecznie świadomie, widzę wszystko, choć nie wiem czy chcę. Brakuje mi oczu z tyłu głowy, bo nawet jeśli mam dość, to i tak jest za mało, te wszystkie śliskie ręce i owalne jałowe twarze, obłe twarze i okropne uśmiechy. Wszystko tylko czeka, tylko kto wie na co. Bierność, ta największa życiowa zbrodnia, osad na każdym pozornym działaniu. Do piachu z całą ludzkością, może jeszcze wcześniej spalić, potem zapisać coś na masowym grobie, albo zasypać, opluć i zostawić w zapomnieniu. Wedle woli.

Całe to jakieś poszanowanie bardzo szybko się kończy, tak szybko, że nawet nie zauważam, kiedy wszyscy pakują się i odchodzą, wszystko przepływa przeze mnie jak ściek. Po kieszeniach walają się jakieś drobne, ciężko powiedzieć, na co je wydaję. Kogo one obchodzą, ten chłam i kłamstwo, największy błąd w całej historii cywilizacji. Teraz za nie codziennie sprzedajemy siebie, wyceniamy czas i energię, zasoby ludzkie, potencjał. Wszystko to bez żadnej przerwy, to jest perpetuum mobile, tylko po co to wszystko i dlaczego, za daleko to zaszło, żeby ktokolwiek mógł zrozumieć. Będziemy zarzynać się dla kaprysu, i to nie zawsze swojego, nadchodzą już pierwsze objawy, potem już z górki, setki, tysiące, nikt nie wie nic, a wszyscy mówią, ja najwięcej, nigdy nie potrafię się zamknąć, wyrzucam z siebie słowa nawet, gdy jestem sam, mam tylko problemy z definicją, z określeniem sensu. Alkohol mnie nie uspokaja, jedynie ogłupia, piję ciągle, wyszukuję problemy, gdy zaczyna ich brakować, szukam jak pies i zawsze znajduję, a w najlepszej formie w tym zagadnieniu jestem wtedy, gdy nie trzeba, jednoosobowy koncert życzeń dla upodlenia.

Żal mi ich wszystkich, tego wszystkiego (to pojęcie występuje najczęściej), błąkam się bez celu po każdym parszywym kącie, ale nigdzie mnie nie znajdziesz. Tymczasem wychodzę z nią, choć chciałem już uciec i zniknąć za drzwiami, zapaść się w sobie i nie być w ogóle. Żegnamy się z jakimś napięciem, a przecież mamy zobaczyć się następnego dnia. Pewnie coś kupujemy, może znów jakieś piwo w tym samym monopolowym, gdzie wszyscy się gapią, niech cały świat się gapi, powtórzymy kolejny schemat patrząc sobie w oczy. W nocy nie będę spał i poczuję ból w potylicy, dziwny, pulsujący i tępy ból, echo czegoś, co tego wieczoru zgubiłem. I będę chodził dopóki nie znajdę, a nie znajdę nigdy, będę mielił rzeczywistość na słowa, zdania, bo to przynosi ulgę, ale nie spełnia testów przyzwoitości i bezpieczeństwa. Jak zawsze wychodzi z tego jakaś szmira, trochę boli, ale bez przesady, to widmowy ból, jak w oderwanej przed laty nodze. Gdy czujesz, choć wcale nie powinieneś, nie powinnaś.

Robi się ciemno o szesnastej, a noc ma siedemnaście godzin, nie ma miejsca na hurra-optymizm, nie ma miejsca na nic, gdy ponownie się zdycha dzień po dniu, a zmartwychwstanie wydaje się nader wątpliwe, a jeśli nawet, to mocno slapstickowe. I co mamy zrobić, odpoczywamy całe życie, a może tylko nam się wydaje, bo zmęczenie jest bardzo prawdziwe i bardzo mocno i za nisko dotyka.

Wyłączają światło, zamęt, a może to tylko ja jestem ślepy. Samochody stają, otwierają się klatki w ZOO, hieny zagryzają bezdomnych na Centralnym, Wisła wylewa, kwiaty więdną a drzewa stają w płomieniach, bezdomne psy grasują już nie tylko na podmiejskich osiedlach, gęstnieje powietrze, ludzi zaczynają krzyczeć i płakać. Eksploduje ZUS, totalna zagłada i szaleństwo, dorzućmy jeszcze epidemię cholery albo dżumy, bo ptasia grypa już nikogo nie rusza, nie budzi nawet drgnięcia powieki, tymczasem wysadzenia fabryki spirytusu byłoby traumą po której nastałyby czasy żałoby. Nasz prezydent przemawia wisząc na haku, papież zniknął w piwnicach Watykanu, zamiast śniegu spadają kostki cukru, po to tylko, by utonąć w czarnej wodzie. I nic się nie dzieje, my siedzimy na ławce z naszymi jałowymi rozmowami na ramionach, choć lepiej chyba milczeć, grać w kamień, nożyce i papier, leżeć na brzegu Wisły i rzucać kamieniami, poruszać wszechświatem jak szmacianą lalką, zmieniać bieg zdarzeń. Poprzez nasze cudowne decyzje zawsze wychodziło nam to genialnie, to zbieranie po innych spraw już nieaktualnych, przejmowanie nie działających rzeczy, marnowanie swojego i cudzego czasu. Nas nic to nie kosztuje.

Jeszcze chwila i nas nie będzie, bo nie potrafimy tak po prostu żyć, wstawać rano każdego dnia, odrabiać życiową pańszczyznę do końca, albo nawet robić więcej, całując stopy pana i uginać się pod jego ciężką ręką. Dopadają mnie mdłości, gdy wstaję , ale zmuszam się do jedzenia, myję się i oglądam jakieś twarze w telewizji, przelatują słowa, zakładam coś na siebie i wychodzę, palę papierosa i po drodze na przystanek wyrzucam z kieszeni żałosne śmieci z wczorajszego dnia. Najgorsze jest czekanie, bo coś może się zdarzyć, lecz nigdy się nie dzieje, ten scenariusz obowiązuje każdego dnia. A czym ma być przełom, bo istnieje szansa, że w ogóle go nie poznam, że przegapię go tak jak kilka ostatnich lat. To takie cenne? Takie cudowne? Pewnie. Epizody, epizodziki, garści zebranych po drodze poruszeń w miejscu bliżej nieokreślonym, trzeba je ciągnąć w kaleki i żałosny sposób, byle tylko o kilka kroków dalej. Jeszcze trochę. Jeszcze trochę. Aż się stanie. Konstytutywnym chwytem szeregu.                                 

 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
sick
sick 3 grudnia 2007, 20:48
jak zwykle nie lubię babrania się w egzystencjalnym bagnie, to ten tekst jest taki jakie chciałbym czytać gdybym miał na to ochotę. Barwny w swej szarości, za granicą tego wrednego cynizmu na jaki można sobie tylko pozwolić wtedy gdy coś się robi dobrze. Coś bym jeszcze dodał, ale teraz mam doła.
Pozdrawiam
Tomasz Smogór
Tomasz Smogór 31 grudnia 2007, 22:09
Na Boga, większą czcionką!!!! czy Redaktorzy tego nie pilnują dopuszczając tekst???!!!
Tomasz Smogór
Tomasz Smogór 31 grudnia 2007, 22:13
albo inna czcionką bądź jakieś spacje...
przysłano: 3 grudnia 2007 (historia)

Inne teksty autora

Powroty
szlengel

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca