Literatura

Zaginiona Agartha (opowiadanie)

Wojciech Kulawski

Historia o duchach i dalekich krainach

Zaginiona Agartha

 

Rozdział I

 

Pustym wzrokiem spoglądała na czarną postać odprawiającą pogrzebowy rytuał. Wydawało jej się, że ogląda niemy film. Wprawdzie usta księdza wypowiadały jakieś słowa, jednak ona zupełnie ich nie słyszała. Pogrążona w żalu, który towarzyszył jej od chwili, gdy dowiedziała się o śmierci matki, obserwowała ludzi zgromadzonych dookoła trumny, udających smutek, ale w głębi duszy wyczekujących tylko końca ceremonii.

Płakała, a wraz z nią płakało niebo. Ciemne chmury zapowiadały nadejście burzy.

 

Katie Medison dopiero, co skończyła studia na wydziale archeologii uniwersytetu Michigan i pragnęła rozpocząć kolejny etap życia. Nie o takim starcie jednak marzyła. Wyobrażała sobie, że razem z matką, będą przemierzać egzotyczne kraje w poszukiwaniu śladów zaginionych ludów. Czy nie tym właśnie zajmuje się archeolog?

Teraz jednak najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Zniknęła z powierzchni tego padołu ludzkich słabostek, zawiści i nietolerancji. Katie zawsze była silną kobietą, jak jej matka, w obliczu śmierci czuła się jednak nic nie warta, jak pyłek unoszony podmuchami wiatru.

Ksiądz przeszedł do ostatniej części ceremonii.

- Pożegnajmy Mary Medison, wybitnego archeologa i pedagoga, ale przede wszystkim matkę i żonę. Niech Bóg przyjmie ją do swojego Królestwa i pozwoli dostąpić szczęścia wiecznego. Duchowny odmawiał modlitwę, podczas gdy czterech rosłych grabarzy powoli spuszczało trumnę do wykopanego dołu.

Katie wzięła garść piachu i wrzuciła do grobu. Spadające grudki uderzyły w wieko i rozsypały się po powierzchni. Młoda Medison stała wpatrzona w miejsce ostatniego spoczynku najbliższej osoby. Żałobnicy rzucali na trumnę ziemię, która wydawała się w oczach Katie układać w logiczny ciąg znaków. Ktoś sypnął następną garść. To nie mógł być zbieg okoliczności - gorączkowo myślała Katie, coraz wyraźniej dostrzegając rysujące się kontury napisu. Przebudziła się z letargu otępienia spowodowanego smutkiem i ponownie spojrzała w dół przecierając oczy. Tak, była tego pewna. Rozsypana ziemia utworzyła napis - JESTEM.

Nie zdążyła zareagować, gdy grabarze zaczęli zakopywać dół.

- Stójcie, nie zauważyliście tego?! Tam było coś napisane. To musiał być znak. Ona chce mi coś powiedzieć - krzycząc rzuciła się na mężczyzn.

Wśród zgromadzonych rozległ się cichy pomruk. Ktoś złapał Katie za ramię i przytulił.

- Uspokój się. Wiem, co czujesz. Mnie też jest przykro - powiedział mężczyzna w czarnym płaszczu.

Był to jej ojciec. Miał czelność przyjechać na pogrzeb, po tym jak zostawił je same wtedy, gdy najbardziej go potrzebowały. Pojechał do Europy z jakąś kobietą. Może kiedyś mu wybaczy, może, ale teraz był ostatnią osobą, którą chciała widzieć.

- Zostaw mnie! - krzyknęła. - Czy naprawdę niczego nie zauważyliście? Jesteście ślepi, wszyscy...

Żałobnicy odprowadzali ją wzrokiem, gdy dziewczyna szybkim krokiem opuszczała cmentarz. Wsiadła do samochodu stojącego na parkingu i odjechała.

- Kontynuujmy - duchowny ze współczuciem patrzył za odchodzącą Katie. - Biedne dziecko, śmierć jest zawsze bolesnym ciosem. Pocieszajmy się jednak, że jest tylko przejściem do lepszego Bożego świata.

Rozpoczęły się modlitwy za zmarłą. Grabarze kończyli swoją pracę zastanawiając się czy na trumnie faktycznie mógł znajdować się jakiś napis. A jeśli nawet? Co z tego? To musiał być po prostu przypadek.

 

Rozdział II

 

Main Street jedna z głównych ulic Ann Arbour[1] świeciła pustkami. Czasami ktoś wychodził z domu, spoglądał w niebo i szybkim krokiem odchodził spiesząc się do pracy. Poranna godzina zapowiadała mające dopiero nadejść uliczne korki i miejski zgiełk.

 

Kobieta stanęła w progu jednej z kamienic i spojrzała na numer, aby upewnić się, że to właściwy adres. Weszła do środka skąd dotarł ją wszechogarniający zapach wilgoci i stęchlizny. Zniszczonymi drewnianymi schodami udała się na drugie piętro, zatrzymała przed drzwiami. Na tabliczce był napis - detektyw J.Holmes. Wyczuła roznoszącą się w powietrzu charakterystyczną woń cygar. Zapukała...

- Proszę wejść - dobiegł ją chrapliwy głos.

Znalazła się w niewielkim pokoiku urządzonym w stylu retro. Pośrodku stało solidne drewniane biurko, w głębi pomieszczenia znajdowała się dwudrzwiowa szafa i komoda, na ścianie zaś wisiał obraz. W skórzanym obrotowym fotelu siedział mężczyzna koło pięćdziesiątki, z lekko przyprószonymi siwizną włosami ułożonymi w taki sposób jakby ich właściciel za wszelką cenę próbował wygrać walkę z pogłębiającą się łysiną. Grube cygaro tkwiące w ustach i brązowa marynarka opinająca ciało przynosiły skojarzenia ze starymi czarno-białymi filmami z detektywem Dickiem Tracy. Brakowało tylko szklaneczki whisky.

- Może whisky? - zaproponował nieoczekiwanie.

- Nie, dziękuję - odpowiedziała.

- W czym mogę pomóc, pani... - zaciął się mężczyzna.

- Katie Medison.

- John Holmes - odpowiedział.

Wstał z fotela i podszedł do szafy, w której ukryty był okazały barek. Zrobił sobie drinka i zwrócił się do dziewczyny.

- Czy na pewno niczego się pani nie napije?

- Nie piję alkoholu - odrzekła stanowczo.

- Ja za to uwielbiam napić się czegoś mocniejszego - pociągnął łyk złotego płynu i rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Słucham panią.

- Chciałabym zlecić panu sprawę.

- Dobrze pani trafiła, ale jeśli mam dla pani pracować, może przeszlibyśmy na mniej oficjalny ton. Jestem John - zaproponował.

- Nie mam nic przeciwko - Katie uśmiechnęła się subtelnie.

Była piękną kobietą. Delikatne rysy twarzy, mimo że nie były podkreślone makijażem wspaniale komponowały się z kręconymi, blond włosami. Świeżo upieczona pani archeolog miała na sobie czarny żakiet i spodnie do kostek. Nie wyglądała jak dama, ale na swój sposób była bardzo kobieca i pociągająca.

- Czy wierzysz w życie pozagrobowe? - zapytała.

- Tak - odpowiedział - wierzę. A skąd to pytanie? - w oczach Johna pojawiła się wyraźna oznaka zainteresowania.

- Chciałabym, abyś odnalazł moją matkę Mary Medison.

- Zaginęła? - zapytał Holmes.

- Zginęła.

- Słucham? - zdziwił się wyciągając cygaro z ust.

- W zeszły wtorek odbył się pogrzeb. Wydaje mi się, że mama próbuje zza grobu przekazać coś ważnego. Może to, że gdzieś tam jest a może coś więcej - Katie zasmuciła się a po policzku spłynęła jej łza.

- Uspokój się i opowiedz wszystko od początku - John podał jej papierową chusteczkę.

Dziewczyna przetarła oczy i rozpoczęła opowieść.

- Moja mama, Mary Medison była znanym i cenionym archeologiem. Zajmowała się kulturami ludów Azji. Zawsze fascynowały ją transcendentalne filozofie Tybetu. Zbierała materiały do napisania książki o śladach dziedzictwa kulturowego tamtych terenów. Niestety podczas ostatniej wyprawy zapadła na tajemniczą chorobę i krótko potem zmarła. Ostatnimi laty z powodu ciągłych wyjazdów mamy nie mogłyśmy się zbyt często widywać. Teraz bardzo tego żałuję, zawsze chciałam być jak ona. Marzyłam, że po studiach będę mogła uczestniczyć w jej podróżach. Dwie nieustępliwe panie archeolog odkrywające zagadki starożytności. Teraz jednak jest już za późno - oczy Katie ponownie zaszły łzami.

- Proszę mówić dalej - zachęcał detektyw.

- Przypominam sobie rozmowę z mamą. To było w Halloween. Dowcipkowałyśmy na temat duchów i życia po śmierci. Przyszedł mi wtedy do głowy dziwny pomysł - zaproponowałam, tak dla żartów, że jeśli którakolwiek z nas odeszłaby z tego świata, druga będzie się starała przekazać w jakikolwiek sposób, że istnieje życie pozagrobowe. Taki mały żart, żeby postraszyć się wzajemnie w przeddzień wszystkich świętych. Miałyśmy nawet umówiony sygnał, o którym przypomniałam sobie dopiero po jej śmierci.

- Co to za sygnał? - z zaciekawieniem zapytał John.

- Rozbite lustro. Znalazłam je po powrocie do domu. Mieszkam sama, dlatego od razu skojarzyłam ten fakt ze znakiem od Mary. Podczas pogrzebu mojej matki ziemia, którą zasypywano trumnę utworzyła napis JESTEM. Wszyscy tłumaczyli to zbiegiem okoliczności, nie chcąc uwierzyć. Ja wiem, że ona gdzieś tam jest i próbuje coś przekazać. Miałam nadzieję, że ty mi pomożesz i nie uznasz za wariatkę jak inni.

- Tak jak powiedziałem, dobrze trafiłaś. Teraz mnie posłuchaj. To, co usłyszysz, może wydawać ci się nieprawdopodobne, jednak w obecnej sytuacji myślę, że jesteś skłonna mi uwierzyć.

Zgasił cygaro zauważając, że dym tytoniowy wyraźnie ją drażni.

- Czy wiesz, czym są równoległe wymiary? - zapytał Holmes.

- Nie bardzo, a powinnam? - odpowiedziała z zażenowaniem.

- Razem z naszym światem, który codziennie oglądasz współistnieją inne wymiary. Oczywiście nie zdajemy sobie z tego sprawy, gdyż prawie nigdy się ze sobą nie przecinają. Jednak czasami przy sprzyjających warunkach byty z zaświatów mogą ingerować w naszą rzeczywistość. Zdarzały się nawet sytuacje, kiedy takie zjawy ukazywały się w całej swojej okazałości. Ludzie zwykle nazywają je duchami, nie wiedząc, czym są. Jest to najłatwiejsze wytłumaczenie zjawiska, którego się nie rozumie.

Źrenice dziewczyny rozszerzyły się. W innych okolicznościach to, co przed chwilą usłyszała w najlepszym wypadku uznałaby za dobrą historię do straszenia przy ognisku, ale nie dziś. John wypowiadał to z takim spokojem i pewnością siebie jakby dyktował przepis na szarlotkę. Coś mówiło jej, że ten misiowaty mężczyzna o nieświeżym oddechu zdradza tajemnice strzeżone od tysięcy lat przez nieznane siły.

- Czy moja matka, znajduje się w równoległym świecie? - zapytała ze zdziwieniem Katie.

- Do innego wymiaru trafiają dusze zmarłych, które bronią się przed odejściem. Buntownicy, lub ci, którzy faktycznie mają coś bardzo ważnego do przekazania żyjącym.

- Właśnie takie odczucie towarzyszy mi każdego dnia od jej śmierci. Przeświadczenie, że ona gdzieś tam jest.

- To jest właśnie klucz do zakrzywiania wymiarów. Silna więź między członkami rodziny: miłość, nienawiść, rozpacz, pomaga otworzyć drzwi raz, czasami dwa, jednak wraz z zacieraniem się emocji coraz trudniej skrzyżować ze sobą dwa światy. Czas leczy rany a uczucia wygasają.

- Jak zatem możemy porozumieć się z mamą? - z nadzieją w głosie spytała Katie.

- W tym momencie, mogę jedynie zaoferować usługi mojej skromnej osoby - uśmiechnął się rozbrajająco John.

- Bardzo dobrze. Zatem zajmiesz się moją sprawą? Jeśli chcesz możemy przedyskutować kwestie finansowe.

- Nie w tym rzecz. Jeśli chodzi o zapłatę, to mam nadzieję że się dogadamy. Posiadam pewną cechę, a może przypadłość, która pojawiła się u mnie w wyniku wypadku samochodowego, wieki temu, fragment kości czaszki mam uzupełniony metalową płytką, o tutaj - John postukał się palcem po głowie. - Jestem po części cyborgiem - roześmiał się.

- Jaka to cecha?

- Potrafię zakrzywiać wymiary. Potrzebuję oczywiście medium, kogoś, kto byłby rodzajem bramy pomiędzy światami. Kto jest emocjonalnie związany z osobą z innej rzeczywistości, dlatego idealnie się dopełniamy. Ty będziesz drzwiami a ja kluczem do równoległej przestrzeni.

Na twarzy dziewczyny pojawiło się zdziwienie i nadzieja jednocześnie. Nie dość, że ktoś ją wysłuchał to najwyraźniej uwierzył a w dodatku chciał pomóc. Potem okazało się, że niezupełnie za darmo. Zapłata była wysoka, jednak to nie miało znaczenia, liczyła się tylko możliwość kontaktu z mamą.

- Rozumiem zatem, że zaczynamy śledztwo - Holmes podsumował spotkanie.

- Oczywiście, najlepiej od razu - odpowiedziała. - Czy mogę zrobić coś, co mogłoby pomóc?

- Tak. Chciałbym się dowiedzieć, w jakich okolicznościach zginęła Mary. Jest to dla mnie bardzo istotne. Czy cierpiała? Co czuła? Jakie były jej ostatnie słowa?

- Spróbuję się czegoś dowiedzieć. Czy coś jeszcze?

- Wieczorem widzimy się przy grobie twojej mamy - uśmiechnął się John.

- Nie moglibyśmy za dnia? I dlaczego akurat przy grobie, nie można gdzieś indziej? - na twarzy Katie pojawiło się zdziwienie.

- Zaufaj mi, dziś o dwudziestej drugiej.

Holmes odebrał zaliczkę za przyjęcie sprawy, Katie zostawiła mu wizytówkę, zapisała miejsce spoczynku matki i wyszła.

Detektyw długo jeszcze siedział w fotelu i rozmyślał. Zapalił cygaro, nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky i patrząc na wiszący na ścianie "Krzyk" Muncha, zastanawiał się nad tym, co przed chwilą go spotkało.

Wreszcie klient - pomyślał. Bogaty i na dodatek piękny.

 

Rozdział III

 

Zapadał zmrok. Niknąca za horyzontem różowa tarcza słońca rozświetlała chmury. Słabo widoczny księżyc zdawał się spychać ostatnie westchnienia umierającego dnia za widnokrąg. Nic nie mogło powstrzymać nadchodzącej nocy.

Nekropolia umiejscowiona w zachodniej części Ann Arbour była miejscem spokoju i zadumy. Znicze tlące się na grobach, przypominały o tych wszystkich, którzy na zawsze odeszli z tego świata.

Przy jednej z cmentarnych alejek majaczyła figura samotnie stojącej drobnej kobiety, która rozglądała się nerwowo, jakby oczekiwała czyjegoś przyjścia.

Na parking zajechał szary cadillac, z którego wysiadła tęga, barczysta postać.

- Dobrze, że jesteś - stwierdziła z ulgą Katie. - Dlaczego się tu spotkaliśmy?

- Chciałaś się widzieć ze swoją matką? - odpowiedział John. - Czy znasz lepsze miejsce niż jej grób.

- Czy to jest żart? Jeśli tak to mnie nie śmieszy - z irytacją stwierdziła. - W nocy jest tu tak strasznie.

- Pamiętasz jak mówiłem o nienawiści, strachu i odpowiednim stanie emocjonalnym kogoś, kto ma być medium pomiędzy światami. Drzwi i klucz, przypominasz sobie?

- Przypominam - odpowiedziała. - Teraz wszystko rozumiem. Zadbałeś o odpowiedni nastrój.

- Właśnie. Czy dowiedziałaś się czegoś o okolicznościach śmierci twojej matki?

- Tak, to całkiem interesująca historia, która może rzucić nowe światło na całą sprawę. Podczas ostatnich dni życia mama prowadziła wraz ze swoją ekipą prace wykopaliskowe w jaskiniach tybetańskich Himalajów. Pewnego dnia wydarzyło się coś dziwnego, Mary pozostawiła swoich ludzi i poszła w kierunku odległej o kilka kilometrów wioski. Lekarze orzekli, że była ciężko chora na rodzaj niespotykanej dotąd odmiany bakterii Ebola. Wycieńczona i ledwie świadoma zdążyła na łożu śmierci napisać tylko jedno zdanie: "Zagłada jest blisko, znajdźcie dysk". Szukano miejsc gdzie mama mogła prowadzić ostatnie swoje prace, jednak niczego nie znaleziono. Członkowie jej ekipy również gdzieś zniknęli. Zresztą Tybet od lat okupowany jest przez władze chińskie, które bardzo niechętnie patrzą na amerykańskie ekipy przeszukujące ich tereny, trzeba uzyskać wiele zezwoleń na legalne prace wykopaliskowe. To dodatkowo utrudniało sprawę.

- Czy coś jeszcze? - zapytał Holmes.

- Niestety. I tak zdobycie tych informacji nie było łatwe. Co o tym sądzisz?

- Co mogła mieć na myśli pani Medison zapisując ostatnie zdanie? Czy chodziło o dysk twardy komputera? - głośno zastanawiał się John. - Może kojarzysz cokolwiek, co mogłoby pomóc?

- Po tym jak odszedł od nas ojciec, straciłyśmy z mamą bliski kontakt. Było jej ciężko, pochłonięta była pracą, ja studiami. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, czym się zajmuje, poza faktem, że jeździ po Azji i odkrywa świadectwa istnienia tamtejszych kultur. Ilekroć pytałam ją, co robi, zaraz zmieniała temat wypytując o moją naukę i te wszystkie mało istotne rzeczy z nudnego życia studenckiego. Dziś żałuję, że nie miałyśmy ze sobą cieplejszych stosunków. Tak bardzo ją kochałam, gdybym tylko wiedziała, że to nasze ostatnie chwile razem.

- Nigdy nie wiemy czy dzisiejszy dzień jest naszym ostatnim, carpe diem - chwytaj dzień. Jesteś gotowa na kontakt z duchami? - z wyraźnym rozbawieniem zapytał detektyw zmieniając ton wypowiedzi.

- Czuję się dziwnie. Czy ty mnie czasem nie próbujesz nastraszyć? - z niepewnością odpowiedziała dziewczyna.

- Jestem poważny jak nigdy. Weź kilka garści piasku i rozsyp je przed grobem, podobnie jak robiłaś to z ziemią na pogrzebie, kiedy pojawił się tamten tekst .

- Nikt oprócz mnie go nie widział. Może mi się tylko zdawało. Nie jestem już niczego pewna - powiedziawszy to sypnęła garść miałkiej ziemi na płyty alejki.

- Więcej, musi być więcej, tak by można było coś na nim napisać.

- Teraz spróbuj myśleć o mamie, wzbudź w sobie emocje, możesz się nawet rozpłakać.

Zapadł zmrok, oświetlany jedynie trupim blaskiem księżyca i nielicznymi latarniami, które w gęstym, gorącym powietrzu i tak nie dawały wystarczająco dużo światła. Płomyki tańczące wewnątrz zniczy, wyglądały jak świetliki próbujące wydostać się ze szklanego więzienia.

Mimo wielkiego skupienia i oczekiwania nic się nie działo. W głowie Katie pojawiła się myśl, że mogła zostać oszukana. John opowiedział łatwowiernej dziewczynie niestworzoną historię, a ona mu uwierzyła. Odejdzie inkasując zaliczkę i zostawi ją samą z własnymi problemami.

- Nie kochałaś swojej matki - odezwał się nagle John.

- Jak możesz tak mówić? To nieprawda - z wielkim sprzeciwem odpowiedziała.

- Nie kochałaś jej.

- Nie mów tak, nic o mnie nie wiesz - na twarzy Katie pojawił się grymas złości.

John spojrzał w kierunku rozsypanego piasku. Powoli, niczym za sprawą niewidzialnej siły na ziemi zaczęły rysować się kolejne litery, jak gdyby pisane patykiem na słonecznej morskiej plaży.

- Spójrz. Tam jest znak od Mary - mruknął John wskazując palcem w kierunku napisu.

Katie zaniemówiła, po jej policzkach popłynęły łzy. Przeżyła coś metafizycznego, czuła obecność matki, była tak blisko a jednocześnie tak daleko. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Ostatnimi czasy doświadczyła nadnaturalnych zdarzeń, jednak nigdy nie było to tak świadome obcowanie z siłami z innego świata.

Powiał wiatr, piasek został zdmuchnięty. Pozostało tylko dwoje uczestników niewiarygodnego wydarzenia.

- Widziałaś, co było napisane? - zapytał ze spokojem Holmes.

- Nie jestem pewna, ale dwie pierwsze litery to D i O i jeszcze chyba I, ale zbyt szybko zniknęły.

- To M - odpowiedział John. Nie było wyraźne, jakby coś przerwało przekaz, ale to na pewno było M. O czym myślałaś?

- Jak bardzo mi jej brakuje... widziałam nas przy wigilijnym stole, kiedy jeszcze byliśmy rodziną.

- Przepraszam, że musiałem cię sprowokować, ale to było konieczne, inaczej mogłoby się nie udać. Wybacz mi. Nie wątpię, że bardzo kochałaś swoją matkę.

- Przez chwilę byłam na ciebie wściekła, nie wiem czy szybko ci to zapomnę. Mogłeś użyć mniej dramatycznej metody.

- Musiałem działać szybko, a tylko to przyszło mi do głowy.

- Co mama chciała nam powiedzieć mówiąc o domu?

- Myślę, że tam właśnie znajdziemy odpowiedź. Gdzie mieszkała? - zapytał John.

- Miała niewielkie mieszkanko na Yellow Street.

- Jedźmy zatem - stwierdził z przekonaniem detektyw.

 

Rozdział IV

 

Dwupokojowe Mieszkanie Mary Medison mimo, że od tygodni stało puste, sprawiało wrażenie uporządkowanego. Widać było, że jego właścicielka to osoba ułożona i dbająca o czystość. Pośrodku mniejszego pokoju znajdowało się duże drewniane biurko i starannie zaścielone łóżko. W większym stał stół, skórzana kanapa i telewizor. Tylko uschnięte kwiaty i wszędobylski kurz wskazywały, że od dawna nikogo tu nie było.

- Po śmierci matki myślałam żeby posprzątać jej mieszkanie, ale wspomnienia były zbyt świeże. Ciekawe po kim odziedziczyłam zupełny brak szacunku do porządku?

- Pewnie po ojcu - stwierdził John rozglądając się po pomieszczeniu.

- Ojciec też zawsze lubił ład.

- Zatem pozwól, że nie będę zgadywał dalej - z ironią odpowiedział.

Katie zabrała zeschnięte kwiaty stojące w wazonie na stole i wyrzuciła do kosza. Podobnie postąpiła z uschniętymi doniczkowymi roślinami.

- Ciekawe, kto podlewał je podczas nieobecności mojej mamy?

- Może po powrocie zawsze kupowała nowe - John próbował silić się na dowcip.

- Czego szukamy? - zapytała.

- Czegokolwiek. Myślę, że nie bez powodu Mary Medison kazała nam tutaj przyjść. Spróbuj znaleźć coś w jej pracowni, ja przeszukam resztę pomieszczeń.

 

Mimo dokładnych oględzin całego mieszkania nie natrafili na nic ciekawego oprócz książek o starożytnych kulturach, prywatnych notatek i zapisków z wypraw archeologicznych. Pomiędzy osobistymi przedmiotami i biżuterią nie znaleźli jednak niczego, co pozwoliłoby wyjaśnić zagadkę śmierci i ostatnich wydarzeń z życia Mary.

- Co dalej panie Holmes? - zapytała Katie.

- Nic mój drogi Watsonie, będziemy znowu potrzebowali pomocy. Znajdź dużą kartkę papieru, najlepiej cały arkusz i coś do pisania.

- Czyżbyśmy znowu zaczynali czarować? A gdzie tradycyjne śledztwo, odciski palców, dedukcja i wszystkie te gadżety, które wykorzystują detektywi z książek i filmów.

- Nie mamy na to czasu, poza tym to nie jest zwykłe śledztwo.

Katie przyniosła duży arkusz białego papieru i zgodnie ze wskazówkami detektywa narysowała na nim znak krzyża. W lewym górnym rogu wypisała wszystkie cyfry od zera do dziewięć. Dookoła wyrysowała wszystkie litery alfabetu, na końcach którego dopisała wyrazy TAK, NIE, BYĆ MOŻE i NIE MOGĘ ODPOWIADAĆ. Gotową tablicę położyła na stole i przyłożyła wazonem po kwiatkach.

- Potrzebne jeszcze świece i ząbek czosnku przekrojony na cztery części - dodał detektyw.

- Słucham? Znowu żartujesz? - zapytała Katie, nie do końca wiedząc co myśleć o nowym pomyśle Holmesa.

- Tym razem mówię poważnie. Czasami poza bytami, z którymi chcemy się spotkać, przychodzą te mniej przyjazne. Spirytyści nazywają je larwami astralnymi.

- Nie do końca zrozumiałam o co chodzi z tymi robakami, ale pewnie wiesz co mówisz - zapaliła trzy świece i położyła obok znaleziony w kuchni, rozkrojony czosnek.

Holmes szukał czegoś między półkami. Po chwili usiadł do stołu kładąc na arkuszu papieru drewniany ołówek zaostrzoną końcówką w kierunku liter.

Na twarzy Katie zarysowało się zdziwienie połączone z ciekawością.

- No co, nigdy nie widziałaś wskaźnika? - zapytał. - Każdy spirytualista ma taki. Coś na kształt czarodziejskiej różdżki. Musiałem trochę zaimprowizować, ale mam nadzieję, że ten będzie odpowiedni. Jeśli możesz przynieść jeszcze coś osobistego, co należało do Mary, może być nawet fragment garderoby.

Dziewczyna wykonała polecenie. Zasiedli do stołu i w skupieniu oczekiwali na to, co miało się wydarzyć. Tak jak poprzednio John polecił Katie myśleć o matce, wzbudzić w sobie emocje, które pozwoliłyby na kontakt z innym wymiarem. Pomyślała o świętach, o tym jak bardzo byli wtedy z rodzicami szczęśliwi, o tym, że nigdy więcej nie doświadczy już takich chwil. Czuła, że musi wydorośleć, że powinna być odważna, powinna przeciwstawić się przeciwnościom losu, Mary na pewno tego właśnie by chciała.

Nagle zaczęło dziać się coś dziwnego. Mimo, że nie było wiatru płomienie świec zadrgały, a ołówek zaczął obracać się po kartce. John jak w transie patrzył na to, co odbywało się na arkuszu papieru. Katie poczuła nagle czyjąś obecność, lecz to nie była jej matka. Coś wrogiego próbowało wtargnąć do tego świata. Nie widzieli niczego, ale doświadczali obecności zła, jakiejś nadprzyrodzonej siły próbującej zawładnąć ich umysłami. Nagle ołówek z dużą prędkością przesunął się po kartce i ustawił na cyfrze 5, sekundę później przemieścił się na kolejny znak. Siedzieli przy stole i patrzyli na mały przedmiot do pisania, teraz będący kluczem łączącym ich z innym światem. Po chwili świece zgasły a ołówek spadł ze stołu. Zapadła cisza. Milczeli zastanawiając się nad tym, co przed chwilą zobaczyli. Holmes gwałtownie wstał od stołu i przeszedł przez pokój zatrzymując się przy oknie. Był wyraźnie czymś zmartwiony i zaintrygowany.

- Zapamiętałaś wszystko?- zapytał.

- Cztery cyfry 5107. Nie widziałam niczego więcej.

- Ja też zapamiętałem tylko tyle. Musimy ograniczyć nasze spotkania z panią Medison, chyba, że chcemy na siebie ściągnąć nieszczęście. Czy czułaś zło otaczające pokój?

- Byłam przerażona, jeszcze teraz się trzęsę. Co to było?

- Tak się dzieje, kiedy ingeruje się w inne wymiary. Po drugiej stronie nie zawsze są ci, których kochamy i oczekujemy, czasami przychodzą postacie z koszmarów. Zakłócając spokój zmarłym narażamy się na spotkania z różnymi istotami. Musimy uważać i ograniczyć kontakty z zaświatem inaczej możemy postradać zmysły. Idź wziąć prysznic. Najpierw gorący potem zimny i o nic nie pytaj, po prostu zrób to - stanowczym głosem zażądał John.

Dziewczyna nie mogła się pozbierać, ręce jej drżały a ciało przeszywały dreszcze. Posłuchała Johna. Ufała mu. Wydawał się bardzo zdecydowany i pewny tego, co mówi. Podświadomie była przekonana, że trafiła na odpowiednią osobę. Czuła się przy nim bezpiecznie. Był dla niej opiekunem, ojcem, którego niegdyś straciła, jakby duchowy przewodnik po świecie zmarłych.

Kąpiel rozluźniła ją na tyle, że była w stanie pozbierać myśli. Wychodząc z łazienki, zastała Johna siedzącego na kanapie i palącego cygaro.

- Przepraszam, wiem że nie lubisz kiedy palę, ale to pozwala mi się skupić i uspokoić - stwierdził detektyw widząc Katie stojącą w drzwiach łazienki.

- Nie ma sprawy. Dlaczego kazałeś mi wziąć prysznic? - zapytała. Czuła się jak adept czarnej magii na naukach u mistrza. Jak Harry Potter na wykładzie u Dumbledora. John wiedział o tylu rzeczach, o których normalni śmiertelnicy nie mieli pojęcia.

- To standardowa procedura. Ciała astralne czasami przyklejają się do żyjących. Chyba nie chcesz, żeby potem coś straszyło cię po nocach? Słyszałem nawet o zgwałconych przez ducha dziewicach - stwierdził z uśmiechem.

- Znowu nie wiem czy ze mnie żartujesz. Jeśli sądzisz, że się zarumienię to się mylisz. Dzisiejsze dziewice są bardziej bezpruderyjne niż wy starcy z ubiegłego stulecia.

Mokre blond włosy Katie lśniły w bladym świetle, przez chwilę przypominała anioła.

- Nie mam pojęcia, co pani Medison chciała nam powiedzieć. Próbowałem dopasować te cyfry do czegoś, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Masz jakiś pomysł?

- Detektywie Holmes, może to pan powinien płacić mi za śledztwo.

John podniósł się ze skórzanej kanapy i zaciągnął cygarem. Zmarszczył czoło, kiedy Katie podeszła do obrazu wiszącego na ścianie. Przez chwilę próbował odczytać autora pejzażu, jednak oczy nie pozwalały mu dostrzec podpisu na dole płótna.

- I co? - zapytał zirytowany.

Dziewczyna złapała za róg obrazu i szybkim ruchem otworzyła go tak, jak robi się z kuchennymi drzwiczkami w poszukiwaniu konfitur czy cukru. Ukazała się stalowa płyta z pokrętłem.

- Sejf? - zapytał John odpluwając drobiny tytoniu.

Katie wykonała cztery ruchy gałką, pociągnęła za rączkę i otworzyła solidne drzwiczki.

- Brawo - krzyknął Holmes.

Uprzątnęli stół i ułożyli na nim zawartość sejfu. Pośród kilkunastu kartek wyglądających jak ksero z zeszytu licealisty znaleźli coś na kształt mapy, wykonanej odręcznie, niedbałą kreską. Był to fragment jakiegoś górskiego pasma, z naniesionymi szczegółowo rzekami, dolinami i wioskami.

Zaczęli pospiesznie studiować strony. Pośród ręcznie tworzonych rysunków znajdowały się fragmenty tekstu.

- Posłuchaj tego - zagadnęła Katie przyglądając się jednej ze stronic - to brzmi jak fragment pamiętnika.

 

Dotarliśmy do niewielkiej komnaty. Przypomina kaplicę jeszcze sprzed czasów buddyjskich, za panowania religii Bon. Schodzimy coraz głębiej. Docieramy do drzwi. Nie potrafimy ich sforsować. Wycofujemy się do obozu, aby przemyśleć wszystko raz jeszcze.

Na kolejnych stronach znajdują się dokładne mapy i sposób, w jaki udało nam się dotrzeć tak daleko... Rozmawialiśmy z mieszkańcami wioski. Twierdzą, że odkryliśmy świątynię Agharty. Według mnie, są to pozostałości dawnego kultu Szenraba Miło z Szangszungu. Muszę zabrać odnalezione przedmioty do Stanów i dokładnie je zbadać. Być może dowiemy się z nich czegoś więcej. Nie będzie łatwo je stąd wywieźć.

 

Kolejna strona zawierała dalsze wskazówki.

 

Wejście znajduje się w dolinie Altya-tagh pod powierzchnią Brahmaputry. Nie jestem pewna, czy rzeka zmieniła przez te lata swój bieg, czy ktoś celowo ukrył...

- Co o tym sądzisz? - zapytała Katie.

- Z jakiegoś powodu twoja mama przyprowadziła nas tutaj i wskazała te kartki. To kserokopie. Wygląda tak jakby ktoś chciał, aby informacje te nie zaginęły. Sprawdźmy dokładnie wszystkie strony.

Przeglądnęli skrupulatnie cały materiał, starając się odszyfrować treść rysunków, opisów i map. Katie będąc wykształconym archeologiem pochłaniała z łatwością wszystkie informacje. John starał się udawać, że jest zainteresowany tym, co ogląda, jednak ziewanie zdradzało oznaki znużenia.

Po kilkudziesięciu minutach młoda Medison wstała od stołu i usiadła na kanapie wpatrując się w Johna robiąc przy tym słodkie miny.

- Co znowu? Widzę, że dziwne myśli chodzą ci po głowie - zapytał znudzony Holmes.

- Kiedy ostatni raz byłeś na wakacjach? - zapytała.

- Nie pamiętam, dawno temu - odpowiedział, nie do końca wiedząc skąd wzięła się ta nagła zmiana tematu.

- Nie miałbyś ochoty pojechać do Tybetu?

- Chyba postradałaś zmysły. Kontakt z ciałami astralnymi pomieszał ci w głowie. W moim wieku na plażę w Miami jest daleko, a co dopiero do Chin. Wykluczone. Przyjąłem to zlecenie, ale o żadnych zagranicznych wyjazdach nie było mowy.

- Płacę podwójnie. Poza tym pokryję wszystkie koszty podróży. To może być bardzo ciekawa wycieczka, kultura buddyjska, mnisi, obcowanie z innymi rasami. Nie kusi cię to? Poza tym czuję, że nie masz zbyt wielu zleceń. A może się mylę?

- Nawet gdybyś płaciła poczwórnie nigdzie bym nie poleciał. Przecież to dokładnie na drugim końcu świata. Tam dzieją się straszne rzeczy. Chiny mają za nic poszanowanie praw człowieka, a co dopiero z prawami takiego amerykańskiego piernika jak ja.

- Możemy się podawać za holenderskich turystów. Z pieniędzmi w Chinach wiele można zdziałać. Jeszcze będziesz zaskoczony gościnnością Azjatów. Poza tym zapłacę ci sześciokrotną stawkę.

- Za każdy dzień? - zapytał John.

- Za każdy dzień.

- Niech to szlag. Na co mi przyszło na stare lata. Ale zaliczka za pierwsze dni musi być z góry.

- Umowa stoi. Lecimy do Tybetu. Zresztą to ja powinnam się bardziej martwić. Wyjeżdżam z prawie obcym mężczyzną do nieznanego kraju.

- Oczywiście, już możesz się zacząć bać. Szczególnie tego, że wykorkuję tam na zawał i będziesz musiała płacić za transport moich zwłok z powrotem do Ameryki. Dodatkowo mam jeszcze jeden warunek, a tak na prawdę to dwa.

- Jakie to warunki? - zapytała Katie.

- Zabieramy dużo whisky i karton cygar.

- Możemy mieć przez ciebie problemy, ale niech tak będzie. Zarezerwuję bilety lotnicze. Musimy się dobrze przygotować. Temperatura nie przekracza tam kilku stopni, a bywa i dużo chłodniej.

- Słucham, to mam jeszcze marznąć? - zapytał zrezygnowany John załamując ręce.

 

Rozdział V

 

- Szanowni państwo. Amerykańskie linie lotnicze Pan Am witają na pokładzie - odezwał się z głośników skrzeczący głos. - Lot potrwa sześć godzin. Lądowanie odbędzie się na lotnisku w mieście Lhasa stolicy Tybetu. Proszę zapiąć pasy. Życzę miłego lotu.

- Mam nadzieję, że dobrze znosisz podróżowanie samolotem? - zapytała młoda archeolog.

- Poradzę sobie. Cały czas jednak nie mogę zrozumieć, dlaczego się na to zgodziłem - odpowiedział John wzdychając.

- Dlatego, że jesteś pazerny na pieniądze - stwierdziła z ironią Katie.

- Gdybym chociaż mógł zapalić cygaro - westchnął.

Samolot nabierał coraz większej prędkości. Odczuwalne przeciążenie dawało się we znaki mniej wytrzymałym pasażerom, którzy siedzieli wtuleni w fotele i mrużyli oczy. Koła oderwały się od pasa startowego a wielki Boeing 747 wzbił się w powietrze.

- Odrobiłeś zadanie domowe? Przygotowałeś się do podróży? - zapytała Katie próbując podtrzymać konwersację.

- Słucham? Nie widzisz, że cierpię, nienawidzę samolotów - wysyczał detektyw zagryzając zęby.

- Oficjalnie lecimy wraz z wycieczką turystyczną zorganizowaną przez biuro podróży "TRavel". Tylko tak, można dostać pozwolenie na zwiedzanie niektórych otwartych miejsc Tybetu.

- My zapewne udamy się do tych zamkniętych - stwierdził John ze złośliwością.

- Musimy mieć przewodnika, to również wymóg chińskich władz - dodała.

- Dlaczego mówisz o Chinach? Przecież lecimy do Tybetu.

- Widzę, że zadania domowego jednak nie odrobiłeś. Pozwól, że wyjaśnię ci kilka spraw. Od 1950 roku Tybet okupowany jest przez Chiny, dążące do całkowitego zniszczenia tybetańskiej kultury.

John z zainteresowaniem słuchał relacji o politycznej, geograficznej i kulturowej sytuacji Tybetu. Katie mówiła z wielką pasją i zaangażowaniem. Po pewnym czasie detektyw zaczął sprawiać wrażenie znużonego i przytakiwał udając, że słucha. Tylko sporadyczne turbulencje samolotu skutecznie wybudzały go ze snu.

 

Rozdział VI

 

- Czy mają państwo coś do oclenia? - zapytał skośnooki urzędnik.

- Tylko kilka butelek whisky - odpowiedziała Katie.

- Proszę rozpakować - zażądał wskazując na stół do przeszukiwania bagażu. - Czy wiedzą państwo, że na teren Tybetu można wwieźć tylko litr alkoholu na osobę, a ja tu widzę więcej - stwierdził celnik z wyrazem triumfu na twarzy.

- W takim razie nadwyżkę będziemy musieli zostawić - powiedziała Medison wyjmując butelkę Johnnie Walkera z torby.

- W żadnym wypadku - zaoponował John.

Wyrwał flaszkę z rąk Katie otworzył i przystawił do ust. Łapczywie przełykając wlał w siebie połowę. - Czy jest jakiś przepis, który mówi, że nie można nadwyżki alkoholu przewieźć w brzuchu? - zapytał celnika.

Zdziwiony Chińczyk zmierzył wzrokiem postać Johna, przetarł czoło, postukał się w głowę i wskazując ręką kazał opuścić odprawę celną. Wypowiedział jeszcze kilka słów po chińsku i zwrócił swoją uwagę na bagaże kolejnych pasażerów.

- Ty pijaku! Nie mam zamiaru taszczyć cię do hotelu - krzyknęła wyraźnie zła Katie.

- Przecież nie mogłem... dopuścić, żeby... się zmarnowało... źle mi... - bełkotał lekko pijany już detektyw.

- Bardzo dobrze ci tak. Wytrzymaj jeszcze trochę, zaraz wezwę taksówkę.

- Nic mi przecież nie jest... czuję się... kiepsko...

W drodze do hotelu John śpiewał stare żołnierskie piosenki z czasów Wietnamu. Katie siedziała obok kierowcy i rozmyślała o tym, że do jutra Holmes będzie dla niej zupełnie nieprzydatny. Po dłuższym namyśle stwierdziła jednak, że może ta sytuacja nie jest taka zła. Rozejrzy się po mieście i załatwi kilka spraw niezbędnych do dalszej podróży na północ Tybetu.

 

Rozdział VII

 

- Wstawaj śpiochu już dziewiąta, spałeś kilkanaście godzin - Katie weszła do pokoju Johna, do którego wczoraj musiała go wnieść. Bez pomocy hotelowej obsługi nie poradziłaby sobie z potężnie zbudowanym mężczyzną.

- Moja głowa, zaraz mi pęknie. Czy nie mógłbym jeszcze trochę poleżeć? - zapytał detektyw blady jak ściana.

- Wstawaj za godzinę wyruszamy wzdłuż rzeki Cangpo[2]. Musimy dotrzeć do doliny Altya-tagh. To kawał drogi. Wszystko już załatwiłam.

- Jak to załatwiłaś? Beze mnie?

- Wynajęłam przewodnika. Tylko tak legalnie można tutaj podróżować. Udało mi się zatrudnić Tybetańczyka, mimo że obsługa wycieczki bardzo nalegała na Chińczyka. W tym miejscu pieniądze potrafią czynić cuda. Poza tym wynajęcie Hummera kosztowało mnie trzy tysiące Juanów i jeszcze kilkaset za dodatkowe rzeczy, bez których ciężko przeżyć na pustkowiach Tybetu. W tych rejonach nie ma co liczyć na Statoila.

John zwlekł się z łóżka i zaczął gorączkowo przeszukiwać bagaże.

- Czego szukasz? - zapytała.

- Gdzie moje cygara? - nerwowo przerzucał zawartość torby, by po chwili znaleźć upragnione pudełko. Zapalił i podszedł do okna wypuszczając z ust kłęby dymu. Widok, który roztaczał się z dziesiątego piętra hotelu zapierał dech w piersi.

- Tybet nazywają dachem świata. Jesteśmy teraz na wysokości trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. A to, co widzisz przed sobą to najwyższe góry świata Himalaje. Piękny krajobraz nieprawdaż? - zapytała Medison.

- Piękny? W życiu czegoś takiego nie widziałem. To jest cudowne.

John stał w oknie i podziwiał. W pewnym momencie złapał się za głowę i zatoczył. Z pomocą przyszła ściana, dzięki której utrzymał równowagę.

- Mam strasznego kaca - stwierdził.

- To nie kac, tylko skutek zmiany klimatu. Za kilka godzin poczujesz się lepiej, zresztą i tak najgorsze przespałeś. Ja też to wczoraj przeszłam. My ludzie z nizin, nie jesteśmy przyzwyczajeni do takich wysokości. Pakuj się wyjeżdżamy, wycieczka wyrusza o dziesiątej.

- Jaka wycieczka? Będziemy coś zwiedzać? - ze zdziwieniem zapytał John.

- Na początku. Potem po prostu się zgubimy.

- Cudownie. Ciekawe, co będzie jak nas złapią? Chińczycy nie są przecież zbyt przyjaźnie nastawieni do Amerykanów.

- Za to Tybetańczycy są fantastyczni. To my bardziej zagrażamy im, niż oni nam. Za kontakty z turystami mogliby mieć spore kłopoty.

 

 

Rozdział VIII

 

Jechali dużym terenowym Hummerem. Podążali przez pustkowia Tybetu wzdłuż rzeki Cangpo. Katie prowadziła. Jadący z nimi przewodnik o imieniu Dolkar starał się sumiennie wywiązywać ze swoich obowiązków, pamiętając sporą sumę, którą wcześniej zainkasował. Opowiadał o historii i losie, jaki spotkał Tybetańczyków.

- To bardzo uciemiężony kraj. Byliśmy szczęśliwi i przede wszystkim wolni. Mieliśmy swoją religię i kulturę, którą nasi przodkowie z wielkim mozołem budowali od wieków. Jednak przez ostatnie pięćdziesiąt lat Chińczycy wszystko zniszczyli, piąta część narodu przypłaciła okupację życiem a ośrodki kultury, nauki i sztuki zostały splądrowane lub zburzone. Tutaj od lat giną ludzie a prawa człowieka nie są respektowane, ale nikogo to nie interesuje, wystarczy jednak, że życie straci jakiś Europejczyk a cała światowa prasa i telewizja o tym huczą. Jeśli nikt nam nie pomoże, to niedługo cały nasz naród zostanie starty z powierzchni ziemi.

 

Samochód sunął po zaimprowizowanej drodze pozostawiając za sobą ślady kół. Powoli zbliżał się zmrok, majaczące w oddali himalajskie krajobrazy zachwycały. Czuło się w tym surowym klimacie otaczającą zewsząd duchowość i niemal boską obecność.

- Trzeba rozbić biwak - stwierdziła zmęczona podróżą Katie.

John dochodził do siebie i włączył się nawet do organizowania noclegu. Udało mu się zaparzyć herbatę i porozlewać ją do kubków. Niby niewiele, ale pozostali członkowie wyprawy byli wdzięczni za coś ciepłego przed snem. Namioty rozkładane na dachu Hummera sprawiały się doskonale. Ciepłe śpiwory i gorąca herbata dawały namiastkę domu, będącego tysiące kilometrów stąd.

John nie mógł zasnąć, ciągle się wiercił, coś nie dawało mu spokoju.

- Katie nie śpisz jeszcze? - spytał.

- Nie śpię. Coś się stało? - odpowiedziała ziewając.

- Ktoś tu z nami jest. Wyczuwam czyjąś obecność - stwierdził John.

- Czy to, aby nie alkohol płynący jeszcze w twoich żyłach?

- Duch twojej mamy jest tu z nami. Chce nam coś powiedzieć. Nie mylę się. Czy do tej pory miałaś powody, żeby mi nie wierzyć?

- Czy sugerujesz mały seans spirytystyczny? - Katie wyszła z namiotu i usiadła na rozkładanym krześle.

- Myślę, że to najlepsze wyjście w tej sytuacji - odpowiedział Holmes.

Popatrzyli w górę, gwiazdy wydawały się dużo większe, niż gdziekolwiek indziej na świecie, jakby w tym miejscu ziemia łączyła się z niebem. Temperatura spadła do kilku stopni Celsjusza. Ubrani w ciepłe kurtki starali się skoncentrować na nawiązaniu kontaktu z duchem Mary Medison, tak jak robili to w Stanach. Okoliczności jednak były dużo mniej sprzyjające, para unosząca się z ust i przenikliwe zimno nie pozwalały się skupić.

Mimo to po chwili zerwał się wiatr. Sino-blady kamienny księżyc świecił tak mocno, że rozjaśniał cały surowy krajobraz. Katie wyraźnie poczuła czyjąś obecność.

John w skupieniu wypatrywał wskazówki z zaświatów. Nagle na twardej ziemi zaczęły pojawiać się jakieś znaki. Było to jedno zdanie, jakby ktoś ogromną niewidzialną pieczęcią odbił je w twardej glebie. Wiatr ustał. Ogromne oddalone o dziesiątki kilometrów góry były dobrze widoczne, ośnieżone białe szczyty przechodziły w szarą część podstawy, by w końcu zatopić się w czarnej skorupie ziemskiej. Piękne i groźne - tylko takie słowa mogły oddać ich urok.

Podeszli do miejsca, gdzie w ziemi wyryty był tekst. Katie złapała za komórkę i zrobiła zdjęcie, aby utrwalić napis. Zdanie brzmiało: "Znajdźcie dysk w Talung".

- Czym jest ten cholerny dysk i dlaczego jest to takie ważne? - zapytała Medison. Jej twarz spoważniała, jakby dziewczyna zaczynała powątpiewać w sukces rozwikłania całej zagadki.

- Myślę, że jeśli uda nam się dotrzeć do Talung znajdziemy również i dysk. Jutro zapytamy naszego przewodnika, może będzie coś wiedział. Pora już spać, musimy mieć siły na dalszą drogę.

- Sprawiasz wrażenie, jakbyś zaangażował się w rozwikłanie tej sprawy a nie był tutaj tylko dla pieniędzy - szyderczo stwierdziła Medison.

- Skoro już się tu znalazłem, to również chciałbym znać zakończenie tej historii. Sądziłaś, że jestem aż takim materialistą?

- Przez chwilę miałam takie wrażenie. Ale ufam ci, jesteś dobrym człowiekiem.

- Dziękuję za miłe słowa. Dowiemy się, co się za tym wszystkim kryje i spełnimy ostatnie życzenie twojej mamy. Obiecuję ci to. Zresztą z takim detektywem jak ja nie zginiesz.

Medison przytuliła się do Johna. Patrzyli jeszcze przez chwilę na ogromne górskie szczyty. Ciemna noc spowiła cały krajobraz, tylko ogromne gwiazdy rozświetlały pochmurne niebo, na którym królował księżyc - większy niż gdziekolwiek indziej. Po krótkiej chwili zdecydowali się wrócić do namiotu. Zdawali sobie sprawę z tego, że przed nimi trudna i wyczerpująca podróż.

 

Rozdział IX

 

Hummer jechał przez tybetańskie wyżyny. Trójka podróżników rozmawiała o wydarzeniach z ubiegłej nocy.

- Dolkar, czy słyszałeś o Talung? - zapytała Katie.

- Oczywiście. To jeden z klasztorów położonych nad jeziorem Mapam Yumco. Skąd znają państwo tę nazwę? - zapytał zdziwiony przewodnik. - Dawno jej nie słyszałem.

- Chcielibyśmy odwiedzić to miejsce. Czy jest dostępne dla turystów? - pytał dalej Holmes.

- Możemy spróbować. Skoro akurat tam muszą się państwo udać. W klasztorach życie jest bardzo skromne, na wszystko brakuje pieniędzy, dlatego mnisi chwytają się każdej metody, aby zdobyć dodatkowe środki - wyjaśnił Tybetańczyk.

- Jedźmy zatem nad jezioro. W którym to kierunku?

- Na południowy wschód, jakieś kilkadziesiąt mil stąd - Dolkar wskazał palcem punkt na mapie.

 

Położone na wysokości czterech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza górskie jezioro Mapam Yumco otoczone było licznymi klasztorami. Starodawne budowle, ośrodki buddyjskiej religii niegdyś tętniące życiem, dziś były tylko echem dawnej świetności. Wysokie mury i kamienne fundamenty tworzyły coś na kształt fortyfikacji. Opasające całą budowlę, mierzące kilkadziesiąt metrów schody prowadziły do bramy wejściowej.

Drogę pod górę pokonali z wielkim mozołem, szczególnie John musiał zatrzymywać się co kilka stopni aby zaczerpnąć powietrza. Dotarli do drewnianych drzwi i kilkakrotnie zapukali wielką stalową kołatką. Usłyszeli szczęk i zgrzyt otwieranego zamka, nie minęła chwila, kiedy wejście stanęło otworem. Powitało ich trzech mnichów ubranych w wiśniowe szaty. Dolkar służył za tłumacza.

- Witajcie przybysze. Czekaliśmy na was - rzekł jeden z zakonników.

- Cóż za gościnność. Naprawdę na nas czekaliście? Skąd wiedzieliście, że przyjedziemy? Widzieliście nasz samochód? - pytała Katie.

- Czekamy na was od miesięcy.

- Od miesięcy? - Katie spojrzała ze zdziwieniem na Johna - O co tu chodzi?

 

Wnętrze świątyni wypełniał szereg kaplic rozmieszczonych wokół prostokątnego dziedzińca. W centralnej części na wprost bramy znajdowała się statua Buddy Sakyamuni. Nad placem rozpięte były dachy pokryte złoconą blachą. Na ścianach osłonięte siatkami olejne malowidła przedstawiały świętych lamów.

- Wejdźcie do środka - Tybetańczyk wskazał ręką drzwi.

Przeszli do wąskiego korytarza prowadzącego w głąb budowli. Wnętrze było mroczne, spowite białym dymem pochodzącym z pieców ofiarnych i kadzideł. Nozdrza drażnił zapach cynamonu, goździków i drzewa sandałowego. Po chwili wędrówki dotarli do większego pomieszczenia.

Zostali ugoszczeni herbatą, którą w tych rejonach spożywano w ogromnych ilościach. Czegoś tak obrzydliwego Katie nie piła chyba nigdy. Później dowiedziała się, że była to mieszanka liści herbaty i masła z jaka - tybetański rarytas. Holmes korzystając z miłej atmosfery odezwał się pierwszy.

- Czekacie na nas od dawna. Czy aby nie pomyliliście nas z kimś innym? - zapytał.

- Poszukujecie medalionu świątyni Agarthy. Zmierzacie do miejsca gdzie według przepowiedni ma nastąpić koniec świata. Czy się mylę? - zagadnął sędziwy mnich.

- W pewnym sensie masz rację. Poszukujemy czegoś, co przypomina dysk, być może chodzi o medalion, o którym wspomniałeś. Na pewno znajduje się w tej świątyni. Jedziemy tam gdzie moja mama do niedawna prowadziła prace archeologiczne. O końcu świata nic nie wiem - z ironią stwierdziła Katie.- Może powiecie nam coś więcej, dlaczego na nas czekacie i co to za przepowiednia?

Mnich pokłonił się, jakby oddawał cześć jakimś niewidzialnym bogom, pociągnął łyk herbaty i rozpoczął opowieść.

- Nasz świętej pamięci arcykapłan Brahma-atma miał zeszłego lata kilka dni przed śmiercią proroczy sen. Objawił mu się sam Budda i powiedział, że właśnie dzisiaj do naszej świątyni przybędzie dwójka obcych z innego kontynentu w poszukiwaniu medalionu Agarthy. Najstarsi mnisi mówią, że jego moc ocali świat od zagłady a lud tybetański uwolni spod jarzma niewoli. Oczekiwaliśmy waszego przyjazdu. Od kilku lat nie zawitał do nas żaden turysta. Czy może to być zbieg okoliczności, że właśnie dziś stanęliście u progu naszego klasztoru? Wszyscy wierzymy w przepowiednię Brahma-atmy. Wyślemy z wami trzech naszych braci, którzy będą strzec medalionu a jednocześnie towarzyszyć wam podczas podróży, do miejsca gdzie mają się wydarzyć rzeczy tak ogromnej dla nas wagi.

- Skoro tak, to nie mamy nic przeciwko - stwierdził John. - Zbyt łatwo wszystko układa się po naszej myśli. Spodziewałem się problemów, a tu proszę, będziemy mieć dodatkowe wsparcie. Wolę jednak nie myśleć, co znajdziemy u celu naszej wyprawy.

- Nie czas, aby się teraz nad tym zastanawiać. Chyba powinniśmy ruszać w dalszą drogę - wtrąciła Medison dziękując mnichom za gościnę. Zaopatrzyli się w niezbędne do dalszej podróży rzeczy i opuścili klasztor.

 

Wraz ze swymi nowymi towarzyszami wyruszyli na południe Tybetu do miejsca zwanego Altya-tagh. Do przebycia mieli około dwustu mil stepowych bezdroży.

- Czym jest Agartha? Znam trochę tę legendę, ale chciałabym usłyszeć ją z waszych ust - zagadnęła Katie najstarszego mnicha, który mimo sędziwego wieku miał w oczach dziwny blask, jak gdyby wypełniała go jakaś kosmiczna energia, dwaj pozostali zdawali się dużo młodsi, jakby mniej doświadczeni przez los.

- Agartha to starożytna świątynia i miejsce założone przez samego Buddę. W starej księdze Agrouchada Parikshai[3] jest napisane, że przed wiekami w podziemnych krainach znajdował się raj zamieszkiwany przez Wtajemniczonych, czyli dużą grupę potomków wcześniejszej cywilizacji. Krainą tą władał Budda, który jako jedyny znał magiczne formuły stanowiące symbol wszelkich sekretów nauk okultystycznych. Zaklęcie to znane jest powszechnie jako AUM[4], lecz Budda objaśniał jego ukryte znaczenie tylko Wtajemniczonym trzeciego, najwyższego stopnia.

Podobno ci, którzy tam przebywali, władali wielkimi mocami i posiadali wiedzę o wszystkich sprawach świata. Niestety jest to tylko legenda,. ani tego miejsca, ani świątyni nigdy nie odnaleziono. Nie wiadomo czy kiedykolwiek istniały.

- Dlaczego, w proroczym śnie waszego kapłana to właśnie my mamy ocalić świat? Jakie znaczenie ma w tym wszystkim dysk, który nosisz na piersi? - pytała dalej Katie.

- Medalion, jest jednym z przedmiotów wyniesionych ze świątyni Buddy. Od pokoleń znajduje się w naszym klasztorze jako relikwia. Mieliśmy nadzieję, że to wy powiecie nam coś więcej.

- Niestety znamy jeszcze mniej szczegółów niż wy, ale za to wiemy, gdzie szukać świątyni Agarthy. Reszta mam nadzieję wyjaśni się na miejscu - stwierdził John.

- Czy sądzisz, że moja mama odnalazła to legendarne miejsce? - zapytała Katie. - Wspominała o tym na pozostawionych w sejfie kartach.

- Nie wiem - ze zwątpieniem odpowiedział Holmes patrząc pustym wzrokiem przez okno samochodu.

- Byłoby to największe odkrycie w historii archeologii. Czy możesz to sobie wyobrazić? Świątynia Agarthy - rozentuzjazmowana Katie docisnęła pedał gazu. Jechali kilka godzin rozmawiając i studiując materiały pozostawione przez Mary. Pod wieczór zmęczenie coraz bardziej dawało o sobie znać, dlatego rozbili obóz i ułożyli się do snu.

Medison rozmyślała o miejscu, do którego zmierzali. Wyobrażała sobie jak doniosłe będzie to odkrycie. Młoda archeolog wkraczająca dopiero w zawodowe życie, która mogłaby się pochwalić tak wielkim sukcesem to byłoby coś wspaniałego. Ta myśl nie pozwalała jej zasnąć. A wszystko dzięki mamie, która nawet po śmierci nie zapominała o córce. W podświadomości dziewczyna czuła, że jest jednak coś jeszcze. Jakaś wielka tajemnica oczekująca na odkrycie w jaskiniach tybetańskich gór. Cel podróży był tak blisko, że nic już nie mogło pokrzyżować ich planów. Jeszcze tylko jedna noc i odkryją wszystko to, co Mary Medison próbowała usilnie przekazać im zza światów. Katie czuła się odpowiedzialna, za spełnienie woli swojej matki. Nie mogła towarzyszyć Mary w jej ostatnich chwilach, dlatego teraz była podwójnie zobowiązana do wypełnienia życzenia zmarłej. Wiedziała, że cokolwiek miałoby się wydarzyć, zawsze duchem będą razem. Rozmyślając o tym zasnęła.

 

Rozdział X

 

- Wstawać, co tutaj robicie? - zagrzmiał łamaną angielszczyzną donośny głos.

- Co się dzieje? - zaspanym głosem zapytała Medison.

- Nie wiem, zaraz zobaczę - odpowiedział John wychylając głowę z namiotu. - O cholera, policja.

- Proszę się wylegitymować - krzyczał chiński funkcjonariusz. Drugi mundurowy wysiadł z samochodu i zaczął odpinać kaburę z bronią.

- Zostaw wszystko mnie. Ja z nimi porozmawiam - powiedziała Katie wychodząc z namiotu.

- Co robicie w tym miejscu? Nie wolno tu przebywać. Proszę o dokumenty - zażądał policjant stanowczym głosem.

Katie podała papiery. Mundurowy wertował kartki studiując każdą z osobna.

- Zboczyliście z trasy waszej wycieczki. Będziemy musieli was aresztować a dodatkowo zapłacicie wysoką grzywnę.

- Mamy pozwolenie na zwiedzanie tych terenów. Proszę. - Katie wręczyła Chińczykowi niewielki dokument.

Policjant przez chwilę dokładnie mu się przyglądał. Spojrzał na dziewczynę i zapytał. - Przewodnik jest z wami?

- W samochodzie - odpowiedziała.

- W porządku, ale lepiej byłoby dla was, gdybyście wrócili na szlak wycieczki. Tutaj jest niebezpiecznie. Może stać się wam jakaś krzywda - ostrzegł oddając dokumenty.

- Oczywiście, wrócimy na szlak - przytaknęła pokornie.

Policjanci wsiedli do samochodu i odjechali.

Uczestnicy podróży odetchnęli z ulgą, widmo aresztu i wysokiej grzywny zostało zażegnane. Obserwowali jeszcze przez chwilę policyjny samochód niknący za wzgórzami.

- Skąd miałaś pozwolenie? - ze zdziwieniem zapytał Holmes.

- Pokazałam im starą legitymację studencką - z uśmiechem odpowiedziała.- Grunt to dobry blef.

- Możemy mieć kłopoty. Powinniśmy się szybko zbierać, zanim ten policjant zakapuje, co tak naprawdę przed chwilą zobaczył.

- Nie będę się tym razem z tobą sprzeczać - odpowiedziała Katie. - Zmywajmy się stad.

 

Rozdział XI

 

Jechali przez górzyste pustkowia. Z oddali leniwie wyłaniała się pełna roślinności dolina Altya-tagh. Nie można jej było porównać z afrykańską dżunglą, jednak jak na tybetańskie warunki taka ilość drzew, krzewów i traw na jednym obszarze były zjawiskiem nad wyraz osobliwym. Równikowy krajobraz jak fatamorgana majaczył na pustynnym horyzoncie. Dolina tworzyła rodzaj enklawy, gdzie temperatura sięgała nawet dwudziestu stopni Celsjusza. Szeroka rzeka płynąca przez kotlinę nawadniała znajdującą się tam roślinność. Oaza zieloności umiejscowiona na bezkresnej pustyni - to właśnie był cel ich podróży.

 

Podążali wzdłuż rzeki Cangpo. Przez chwilę wydawało im się, jakby nie znajdowali się w mroźnym Tybecie, ale gdzieś na podrównikowych ciepłych obszarach. Katie studiowała mapę w poszukiwaniu miejsca, gdzie powinno znajdować się wejście do podziemnej świątyni Agarthy. Według opisów Mary Medison należało odnaleźć wodospad wypływający z kamienistego zbocza. Niewielki obszar doliny Altya-tagh, ułatwił odnalezienie celu. Rozbili obóz nad przepięknie umiejscowioną wodną kaskadą.

- Tutaj jest cudownie - westchnęła z zachwytem Katie.

- Mógłbym przyjechać w to miejsce na wakacje - dodał John. - Tylko co dalej?

- Jak to co? Bierzemy kąpiel - Medison z wesołą miną wyskoczyła z samochodu. Z bagażnika wyciągnęła sprzęt dla płetwonurków: pianki, płetwy, maski i rzuciła wszystko na ziemię.

- Cóż to takiego? - ze zdziwioną miną zapytał detektyw. Mnisi wraz przewodnikiem wysiedli z samochodu i zaczęli rozglądać się po okolicy.

- Ubranie dla nurków. Jestem przygotowana na podwodne eksploracje. Mam nawet rozmiar kombinezonu dla ciebie.

- Nigdy w życiu nie wejdę do tej wody. Ma pewnie kilka stopni Celsjusza- zaoponował John.

- Jeszcze się okaże. Zaczekajcie tu na mnie. Zobaczymy, co znajdę pod wodospadem.

Uczestnicy wyprawy rozeszli się po okolicy, tylko John stał nad brzegiem i nerwowo obserwował rozwój sytuacji. Perspektywa zanurzenia się w zimnej rzece napawała go przerażeniem.

Katie założyła piankę, akwalung i butlę. Wreszcie przydadzą się umiejętności nurka-grotołaza - pomyślała. Pierwszy kontakt z lodowatą wodą nie należał do najprzyjemniejszych, na szczęście skafander dobrze utrzymywał ciepło ciała.

Dziewczyna nabrała powietrza w płuca, poprawiła maskę i zanurzyła głowę pod powierzchnię krystalicznie czystej, górskiej wody. Widok, jaki ujrzała był zachwycający, mieniące się kolorami, różne odmiany roślin oraz przepływające ryby, przyglądające się Katie ze zdziwieniem, tworzyły zdumiewający pejzaż. Mimo kilku metrów głębokości piaszczyste dno akwenu było świetnie widoczne. Młoda archeolog nie mogąc oprzeć się pokusie przez jakiś czas pływała swobodnie podziwiając przy tym podwodną florę i faunę. Po chwili przypomniała sobie, w jakim celu znalazła się w tym miejscu. Trzymając się ściany pod powierzchnią kaskady próbowała znaleźć jakiekolwiek zagłębienie, którym można byłoby wpłynąć do wnętrza góry. W pewnym momencie wzrok Katie przykuła niewielka ryba wypływająca ze skalnej jaskini znajdującej się kilka metrów poniżej poziomu wodospadu.

Rozdział XII

 

- Coraz mniej mi się to podoba - stwierdził tybetański przewodnik. - Widzę, że wpakowałem się w jakąś niezłą kabałę.

- Nie martw się. Nasza pracodawczyni zapłaci ci za cały zmarnowany czas. Sądzisz, że ja jestem tutaj dla przyjemności? - uspokajał John. - Znajdziemy zaginioną jaskinię i wracamy do domu. Katie Medison stanie się sławna a my zarobimy przy tym dużo pieniędzy. Nie pożałujesz. Pomyśl, mógłbyś zostać jednym z jej ludzi w Tybecie. Nasze życie odmieni się na zawsze.

Dolkar wywodził się z biednej rodziny, dlatego możliwość szybkiego wzbogacenia się podziałała na jego wyobraźnię.

- Skoro tak mówisz, to idę z wami - stwierdził przewodnik. - A co z mnichami? Oni naprawdę wierzą w jakąś przepowiednię.

- Na to wygląda, ale nie wyprowadzajmy ich z błędu. Mogą nam się jeszcze przydać. Znają te tereny znacznie lepiej od nas. Zobaczmy, co robi Katie, może wypłynęła już na powierzchnię - zaproponował John, gdy nagle dostrzegł postać wyłaniającą się z wody.

- Znalazłam! Jest przejście do podziemnej jaskini. Będziemy potrzebowali światła, strasznie tam ciemno - wysyczała Medison odpluwając resztki wody.

Przeprawa szóstki podróżników podwodnym tunelem nie należała do prostych. Szczególnie dużo problemu nastręczał John. Nigdy w życiu nie nurkował, dlatego pierwsze lekcje udzielone przez Medison zniósł ciężko. Pozostali członkowie ekipy poradzili sobie znacznie lepiej. Mnisi szkoleni całe życie w różnych technikach oddychania, bez wielkiego wysiłku przepłynęli do podwodnej groty pomagając przy tym Katie przetransportować do wnętrza niezbędny sprzęt.

 

Przedostanie się przez wąski skalny korytarz, było dla Johna nie lada wysiłkiem. Cały czas powtarzał sobie, że robi to dla pieniędzy, nie chciał przyznać, że w głębi duszy odkrył w sobie nutkę podróżnika. Poza tym polubił Katie i chciał jej pomóc. Nie liczył oczywiście na nic więcej poza pieniędzmi i sympatią młodej pani archeolog. Co tak piękna dziewczyna mogłaby zobaczyć w starszym facecie po przejściach? John traktował ją trochę jak córkę, którą zawsze pragnął mieć. Jednak w życiu zabrakło mu czasu i okazji, aby zrealizować to marzenie.

Wypłynął na powierzchnię i rozglądając się dookoła próbował coś dostrzec. Po chwili zorientował się, że jest w dużej grocie wykutej wewnątrz góry. Medison, która wyszła z wody przed detektywem włączyła reflektor rozświetlając wnętrze jaskini. Skierowała strumień w kierunku Johna.

- Wyłaź z tej wody, bo się przeziębisz.

Młoda archeolog omiotła światłem zakamarki skalnej groty, mrocznej i wilgotnej przypominającej smoczą pieczarę.

Pozostała część ekipy zdążyła wyjść z wody, osuszyć się i ubrać. Na skórze czuć było delikatny strumień ciepłego powietrza.

- Mogliśmy zostawić kogoś na zewnątrz, na wypadek nieprzewidzianych problemów. Widzę jednak, że i tak nie znalazłby się nikt chętny do pełnienia straży - stwierdziła Katie spoglądając na pozostałą część ekipy. Holmes tylko wzruszył ramionami i niczego nie odpowiedział.

Katie wyposażyła wszystkich w kaski z latarką, podobne do tych, jakie noszą górnicy i grotołazi.

- Czy to już wszystko? - zapytał Holmes. Możemy wracać z powrotem? Świątynia Agarty została odkryta?

- Widzę, że strach cię obleciał. Nie studiowałeś dokładnie materiałów mojej mamy. Przed nami daleka droga. Na szczęście mamy wszystko, co będzie nam potrzebne - z pewnością w głosie stwierdziła młoda archeolog wskazując ręką w głąb jaskini. - Chodźmy tędy. Czuję, że podmuch powietrza dochodzi z tamtego miejsca.

Przeszli ze sporych rozmiarów skalnej groty do wąskiego korytarza, w którym ledwie mieścił się stojący człowiek. Katie wiedziała, że wyprawy w głąb gór są bardzo niebezpieczne. Dodatkowo miała na względzie zupełny brak doświadczenia pozostałej części załogi, dlatego starała się być bardzo ostrożna. Czuwała nad ich bezpieczeństwem, idąc z tyłu i obserwując wszystkich uważnie. Klaustrofobicznie ciasny tunel napawał trwogą. Przodem szedł Dolkar ostrożnie stawiając kroki. Zewsząd dobiegał cichy odgłos wody przelewającej się gdzieś pomiędzy skalnymi szczelinami.

- Jeśli zauważycie coś podejrzanego nie próbujcie niczego dotykać - stwierdziła opiekuńczym głosem Katie. - Nie róbcie nic na własną rękę. Jeśli chcemy wyjść z tego miejsca cało, musimy mieć oczy dookoła głowy.

- Dobrze mamusiu, nie musisz się o nas martwić. Będziemy grzeczni - ironicznie odpowiedział John. Przez chwilę przeszła detektywowi przez głowę myśl związana z bezsensownością włóczenia się po tybetańskich jaskiniach, jednak zaraz przypomniał sobie sporą sumę pieniędzy, jaką Katie płaciła mu za każdy dzień. To pozwoliło zapomnieć o trudach marszu i skoncentrować się na tym, co było przed nimi.

Korytarz stawał się coraz szerszy. Powiew powietrza na policzku był coraz mocniej wyczuwalny. Johnowi wydawało się, że widzi w oddali światło wpadające do skalnej groty. Nie mylił się. Weszli do wysokiej na kilkanaście metrów jaskini. Przez kilka otworów w suficie wpadały promienie rozświetlając mroczną pieczarę. Zatrzymywały się na pięciu dziwnie wyglądających skalnych płytach rozmieszczonych w odstępie kilku metrów na ścianach pomieszczenia. Grube, pancerne drzwi wykonane były z materiału przypominającego granit. Po prawej stronie każdej z płaszczyzn znajdowały się trzy kilkucentymetrowe skalne kafle. Pierwsze skojarzenie, jakie przyszło Katie do głowy to hotelowa winda, którą można przywołać wciskając klawisz kierunku jazdy. Jednak te wielkie granitowe bloki zupełnie nie przypominały drzwi. Nie posiadały klamek, ani niczego, czym można byłoby je otworzyć.

- Cóż to jest do cholery? - wysapał John rozglądając się dookoła oczami wielkimi jak pięćdziesięciocentowe monety.

- O tym właśnie pisała moja mama. Gdybyś przeczytał wszystkie karty znalezione w sejfie teraz nie miałbyś takiej miny. Zresztą sama nie mogę uwierzyć w to, co widzę.

Mnisi usiedli na ziemi i zaczęli odprawiać modły.

- Co oni robią? - zapytała Katie Dolkara.

- To dla nich naturalne w obliczu obcowania z boskim dziełem. Oni wierzą, że sam Budda wyrzeźbił te skały. Dla mnie również jest to zupełnie nieprawdopodobne. Kto mógł stworzyć coś takiego?

- Może Wtajemniczeni, o których mówi legenda Agarthy - uczniowie Buddy - odpowiedziała Katie. W jej oczach dało się zauważyć wielkie podekscytowanie. Jeszcze nigdy John nie widział jej w stanie takiej euforii. Nie bez przyczyny poszła na studia archeologiczne, zawsze chciała odkrywać największe tajemnice świata ukryte pod ziemią. Nie przypuszczała jednak, że tak szybko ziści się jej marzenie.

- Spróbujcie się rozejrzeć. Ja sprawdzę, co napisane jest na temat tej jaskini w materiałach mojej mamy. Przekartkowała kilka stron i odnalazłszy właściwy fragment krzyknęła. - Słuchajcie tego! Teraz wiem, co Mary miała na myśli pisząc te słowa. Zaczęła czytać na głos, aby wszyscy dokładnie słyszeli.

To nieskończony labirynt. Układ większych skalnych jaskiń połączonych jest z mniejszymi grotami i korytarzami doprowadzającymi. Zwiedziliśmy kilkadziesiąt takich pomieszczeń. Aby dostać się z jednego miejsca do następnego należy otworzyć drzwi wykonane z nieznanego wypolerowanego kamienia, przypominającego granit lub marmur. Nie jest to jednak takie proste. Cały układ tuneli jest istną matematyczną układanką. Azja jest miejscem powstania systemu dziesiętnego i dynamicznego rozwoju nauk ścisłych, jednak stopień zaawansowania techniki, jaka potrzebna była do zbudowania tych tuneli przerasta nasze pojmowanie. Nie jesteśmy w stanie wyjaśnić jak starożytne ludy mogłyby zbudować tak skomplikowane mechanizmy. Może jednak byli to członkowie wybranego ludu Agarthy. Czy byłoby to możliwe? Nie ustajemy w poszukiwaniach...

Zbadaliśmy najbliższe pomieszczenia. Tylko jedną drogą udało nam się dotrzeć do komnaty, będącej rodzajem ołtarza. Cały labirynt jest naszpikowany pułapkami. Należy bezwzględnie trzymać się moich wskazówek, inaczej można stracić zdrowie a nawet życie. Kilku członków mojej ekipy zostało dotkliwie pokaleczonych, podczas prób otwierania kolejnych grot, dlatego posuwamy się bardzo wolno i ostrożnie. Czasami z braku pomysłu, w jaki sposób przedostać się do kolejnego pomieszczenia musimy cofać się, aż na samą powierzchnię. Zagadki pomaga nam rozwiązywać wybitny matematyk doktor Anger, jednak bywa, że i dla niego okazują się zbyt trudne, dlatego wybieramy inną drogę niż początkowo zakładaliśmy.

 

 

Członkowie ekipy przyglądali się kamiennym drzwiom i kaflom znajdującym się obok. Próbowali odnaleźć jakieś ślady, które mogłyby pomóc w dalszej drodze.

- Posłuchajcie jeszcze tego, mam wskazówkę dotyczącą miejsca gdzie się znajdujemy - zawołała Katie.

Będąc w pierwszej jaskini należy kierować się drugimi drzwiami na lewo od wejściowego korytarza. Wyryliśmy na nich litery MM, aby nie pomyliły nam się drogi. Wpadające promienie słoneczne, co jakiś czas rzucają na kamienne wrota znaki. Zmieniają się one w zależności od położenia słońca. Należy przechodząc przez wejście zapamiętać, jaki symbol wyświetlany był na skalnej ścianie. Będzie to później niezbędne, aby przejść przez kolejne pomieszczenie.

 

- To jest niesamowite! - stwierdziła z podnieceniem Medison.

- Coraz mniej mi się to podoba. Czuję w tym miejscu złowrogą aurę. Jakby coś zakłócało przepływ energii. Wchodząc tu, myślałem, że nic nam nie grozi. Czy słyszałaś legendę o odkrywcach grobowców faraonów? Ginęli od umieszczonych tam pułapek, lub na skutek klątwy rzucanej przez egipskich kapłanów na tych, którzy bezcześcili święte miejsca pochówku królów.

- To są tylko legendy. Z mojej wiedzy wynika, że nic takiego nie miało miejsca. Mit z klątwą został wymyślony przez turystów zaraz po odkryciu grobowca Tutenhamona. Zresztą mamy mapę tych tuneli, poradzimy sobie. Musimy tylko być rozważni. Z opisu mojej mamy wynika, że gdzieś ponad trzema małymi kaflami powinien być tekst zagadki w języku tybetańskim.

Dolkar podszedł do marmurowych drzwi i odczytał treść napisu.

- To jakiś ciąg cyfr: 1,1,2,3,5,8,13,21,

Na trzech kaflach poniżej są kolejne: 33,34,35.

- Czy wiecie, co to może znaczyć? - zapytała młoda Medison.

- To ciąg Fibonacciego - stwierdził John po chwili namysłu - zupełnie proste. Już starożytni znali metodę złotej proporcji a Leonardo da Vinci wykorzystywał go w swoim malarstwie. Nawet Dan Brown napisał o tym jakąś książkę, tylko nie pamiętam tytułu - oznajmił John chełpiąc się znajomością tematu. - Co na ten temat pisze twoja mama?

- Tu jest podane, że należy wcisnąć 34 - odpowiedziała Katie.

- To oczywiste, jest to kolejna liczba ciągu. Zauważ, że poza pierwszą i drugą cyfrą, każda liczba jest sumą dwóch poprzednich. Dlatego 34 jest prawidłową odpowiedzią. Wciskaj klawisz - z podnieceniem w głosie stwierdził John.

- Poczekaj, zapomnieliśmy o jednej rzeczy. Świetlny znak na marmurowej płycie. Co na niej widać? - zapytała pani archeolog.

- Coś jakby wielokąt. Może warto byłoby go gdzieś przerysować, skoro będzie w dalszej podróży taki istotny - stwierdził Dolkar.

Katie wyciągnęła telefon komórkowy i zrobiła zdjęcie świetlistego kształtu. - Teraz nie zapomnimy jak wyglądał. Odruchowo spojrzała na wyświetlacz. Nie ma zasięgu, niedobrze - pomyślała.

- Co zatem robimy? Naciskamy? - zapytał John.

- Myślę, że tak. Zanim słońce zmieni położenie i zniknie znak na drzwiach.

Z niemałym trudem Dolkar przycisnął kamienny klawisz z napisem 34. Przez chwilę wszyscy zamarli w bezruchu oczekując tego, co ma się wydarzyć. Kilka sekund później usłyszeli głośne terkotanie mechanizmu, jakby wielkie zębate koła obracały się w zegarze na wieży Big-Ben. Kamienne drzwi wolno zaczęły unosić się w powietrze.

- Według opisu wrota uchylają się tylko na chwilę, potem samoczynnie zamykają się. Na szczęście można je łatwo otworzyć naciskając klawisz na odwrotnej stronie drzwi. Ktoś sprytnie to wymyślił, aby ułatwić drogę powrotu. Łatwo wyjść, piekielnie trudno wejść.

Weszli do kolejnego tunelu. Bardzo wysoki i szeroki na około trzy metry cały pokryty wyrzeźbionymi w skale kwadratowymi płytami, które przypominały łazienkowe kafelki, były jednak od nich dużo większe i umiejscowione na suficie, podłodze i ścianach. Wewnątrz każdej płytki znajdował się jakiś symbol.

- Zatrzymajcie się. Nie idźcie dalej - krzyknęła Katie. Widzicie te kwadraty w podłodze. Wyglądają trochę jak płyty chodnikowe. Można stąpać tylko po tych, na których widać znak podobny do tego ze zdjęcia - Katie podała Dolkarowi telefon komórkowy. - Przypatrzcie się dokładnie zdjęciu i w żadnym wypadku nie ruszajcie płyty z innym wizerunkiem. Zresztą myślę, że najlepiej będzie jak pójdę pierwsza.

- Mówisz tak, jakbyśmy byli dziećmi. Nie ufasz nam? - ze złością zapytał John.

- Czuję się za was odpowiedzialna. W końcu to mój pomysł, że bawimy się w grotołazów i poszukujemy czegoś, co może w ogóle nie istnieje.

- W porządku. Musimy się uspokoić i jakoś zorganizować - podsumował Holmes.

- Idźmy gęsiego. Ja pójdę pierwsza i będę świeciła reflektorem.

Korytarz wydawał się długi, jednak wytężając wzrok dawało się na jego końcu dostrzec znajomą granitową płytę przypominającą kolejne drzwi. Szli ostrożnie, ważąc każdy krok. Nic nie mówili, starali się maksymalnie skoncentrować. Nie wiedzieli, czym grozi nadepnięcie na złą płytkę, jednak nikt nie miał najmniejszej ochoty, aby się o tym przekonać.

- Czy słyszycie te odgłosy? - zapytał Dolkar.

- Jakby jakiś mechanizm, zegar czy coś - dopowiedziała Katie.

Tajemniczy odgłos tykania przerywał, co kilka sekund przenikliwą ciszę wypełniającą wnętrze. W powietrzu czuć było wilgoć wymieszaną z zapachem przypominającym zgniliznę.

- Odpocznijmy chwilę, zrobiło mi się słabo - wyszeptał Holmes. - Czuję, że zbliża się coś bardzo niepokojącego.

- Już niedaleko, widzę koniec korytarza - pocieszała Katie. - Dasz radę. Jeszcze tylko kilka kroków.

Nagle nad ich głowami rozległ się przeraźliwy huk, jakby skalisty dach zaczął się walić.

- Co się stało? - krzyknął Dolkar.

- Nie wiem. Poświecę do góry - Medison skierowała snop światła na sufit.

Przerażenie sięgnęło zenitu. Kamienny sufit powolnym ruchem osuwał się na ich głowy. Mieli może kilkadziesiąt sekund na to, aby jak najszybciej wydostać się pułapki. Widmo śmierci zajrzało wszystkim w oczy.

- Musimy wracać! - krzyczał John.

- Uruchomienie pułapki zablokowało wyjście z powrotem. Do przodu! Kurwa mać, nie sprawdziłam, jaka zagadka kryje się przed nami - zaklęła Katie.

Biegli najszybciej jak potrafili. Walcząc o życie przebyli dystans dzielący ich od wyjścia w rekordowym tempie. Sufit niebezpiecznie zbliżał się do ziemi trzeszcząc i chrupiąc podczas ocierania się o boczne ściany.

- Dolkar czytaj, co tam jest napisane, a ty Katie znajdź odpowiedź na tę pieprzoną zagadkę - poganiał John.

Obok kamiennych drzwi znajdowały się trzy znajome kafle i tabliczka z zagadką.

- Nie mogę znaleźć odpowiedzi - krzyczała Katie. Niech to szlag mogłam wcześniej sprawdzić.

- Co jest większe e do potęgi pi czy pi do potęgi e. Trzy odpowiedzi na kaflach: znak większości, mniejszości i równości - wykrzyczał Dolkar. - Trzeba jedynie uzupełnić wyrażenie tak, aby było prawdziwe - dopowiedział. Pospieszcie się... zaraz sufit zakryje

klawisze z odpowiedziami a wtedy...

- A skąd ja mam kurwa wiedzieć, co jest większe niż jakieś pi. Zaraz zginiemy jak czegoś nie wymyślimy! Pierdolę to! Odsuńcie się - krzyknął John odpychając Dolkara i Medison od drzwi.

- Poczekajcie mam! Nie! Szlag mnie trafi, naszło ich na jakiś dowód matematyczny - przeklinała Katie rozpaczliwie szukając prawidłowej odpowiedzi.

Sufit zaczął powoli zakrywać granitowe drzwi, zbliżając się niebezpiecznie do podłogi.

John nie wytrzymał napięcia i w akcie rozpaczy wcisnął skrajny lewy klawisz. Przykucnął, i obserwował marmurowe drzwi modląc się, by drgnęły choć odrobinę. Kamienny sufit ciągle jednak się obniżał.

Mnisi przylgnęli do podłogi i w oczekiwaniu na pewną śmierć odmawiali modły. Katie przestała szukać odpowiedzi, straciła już nadzieję na ocalenie.

W pewnym momencie ku ich wielkiemu zaskoczeniu marmurowa płyta drzwi poruszyła się. Klęcząc na ziemi ledwie mogli się poruszać.

- Szybko tędy! Jest niewielki otwór pod drzwiami - krzyknęła Katie.

Kamienne wrota podniosły się na taką wysokość, że ludzkie ciało mogło się z trudem przez nie przecisnąć. Przeturlali się po ziemi tak, aby znaleźć się poza zasięgiem spadającego kamiennego sufitu. Tylko biedny John z racji swojej tuszy nie mógł się prześlizgnąć. Wierzgał rękami i nogami jak bezbronny robak próbujący uwolnić się ze śmiertelnej pułapki.

- Pomóżcie mi! - krzyczał.

Kamienne drzwi uniosły się na wysokość kilkudziesięciu centymetrów. Sufit niebezpiecznie zbliżał do podłogi. Trójka mnichów ciągnąc w rozpaczy Johna za ręce wydobyła go spod kamiennego bloku.

Znaleźli się w bezpiecznym miejscu. Przez przesuwające się coraz wyżej granitowe drzwi obserwowali opadający sufit, który uderzył delikatnie o podłogę i jakby nigdy nic zaczął unosić się z powrotem do góry.

Kolejne pomieszczenie do złudzenia przypominało jaskinię z pięcioma wypolerowanymi drzwiami, z której tak niedawno wyszli. Nie miało jednak żadnych otworów, którymi powietrze i słońce mogłoby się dostać do środka.

- Pieprzę taką wycieczkę - uniesionym głosem wykrztusił z siebie detektyw. - Zginiemy tu jak karaluchy. Nikt nas nie odnajdzie, jak wszystkich tych, którzy przybyli tu z twoją matką. To jakiś piekielny labirynt. Wszystkie te jaskinie są identyczne. W końcu zabraknie nam szczęścia i utkniemy w jednej z pułapek.

- Nie podnoś głosu - odpowiedziała wzburzona Medison. Może to ja powinnam zapytać, dlaczego sufit się na nas obsunął. Byliśmy przecież ostrożni. Stąpaliśmy po prawidłowych płytach. Czy masz mi może coś do powiedzenia?

- Brakowało mi tchu... oparłem się ręką o ścianę... inaczej bym upadł - skruszonym głosem wysyczał Holmes.

- O mały włos nie zginęliśmy, jak mogłeś...- Katie przeszła do centralnej części jaskini i rozejrzała się dookoła, próbując się uspokoić. Wszyscy czuli strach i niepokój. Wiedzieli jednak, że tylko współpracując mają szansę pokonać kolejne pułapki. John nieco się uspokoił, jedynie drżenie rąk wskazywało na emocje, które jeszcze przed chwilą przeszywały całe jego ciało.

- Przepraszam. W tych lochach dzieje się coś bardzo niedobrego. Zwykle czuję obecność ciał astralnych, tutaj jednak moje zmysły milczą. To wygląda tak, jakby boskie siły opuściły to miejsce. Takie rzeczy zdarzają się tylko w piekle. Weszliśmy do siedziby samego szatana - John usiadł na podłodze i schował twarz w dłonie.

Katie objęła go. - Spróbuj się opanować. Ja też się boję. Jeśli będziemy trzymać się wskazówek mojej mamy, nic złego nam się nie stanie. To już bardzo niedaleko. Pójdziemy jeszcze kawałek, jestem to winna Mary. Pomóż mi proszę.

- Dobrze. Pójdziemy dalej, ale zrobię to tylko dla ciebie. Mam gdzieś pieniądze. Martwy i tak nie będę mógł ich wydać - spokojnie podniósł się z podłogi i rozejrzał dookoła.

- Jeśli mogę się wtrącić. Skąd wiedziałeś, który klawisz jest tym odpowiednim? - zapytał Dolkar.

- Ze mną możecie się czuć bezpieczni, w końcu posiadam nadnaturalne zdolności. Powiedziała mi to pani Medison - z butą w głosie stwierdził Holmes odzyskując nieco pewność siebie.

- Rozumiem - odpowiedział uspokojony Dolkar.

Katie zbliżyła się do Johna tak, aby pozostali członkowie ekipy nie mogli usłyszeć tego, co mówi.

- Blefowałeś? Powiedziałeś, że niczego w tych jaskiniach nie czujesz - stwierdziła szeptem.

- Lepiej mi podziękuj, że was ocaliłem. Czasem miewam trochę szczęścia - odpowiedział John.

- A tak z ciekawości. Chcielibyście wiedzieć, jaka jest prawidłowa odpowiedź na poprzednią zagadkę? - zapytała Katie dla rozluźnienia nerwowej atmosfery.

- Nie obchodzi mnie to ani trochę. Chciałbym już wrócić do domu. Gdybym chociaż mógł zapalić cygaro - narzekał dalej Holmes.

- Zostały w samochodzie. Zapalisz jak stąd wyjdziemy. Swoją drogą na kartach mojej mamy jest długi wywód doktora Angera, na temat tego, która z tych liczb jest większa e do potęgi pi czy pi do potęgi e. Aby udowodnić to wyrażenie trzeba wykorzystać logarytmy i pochodne a o ile dobrze pamiętam ze studiów wynaleziono je dopiero kilkaset lat temu. Jakim cudem budowniczowie tych korytarzy dysponowali taką wiedzą?

- Mówię ci, że to dzieło szatana - stanowczym głosem stwierdził John. - Popatrz na nich. Oni są tego niemal pewni - wskazał palcem przerażonych mnichów.

- Zapytaj ich, co o tym wszystkim sądzą? - Katie zwróciła się do Dolkara.

Nastąpiła krótka rozmowa i wymiana zdań.

- Oni mówią, że pójdą z wami wszędzie. Jesteście wybrańcami Buddy - odpowiedział Dolkar po krótkiej dyskusji z mnichami.

- No tak, jeszcze trzech Tybetańczyków do niańczenia - stwierdził John. - Prowadź Laro Croft. Twój uczeń pójdzie wszędzie tam gdzie ty - dodał z przekąsem.

- Widzę, że wraca ci humor. To dobrze. Takiego właśnie cię lubię. Zgryźliwego tetryka i złośliwca - odwdzięczyła się Katie.

- Co tym razem mówi nasz przewodnik turystyczny? - kontynuował złośliwości Holmes.

- Wchodzimy w środkowe wrota. Przeczytajcie zagadkę - zaproponowała Medison.

Dolkar podszedł do kamiennej płyty. Kątem oka dostrzegł wykuty na nich znak MM. Po lewej stronie klawisze z napisami 16,17,19. Nieco powyżej w języku tybetańskim ciąg liczb: 1,2,3,5, 7,11,13,.

Odczytał na głos wszystkie cyfry. Zapadła cisza, którą po chwili przerwał John.

- Przecież to liczby pierwsze. Te zagadki są zupełnie łatwe - z pewnością w głosie stwierdził detektyw. - Prawidłowy klawisz to ten z cyfrą 17. To kolejna w ciągu liczba pierwsza. Wciskaj Dolkar.

- Naciskaj, ta sama odpowiedź jest w kartach Mary - potwierdziła Katie.

Kolejne przejście stanęło otworem. Przed nimi pojawił się wysoki i wąski tunel.

- Pieprzę - stanowczo zaoponował Holmes. Zostaję tutaj. Nie mam klaustrofobii, ale tak małe przestrzenie mnie przerażają.

- Dobrze. Niech tak będzie. Pójdę sama. Wy zostańcie. Spróbuję sfotografować kolejną zagadkę i zaraz wracam - stwierdziła.

Nikt nie zaoponował słysząc pomysł Medison. Perspektywa przeciskania się przez wąski tunel w szóstkę wydawał się kiepskim pomysłem. W przypadku problemów mieliby utrudnioną możliwość powrotu. Niewielka osoba mogła za to w miarę szybko poruszać się po korytarzu.

- Musicie cały czas utrzymywać ze mną kontakt głosowy. Gdyby wrota się zamknęły ponownie je otwórzcie. Jeśli coś mi się stanie wracajcie na powierzchnię.

Katie wyruszyła przez ciasne przejście. Szła ostrożnie oświetlając drogę przed sobą. Dziwny odgłos tykania mieszał się z chlupotem wody przelewającej się przez skalne szczeliny. Nieprzyjemny zapach zgnilizny stawał się coraz bardziej wyczuwalny, drażnił nozdrza utrudniając oddychanie.

- Słyszycie mnie? - krzyknęła Medison.

- Doskonale. Echo świetnie niesie głos - odpowiedział Dolkar. - Widzisz coś?

- Na razie nie, oprócz jakichś znaków na ścianach - odpowiedziała.

Wpatrywała się w ciemność próbując dostrzec kolejne wrota. Przez chwilę miała wrażenie, że widzi niebieskie światło. Przetarła oczy, lecz niczego nie zobaczyła. Podświadomie tłumaczyła sobie, że to na pewno zmęczenie daje się jej we znaki. Oświetliła dokładniej tunel przed sobą. W oddali zauważyła ledwie widoczną, jasną, granitową powłokę.

- Widzę bramę - krzyknęła.

- Sfotografuj zagadkę - dobiegł ją w odpowiedzi głos Johna.

Na końcu korytarz stał się znacznie szerszy.

Kamienna brama i trzy kafle obok to widok, jaki będzie mi się śnił do końca życia - pomyślała.

Katie wyciągnęła telefon komórkowy i zrobiła zdjęcie. Nie znała tybetańskich znaków. Liczyła na to, że Dolkar będzie w stanie z łatwością je odczytać.

- Mam wszystko, wracam do was.

Drogę powrotną pokonała niezwykle sprawnie.

Wszyscy dokładnie przyglądnęli się zdjęciu, na którym widniały ułożone w kwadrat cyfry:

816

357

492

 

- Nie ma o tej zagadce ani słowa w materiałach mojej mamy. Co to takiego? - zapytała Katie.

Na zdjęciu trzech kafli znajdowały się znaki: 15,16,17.

Po chwili sędziwy mnich zaczął coś tłumaczyć, rysując palcem w powietrzu kształty.

- Co on mówi? - zapytał John.

- To magiczny kwadrat. Znany w Azji już od tysiącleci. Mnisi wieżą, że w cyfrach zaklęta jest niezwykła moc. W krajach zachodu nazywa się to numerologią - odrzekł przewodnik.

- W porządku, tylko jaka jest prawidłowa odpowiedź? - zapytał poirytowany Holmes.

- Policz sumę oczek w pionie poziomie lub na skos a uzyskasz prawidłową odpowiedź - z uśmiechem odrzekł Dolkar.

- Bardzo sprytne. Pamiętam takie zabawy, jak jeszcze byłem dzieckiem - odrzekł John. Zatem cyfra 15 jest prawidłową odpowiedzią. Szli wężykiem przez wąski korytarz, którym wcześniej przeciskała się Katie. Brak informacji o zagadce w materiałach Mary Medison mógł wskazywać, że są już bardzo blisko celu. Zapach zgnilizny stawał się coraz bardziej intensywny, wręcz trudny do wytrzymania. Wyobrażali sobie jak musiałby się czuć samotny człowiek pozostawiony w tych labiryntach bez pożywienia i światła. Pogrzebanie żywcem, śmierć głodowa, utknięcie w pułapce bez wyjścia - takie myśli przychodziły im teraz do głowy.

Dotarli do granitowych wrót. Dolkar wcisnął klawisz z cyfrą 15. Zatrzeszczało i kolejne wejście stanęło przed nimi otworem. Przeraźliwy smród zgniłego mięsa, który w nich uderzył niemal powalał na kolana. Skierowali światło przed siebie. Ogromna sala wykuta w skale zrobiła na nich tak piorunujące wrażenie, że słychać było tylko westchnienie, które echem poniosło się w przestrzeń. Sala przypominała kościół lub świątynię z przerażającymi postumentami umieszczonymi rzędem na bocznych ścianach pomieszczenia. Człekopodobne stwory z długimi nogami przechodzącymi w rodzaj stóp zakończonych dwoma palcami i pazurami. Wygląd głowy nasuwał skojarzenie ze smokiem lub jaszczurką. Smukłe ciało nie posiadało rąk tylko długie odrosty w kształcie szczypiec zakończone żądłami. Stwór wyglądem przypominał skrzyżowanie człowieka, raka, skorpiona i warana z Komodo. W przedniej części sali znajdowała się kamienna budowla podobna do ołtarza. Z egzotycznymi zdobieniami i wyżłobionymi otworami przypominała jakiś niezwykle skomplikowany mechanizm. Podłoga w pomieszczeniu była płaska. Czasami tylko wyrastał z niej skalny kształt podobny do stołu. Półokrągłe sklepienie spinało potężną czaszą całą jaskinię. Na ziemi leżały ludzkie ciała. Było ich może kilkanaście rozkładających się i cuchnących odrażającym fetorem. Wilgotny mikroklimat jaskini sprzyjał procesom gnilnym.

- Mój Boże - wystękał Holmes zakrywając twarz rękawem, aby nie zwymiotować.

- Co do jasnej cholery? - dopowiedziała równie przerażona Katie.

- Myślę, że wiem, co stało się z członkami ekipy twojej mamy - stwierdził John wchodząc ostrożnie do sali.

- Ciała wyglądają strasznie - stwierdziła Katie.

- Jestem sparaliżowany strachem. Powinniśmy się stąd jak najszybciej wynosić. Co mogło zabić tych ludzi? - zapytał Holmes.

- Nie wiem. Ciężko mi się skupić. Może jednak powinniśmy się rozejrzeć. Przebyliśmy tak długą drogę. Im już raczej nic nie pomoże - stwierdziła wskazując na leżące ciała.

Członkowie zespołu rozeszli się po pomieszczeniu. Przyglądali się zwłokom, postumentom stworów i dziwnemu ołtarzowi. Fetor gnijącego mięsa był trudny do wytrzymania, jednak po chwili nozdrza przyzwyczaiły się do zapachu na tyle, aby nie wywoływać odruchu wymiotnego.

- Zauważ, że niektóre ciała są mniej rozłożone od innych. To świadczyłoby o tym, że przybyli tu w różnych odstępach czasu. Spójrz ten tutaj wygląda całkiem dobrze - powiedział John wskazując zwłoki brodatego starszego mężczyzny.

- Patrz! Ma dziwny znak na szyi, jakby od ugryzienia. Może powinniśmy sprawdzić czy mają jakieś dokumenty? - zapytała Katie.

- Nie odważę się dotknąć rozkładających się zwłok. Zmywajmy się stąd jak najszybciej. Tutaj wydarzyło się coś przerażającego i modlę się, aby i nas to nie spotkało.

- Zaraz się stąd wynosimy. Rzucę tylko okiem na ołtarz i zrobię kilka zdjęć. Może wykorzystamy naszych tybetańskich przyjaciół i poprosimy ich, aby przeszukali ciała. Powinni mieć wprawę w takich rzeczach. W końcu śmierć i cierpienie jest częścią ich życia pod chińską okupacją. Skoro już dotarliśmy tak daleko nie mogę przepuścić okazji, aby dowiedzieć się, co zabiło moją mamę i jej towarzyszy. Jestem im to winna. Wiem, że jesteś przerażony. Czuję to samo, coś jednak każe mi dokończyć to, co zaczęliśmy. Daj mi kilka minut i zaraz stąd wychodzimy.

Dolkarowi udało się przekonać mnichów, aby przeszukali ciała. Ci nie wzdrygając się specjalnie zaczęli przeczesywać kieszenie martwych.

- Spójrz na te postumenty - wskazała ręką Katie.

- Są potworne. Mam nadzieję, że to tylko wytwór czyjejś wyobraźni i żadna istota nie posłużyła jako żywy model do ich wykonania.

Katie walcząc z uczuciem strachu podeszła do ołtarza. Skomplikowany mechanizm, przypominał układ scalony z tranzystorami, kondensatorami i rezystorami. Pośrodku znajdował się owalny otwór, od którego odchodziły we wszystkich kierunkach małe rowki.

- To płyta główna komputera - stwierdziła Katie. - Miejsce w środku wygląda jak slot na procesor. Pamiętam to z wykładów architektury komputerów na studiach.

- Czy zastanawiasz się nad tym, co ja? - zapytał John podchodząc do ołtarza.

 

Nagle podbiegł do nich Dolkar trzymający w ręku dokumenty oraz plik różnych kartek.

- Tyle znaleźliśmy - stwierdził.

- Co my tu mamy? Dokumenty, karty kredytowe, jakieś rachunki, czeki. A jednak to byli Amerykanie - biedacy. Spójrz tutaj - Katie wskazała na dowód osobisty, na którym widniało nazwisko Martin Anger. - Czy to nie ten matematyk, który pomagał mojej mamie rozwiązywać zagadki labiryntu?

- Bardzo możliwe. Sprawdź czy miał przy sobie coś jeszcze - dodał Holmes.

- Spójrz to chyba list. Charakter pisma mojej mamy - zauważyła Katie.

- Czytaj - z niecierpliwością ponaglał John.

Drogi Martinie

Myślałam żeby zadzwonić, ale list chyba będzie lepszy. Znając twoje podejście do tego, co robię pewnie byś się denerwował, a tego chciałabym uniknąć. Tym razem nie zwracam się do ciebie z prośbą o rozwiązanie kolejnej matematycznej łamigłówki. Piszę, bo mam przeczucie, że wydarzy się coś złego. Wiesz dokładnie, z jakim trudem przedostawaliśmy się przez kolejne pomieszczenia labiryntu i jak wiele nas to kosztowało. Wracam z powrotem do Tybetu, bo dostałam informację od Toma, że udało im się wreszcie odnaleźć świątynię. To, co zdążył mi zrelacjonować telefonicznie napawa mnie przerażeniem. Kazałam im się wycofać i niczego nie ruszać, zanim nie przyjadę i sama wszystkiego nie sprawdzę. Jak wiesz do tej pory myślałam, że odkryłam świątynię Agarthy. Sądzę jednak, że grubo się pomyliłam. Wszystko układa mi się w bardziej przerażający i fascynujący jednocześnie ciąg poszlak. Pozwól, że opowiem ci starą legendę, abyś lepiej zrozumiał, co mam na myśli. W podaniach różnych kultur funkcjonuje opowieść o ludziach podziemia, w Tybecie nazywają ich Szambalami. Dziesiątki tysięcy lat temu żył na ziemi lud, który według wierzeń Braminów, osiągnął wysoki stopień cywilizacji, znacznie wyższy od dostępnego współczesnej ludzkości. Na skutek załamania się atmosfery ziemskiej musieli zejść do podziemi, budując tam miasta, drogi i całą strukturę cywilizacji.

Zapoznałam się ostatnio z badaniami niejakiego Aleca Maclellana, który dowodzi, że sieć korytarzy ciągnie się od Brazylii poprzez Amerykę Środkową, zachodnie wybrzeże Meksyku, Stanów Zjednoczonych i Kanady, dalej przez Alaskę, Syberię, Mongolię, Chiny, Tybet, Azję Mniejszą, Egipt, Czad aż po Wybrzeże Niewolnicze. Powołuje się on na liczne podania ludowe mówiące o podziemnym królestwie zamieszkiwanym przez wysokich, szczupłych ludzi o blond włosach, którzy czasami wychodzą na powierzchnię, by nawiązać kontakt z wybranymi przez siebie mieszkańcami świata naziemnego, lecz zwykle jednak żyją pod ziemią, oddając się nauce i medytacji.

Trudno jest tutaj nie zgodzić się z Maclellanem, albowiem podania o takich cywilizacjach występują prawie we wszystkich kulturach świata. Istnieją wszakże między nimi spore różnice. W kulturze chrześcijańskiej legenda przeobraziła się w obraz piekła, miejsca przebywania szatana i ludzi skazanych na wieczne potępienie.

Maclellan powołuje się również na opowieści ludzi, którzy chodząc po podziemnych korytarzach lub szybach górniczych, nieraz napotykali niebieskie światło i słyszeli odgłosy śpiewów dobiegające z czeluści.

Tyle mówią podania. Sama nie wiem, co mam o tym myśleć. Świątynia Agarthy była miejscem przebywania Wybranych, starożytnego ludu prowadzonego przez Buddę. Żadne przekazy czy legendy nie przedstawiają niczego o setkach kilometrów korytarzy łączących ze sobą większe pomieszczenia. Zaczynam przychylać się do tezy, że odkryłam przejście do podziemnego świata. Wiem, że brzmi to kuriozalnie, jednak nie potrafię na razie inaczej tego wytłumaczyć.

Dlatego piszę ten list, aby podzielić się z tobą moimi obawami. Skopiowałam część materiałów, które tworzyłam podczas wyprawy. Zostawiłam je w sejfie w mieszkaniu w Ann Arbour. To te same, które stopniowo ci wysyłałam.

Gdyby coś mi się stało powiedz mojej córce, że bardzo ją kocham...

Mary Medison

 

W oczach Katie pojawiły się łzy. Ostatni list napisany przez jej mamę przywołał dawne wspomnienia.

- Nieprawdopodobne - z fascynacją stwierdził John. - Co o tym sądzisz?

- Zastanawiam się, co mogło zabić tych ludzi. Z jakiegoś powodu moja mama doprowadziła mnie aż tutaj, sugerując abym przyniosła ze sobą medalion Agarthy. Znaleźliśmy miejsce, które jak ulał pasuje kształtem do wyglądu dysku. Skoro taka jest wola Mary wetknijmy ten pieprzony przedmiot w otwór ołtarza i zobaczmy, co się stanie. Może w ten sposób uratujemy świat przed kataklizmem tak jak napisane jest w legendzie tybetańskich mnichów.

- Poproś starego, aby przyniósł dysk - zwrócił się John do Dolkara.

Mnich zdjął z szyi medalion i podszedł do dwójki przyjaciół stojących przy ołtarzu.

Katie kątem oka zauważyła w głębi sali ruch. Jeden z postumentów zdawał się ożyć. Zignorowała ten fakt tłumacząc go sobie przywidzeniem, odebrała od mnicha dysk i obracając go starała się wpasować w otwór skalnej płyty. Nagle potężny ryk dzikiego zwierzęcia wypełnił jaskinię. Wszyscy odwrócili się w stronę dźwięku. Powolnym krokiem w ich kierunku szła przerażająca, obślizgła postać. Kolejne postumenty kreatur ożywały. Ich skóra pokryta była lepką, zielonkawą mazią przypominającą klej. Martwe dotychczas, kamienne odnóża zaczynały budzić się do życia.

- One się ruszają! - krzyknął Dolkar. - Jesteśmy zgubieni.

- Nie chcą dopuścić do umieszczenia medalionu w ołtarzu. Wetknij go - rozpaczliwie ponaglał John. - Pospiesz się. To nasza ostatnia szansa.

Przerażające postacie wolnym, zwierzęcym krokiem schodziły z postumentów i szykowały się do ataku. Medison wetknęła dysk w szczelinę. Ten wpasował się idealnie wydając z siebie osobliwy trzask. Przeszywający krzyk wypełnił całą jaskinię. Dziwne stwory zaczęły wić się w spazmatycznych bólach wydając z siebie przerażające odgłosy. Płyta ołtarza zapaliła się niebieskim światłem, jakby pokryta została fluorescencyjną farbą. Fragmenty kamiennych elementów zaczęły poruszać się w różnych kierunkach tworząc fantazyjną układankę. Ziemia drżała.

- Uciekajmy stąd - krzyknęła Katie.

Szóstka podróżników rzuciła się do wyjścia. Biegli ile sił w nogach. Słysząc odgłosy monstrów i czując wibracje trzęsącej się podłogi marzyli tylko, aby jak najszybciej wydostać się z tej piekielnej sali. Z trudem udało im się dotrzeć do wrót, którymi tu przybyli. Kątem oka Katie zauważyła jak kolejne kamienne postacie ożywały i schodząc z postumentów wiły się w agonalnych skurczach. Rzucały się na ziemię i przeraźliwie krzyczały, przypominały ranne stworzenia uwięzione w śmiertelnej pułapce. Przez głowę przeszła Katie myśl jak niebezpieczne potrafią być zwierzęta w potrzasku, bywa, że aby przeżyć odgryzają sobie uwięzione części ciała, by ze zdwojoną agresją uderzyć na swoich oprawców w akcie zemsty.

Znaleźli się w wąskim tunelu. John wyraźnie już zmęczony dyszał wydając z siebie świszczące odgłosy.

- Musicie wytrzymać. Wydostaniemy się stąd - pocieszała Katie przeciskając się przez skalną szczelinę. - Zaraz dotrzemy do pięciodrzwiowej jaskini.

Przerażające odgłosy dobiegające echem z olbrzymiej sali wydawały się nieco milknąć.

Wszyscy modlili się, aby medalion umieszczony w ołtarzu ocalił ich od agresji apokaliptycznych istot. Może wszystkie już zginęły? Kim były te przerażające kreatury? Czy ekipa Mary Medison została przez nie zabita? Te pytania pozostawały bez odpowiedzi. Jedyne, co się teraz liczyło to jak najprędzej wydostać się na powierzchnię, uwolnić się od dręczących myśli, że nieziemskie stworzenia idą tuż za nimi traktując ich jak posiłek. Biegli potykając się ze zmęczenia. Dotarli do pomieszczenia z pięcioma granitowymi płytami. Stali przez chwilę spoglądając na siebie. W ich oczach rysowało się przerażenie, przypominali zwierzynę uciekającą przed drapieżnikiem.

- Co to było? - zapytała Katie próbując złapać oddech.

- Nie pytaj wolę nie wiedzieć. Mam tylko nadzieję, że to coś zginęło - odpowiedział zdyszany Dolkar.

- Musimy biec dalej - ponaglał John. Czuję, że coś się zbliża. One wcale nie zginęły. Mam złe przeczucia.

Jakby na zawołanie Holmesa pięć kamiennych bram powoli się otwierało. Z oddali dobiegały ich przerażające odgłosy dzikich zwierząt drapiących o skalną powierzchnię, oczekujących na swoją zdobycz. Pod kamiennymi płytami zauważyli upiorne, znane im cienie.

- A więc jednak wcale nie zginęły- krzyczała Katie - szybko do wyjścia.

Nie zdążyła się ruszyć, kiedy potwory rzuciły się na nich z siłą lwów. Tybetańscy mnisi próbując odeprzeć atak heroicznie zasłonili pozostałych członków ekipy swoją piersią. Na nic jednak zdały się wszelkie próby, potężna siła przydusiła ich do podłogi, żądła jadowe utkwiły w ciałach i zaczęły tłoczyć śmiertelną truciznę. Zakonnicy początkowo opierali się napastnikom. W miarę jednak jak coraz większa ilość dziwnej substancji z żądeł potworów przedostawała się do krwi przestawali się bronić.

Ocalałej trójce udało się cudem dotrzeć do pomieszczenia wypełnionego kamiennymi płytami. O dziwo monstra zajęte ciałami mnichów nie podążały w ich kierunku, tak jakby przeczuwały jakieś niebezpieczeństwo. Kotłowały się tylko oczekując aż wrota, przez które uciekli Katie, Dolkar i John zamkną się.

Ocalała trójka skakała po kamiennych płytach pamiętając, że każdy błąd może się dla nich skończyć śmiercią. Nie rozmawiali. Byli zbyt przerażeni, aby zebrać myśli. Jedyne, o czym marzyli, to jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. A takim była tylko powierzchnia ziemi i Hummer czekający na nich jak anioł wybawienia. Wydostać się z tej śmiertelnej pułapki, przeżyć, przetrwać - takie myśli wypełniały ich głowy.

- Czy sądzisz, że będą na nas czekać w kolejnej pięciodrzwiowej grocie - zapytał John ledwie łapiąc oddech. Nie był stworzony do takiego wysiłku, serce waliło jak opętane, płuca palacza ledwie wytrzymywały napięcie.

- Nie wiem, jeśli się pospieszymy może nie zdążą tam dotrzeć. A jeśli tak, to wolę nie myśleć, co z nami będzie. Widziałeś, co te potwory zrobiły z mnichami. Wypełniły ich jakimś jadem, jak pająki pożerające muchy.

Dotarli do wejścia prowadzącego do jaskini z pięcioma drzwiami. Gdyby udało im się przez nie przedostać pozostałby im do pokonania tylko jeden długi korytarz. Tam znajdowało się wymarzona wodna szczelina, przez którą wpłynęli do tego diabelskiego miejsca. Wyjście było już tak niedaleko.

Podniosły się wrota i znaleźli się w komnacie z otworami w suficie. Najprawdopodobniej zapadł zmrok, gdyż promienie światła nie wpadały do sali, wyczuli jedynie powiew rześkiego powietrza. To dodało im sił, aby biec dalej, by wykrzesać z siebie jeszcze trochę energii. Jednak ich nadzieje szybko zostały rozwiane. Pięcioro kamiennych drzwi zaczęło się znowu otwierać. Zwierzęce odgłosy jak poprzednio dobiegły do ich uszu. Charczące, mlaskające i śliniące się kreatury kierujące się tylko jednym celem - za wszelką cenę dopaść swoje ofiary.

Nie mieli już sił, jednak przerażenie nie pozwalało im się zatrzymać, rzucili się do korytarza wyjściowego. Hordy dzikich bestii wydostały się spod wrót i dopadły uciekającego Dolkara. Ten szamocząc się próbował uderzać je latarką, zasłaniać się plecakiem z ekwipunkiem, jednak na niewiele się to zdało, ogromne szczypce przygniotły go do skalnej ściany. Drugi potwór wbił w jego szyję żądło, z którego popłynął jad paraliżując ciało. Życie zaczęło z niego uchodzić, oczy zaszły mgłą a ciało przeszywały przedśmiertne drgawki. Dwójka ocalała przy życiu przesuwała się wzdłuż wąskiego tunelu. Zajęte Dolkarem istoty zaprzestały ataku, jednak po chwili rzuciły się w kierunku uciekających. Ci próbowali zrzucać z siebie ubrania i przedmioty, jakie mieli przy sobie, choć trochę tarasując w ten sposób korytarz i udaremniając ataki nacierającym monstrom.

Niemal cudem udało im się dotrzeć do jaskini z wodną szczeliną, przez którą tu przybyli. John nie ważąc na nic rzucił się do otworu. Katie nie miała tyle szczęścia. Jedna z obślizgłych kreatur dopadła ją łapiąc za nogę. John widząc to postanowił za wszelką cenę pomóc dziewczynie. Wydostał się z wody i z całą siłą natarł na potwory. Twarde żądło jednego z monstrów utkwiło w ręce Katie. Holmes złapał kreaturę i mocno odepchnął. Zanurzone w ciele Katie ostre odnóże oderwało się zostawiając tylko niewielki ślad. John chwycił archeolog za rękę i szarpnął w kierunku wodnego przejścia. Ich ciała runęły w dół. Rozpryskujące się krople ostudził nieco zapał nacierających bestii. Stały nad otworem i wydając przeraźliwe okrzyki przepychały się pomiędzy sobą. John wzniósł się na wyżyny swoich sportowych umiejętności. To na nim spoczął teraz ciężar uratowania dziewczyny. Katie była zamroczona, wiedziała jednak, że musi nabrać dużo powietrza i nie oddychać, aż do momentu znalezienia się na powierzchni. Łatwo było powiedzieć, gorzej wykonać. John pod wodą przypominał wielkiego żółwia ciągnącego za sobą ciało Medison, która próbowała układać je w taki sposób, aby stawiać jak najmniejszy opór.

Ledwie żywi wydostali się na powierzchnię. Pierwszy łyk powietrza był jak zbawienie, czuli jak życiodajna, bezwonna substancja wypełnia ich płuca przynosząc ulgę. Katie zrobiło się znacznie lepiej, zamroczenie minęło. Była w stanie o własnych siłach dopłynąć do brzegu i doczołgać się do samochodu. John wcale nie był w lepszej formie. Wysiłek, jaki włożył w ucieczkę spowodował torsje, wyczołgał się na brzeg i zwymiotował. To pomogło. Jakby rezerwy sił zmagazynowane gdzieś w zakamarkach jego ciała uaktywniły się. Wstał na nogi i rozglądnął się dookoła.

- Chyba za nami nie idą - wystękał. Musimy się stad zmywać, wezwać kogoś i pokazać to miejsce. Zniszczyć te kreatury, czymkolwiek są ludźmi czy diabłami.

Złapał Katie pod rękę i pomógł usiąść na siedzeniu pasażera, sam zajął miejsce za kierownicą i ruszył. Pragnął jak najszybciej opuścić dolinę Altya-tagh. Nie był wprawnym kierowcą, jednak na bezdrożach Tybetu nie miało to większego znaczenia. Jego ręce dygotały a twarz rozpalała gorączka. Czuł jednak, że powoli dochodzi do siebie, że wracają mu siły. Niestety stan Katie pogarszał się. Wyschnięta skóra, siniaki pod oczami i blada cera wskazywały, że bardzo cierpi.

- Co ci jest? Dobrze się czujesz? - zapytał John.

- Nic mi nie będzie. To tylko jad. Mam nadzieję, że moje ciało da sobie z nim radę - odrzekła.

- Co teraz zrobimy? - zapytał John.

- Musimy powiadomić władze, kogokolwiek o tym, co tutaj widzieliśmy. W kieszeni mam telefon komórkowy, powinien mieć już zasięg.

Na ciele Katie zaczęły pojawiać się ledwie widoczne owrzodzenia, jakby nieznany wirus powoli zdobywał przyczółki jej ciała. - Widzisz to. Moja mama miała takie same plamy. Źle ze mną - wysapała. - Umrę jak ona.

- Nie mów tak. Będziesz żyć. Zaraz dotrzemy do jakiejś osady i pomożemy ci - z przerażeniem odrzekł dociskając pedał gazu.

Hummer sunął po bezdrożach z zawrotną prędkością. John wiedział, że każda minuta jest ważna. Oboje doskonale zdawali sobie sprawę, że sytuacja jest beznadziejna, jednak nie wolno było tracić nadziei. Udało im się ujść z życiem po to, aby ostrzec wszystkich przed niebezpieczeństwem czyhającym w podziemiach. Nie po to pokonali wszystkie te przeciwności i ponieśli ofiary, aby teraz się poddać. Najbliższa wioska, gdzie mogliby uzyskać pomoc, była niespełna kilka kilometrów stąd. Przez myśl Johna przemknęło, że była to ta sama osada, do której udało się dotrzeć Mary Medison zanim skonała.

- Katie nie umieraj - próbował podtrzymywać rozmowę. Wiedział, że nie może jej pozwolić odejść. Dlatego mówił do niej licząc, że dziewczyna nie straci przytomności. Jeśli tylko odpowiadała utwierdzał się w przekonaniu, że jeszcze żyje.

- Może opowiesz jakiś dowcip. Bardzo lubię ten twój sarkazm i ironię - wyszeptała. Będzie mi ich brakować...

- Czy sądzisz, że to właśnie byli ludzie podziemia, ci, o których pisała twoja mama. Nie przypominali przystojnych blondynów - John mimo tragicznej sytuacji próbował silić się na dowcip.

- Gdybyś siedział pod ziemią tysiące lat twoje ciało również zmieniłoby swój wygląd. Dostosowałbyś się do otaczających warunków- zmutowałbyś.

- Nie rozumiem jednego, dlaczego twoja mama tak bardzo chciała umieścić ten dysk w ołtarzu, skoro to i tak nie powstrzymało tych bestii.

- Legenda mówi, że to inteligentne istoty. Coś sprawiało, że nie mogły wydostać się na zewnątrz. Czekały na swój czas.

- Tylko dlaczego akurat teraz się uaktywniły? - zapytał John.

- Ktoś zakłócił ich spokój. Siedziały pod ziemią tysiące lat sądząc, że na powierzchni warunki nie nadają się do życia. - Katie wyraźnie słabła i opadała z sił. - Czuję się coraz gorzej. Pospiesz się John. Źle ze mną - odplunęła krwią i zrobiła się blada jak ściana.

- Trzymaj się. Walcz. Nie poddawaj się. Błagam cię. Pewnie twoja mama podobnie jak mnisi sądziła, że dysk ocali ludzkość od zagłady. Nic z tego nie rozumiem. Odpowiedz mi Katie. Słyszysz?

- Detektywie Holmes. Czy popełniłeś kiedykolwiek błąd? - ledwie żywa zapytała.

- Co przez to rozumiesz?

- Czy zdarzało ci się kontaktować z duchem jakiejś osoby..., kiedy tymczasem tak naprawdę odpowiadała jakaś inna istota? Może dzięki swoim nadnaturalnym zdolnościom..., podszyli się pod moją mamę i wykorzystali nas..., aby wydostać się na ziemię..., ten medalion był kluczem... , dziwne siły, które czuliśmy podczas seansów...

- Czy sugerujesz, że twoja mama to nie była twoja... Medison... Katie... ...odezwij się do mnie...to niemożliwe... jeszcze nigdy się nie pomyliłem...

 

Rozdział XIII

- Alfa zgłoś się - ledwie słyszalny głos pilota zatrzeszczał w radiu.

- Tu podbiegunowa stacja badawcza alfa. Słabo cię słyszę. Powtórz.

- Lecimy w waszą stronę. Widzimy stado dziwnych zwierząt biegnące w kierunku stacji.

- Czy to pingwiny? - zapytał głos.

- Zaraz obniżę lot. Matko święta, to na pewno nie są pingwiny. Musicie się ewakuować. Są ich setki, może nawet tysiące.

- Halo Beta, zgłoś się. Słabo cię słyszę. Szlag by trafił ten sprzęt. Zawsze psuje się nie w porę - narzekał Tom jeden z członków stacji meteorologicznej. Podszedł do okna i zaczął się rozglądać, zbliżała się śnieżna zamieć. Temperatura dochodziła do trzydziestu siedmiu stopni poniżej zera, widoczność była słaba. Nawet psa z kulawą nogą nie wygnałby na taką pogodę - pomyślał. - Idę do pozostałych. W taką śnieżycę tylko coś mocniejszego może poprawić samopoczucie.

 

 

 



[1] Ann Arbour - Miasto w Stanach Zjednoczonych

[2] Cangpo - tak Tybetańczycy nazywają rzekę Brahmaputrę

[3] Księga Duchów

[4] Pradźwięk, odwieczna wibracja wszystkich form energii.


dobry 2 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
.
. 30 marca 2008, 20:01
O!boscy proszą Autora o podzielenie tego na odcinki.
To nie książka i trudno przeczytać za jednym zamachem tyle tekstu. ;)
Wojciech Kulawski 30 marca 2008, 20:58
Dodałem do tekstu rozdziały.
Czy taki podział wystarczy?
Wiem, że jakoś dużo tego wyszło, ale nie oczekuję od boskich czytania tego za jednym razem.
.
. 31 marca 2008, 06:01
Najpierw sprawy techniczne.
Czy u Ciebie też całość kończy się:

<!--[if !supportFootnotes]-->

------------------------------------------------------------ --------------------

<!--[if !supportFootnotes]-->[1] Ann Arbour - Miasto w Stanach Zjednoczonych

<!--[if !supportFootnotes]-->[2] Cangpo - tak Tybetańczycy nazywają rzekę Brahmaputrę

<!--[if !supportFootnotes]-->[3] Księga Duchów

<!--[if !supportFootnotes]-->[4] Pradźwięk, odwieczna wibracja wszystkich form energii.

I w tekście też od czasu do czasu pojawia się 'afrykańszczyzna'?
Wojciech Kulawski 31 marca 2008, 17:54
Tak - tekst kończy się na czterech przypisach.
Co do "afrykańszczyzny" to chodzi zapewne o dziwnie brzmiące nazwy, które również w tekście występują z zamysłem.
ataraksja
ataraksja 1 kwietnia 2008, 11:25
No to drogi Autorze - trzeba się uzbroić w cierpliwość..
A Kropek dobrze radzi - przy tak rozległym tekście prozatorskim zawsze prosimy o nadsyłanie po jednym odcinku (rozdziale). Czyta się i opinuje znacznie szybciej :)
tajemnica
tajemnica 2 kwietnia 2008, 01:08
Przebrnęłam przez cały tekst... i wymienię Ci literówki i inne błędy w tekście, które są do poprawienia.

strona 2 - wers 11 - szarlotkę.Coś (odstęp po kropce)

strona 3 - ostatni wers - wiemczy (spacja pomiędzy wyrazami)

ósmy wers rozdziału II - - Gdybym chociaż, mógł zapalić cygaro - westchnął. (moim zdaniem zupełnie zbędny przecinek)

Koła oderwały się od pasa startowego a wielki Boeing 747 jak żelazny orzeł wzbił się w powietrze. - jedzie banałem :D może przy TAKIEJ wyobraźni pokusisz się o coś lepszego? ;)

strona 5 - wers 22 - W tych rejonach, nie ma co liczyć na Statoila. (moim zdaniem zupełnie zbędny przecinek)

strona 7, wers 4 - Będziemy musieli was zaaresztować - wydaje się bardziej poprawnie aresztować ?

strona 7, wers 25 - fata-morgana - fatamorgana

strona 8, wers 20 - Oni wieżą - (ortograf! - wierzą)

strona 8 - Bardzo wysoki i szeroki na około trzy metry cały pokryty był wyrzeźbionymi w skale kwadratowymi płytami, które przypominały łazienkowe kafelki, były jednak od nich dużo większe i umiejscowione na suficie, podłodze i ścianach (pierwsze "był" wydaje mi się niepotrzebne, przeszkadza)

strona 9 - John nieco się uspokoił, jednynie drżenie rąk wskazywało na emocje - (jedynie)

Weszliśmy do siedziby samego szatana - John usiadł na podłodze i schowałł twarz w dłonie. - (schował)

strona 10 - Stwór wyglądem przypominał skrzyżowanie człowieka, raka, skorpiona i warana z komodo. - (Komodo z dużej)
Zaraz się stad wynosimy. - (stąd)

strona 11, wers 13 - niebieski światło - (niebieskie)

Pewnie twoja mama podobnie jak mnisi sądzili, że dysk ocali ludzkość od zagłady. - (Pewnie twoja mama podobnie jak mnisi sądziŁA, że dysk ocali ludzkość od zagłady.)
Poza tym rozdział II i III bez oddzielenia od reszty tekstu, radziłabym oddzielić pustym wersem.
To tyle co do wyłapania błędów, oczywiście o tej porze i przy takiej ilości tekstu mogłam coś pominąć... :)

Moje wrażenia po przeczytaniu - świetny tekst, czytałam momentami nie oddychając ;)
Wciąga i czasami bawi sarkastycznymi dialogami.
Buduje napięcie - i za to masz u mnie co najmniej bdb :)

Popraw błędy, literówki, ortograf jeden jest. Przy tak dużym tekście nie jest źle moim zdaniem. :)
Wojciech Kulawski 2 kwietnia 2008, 09:00
Dzięki za wyłapanie błędów. Czytałem tekst a mimo to przeoczyłem tak wiele literówek i innych bugów. Nie ma jak pomoc korektora z zewnątrz.
Poprawię niezwłocznie wszystkie błędy i prześlę tekst.
ataraksja
ataraksja 2 kwietnia 2008, 09:05
Fantastyczna robota tajemna :*))
I bardzo dziękujemy (ja i Kropek) za pomoc :)

Panie Wojciechu, pomału i ja czytam, ale wolniej :)
Wojciech Kulawski 2 kwietnia 2008, 17:25
Poprawiłem błędy znalezione przez tajemną (dzięki raz jeszcze) i podzieliłem tekst na rozdziały.
Czekam na jeszcze.
ataraksja
ataraksja 3 kwietnia 2008, 19:09
Czytałam z zapartym tchem. Dobra sensacja, podparta trochę naukowymi teoriami - robi wrażenie.
Zakończenie apokaliptyczne, ale właśnie w tym momencie pomyślałam, że to świetny materiał na film. Tyle, że raczej nie do zrealizowania w polskich warunkach...

Jeszcze dwie poprawki:
1.Weszła do środka skąd dotarł ją wszechogarniający swąd wilgoci i stęchlizny (s.1)
Jeśli możesz przynieś (`przynieść`) s.

... i dajemy na pierwszą stronę :)
Wojciech Kulawski 3 kwietnia 2008, 19:59
Ataraksjo chyba trochę dzisiaj dobrze nie kontaktuję, jeśli chodzi o:
Jeśli możesz przynieś (`przynieść`) s. - to OK ale nie do końca wiem co poprawić w
1.Weszła do środka skąd dotarł ją wszechogarniający swąd wilgoci i stęchlizny (s.1)
ataraksja
ataraksja 3 kwietnia 2008, 20:09
Służę objaśnieniami - "kawa na ławę" ... wiem, wiem - bywają takie dni ;)

1. masz zapisane `przynieś` - a powinno być `przynieść`,
2. `Weszła do środka skąd dotarł ją wszechogarniający swąd wilgoci i stęchlizny` - powinno być: `Weszła do środka skąd dotarł do niej wszechogarniający zapach wilgoci i stęchlizny` - tu jeszcze wyjaśnienie: wyraz `swąd` można kojarzyć tylko ze spalenizną, ale nie z wilgocią :)

Aaa... ja mam jeszcze ogromną ochotę na poprawki interpunkcyjne. Brakuje mnóstwa przecinków. Jestem jednak tradycjonalistką i lubię czytać pauzując tam, gdzie należy :)
Wojciech Kulawski 3 kwietnia 2008, 20:43
I już poprawione.
ataraksja
ataraksja 3 kwietnia 2008, 21:34
No to w górę, w górę! Agarthę :)
przysłano: 30 marca 2008 (historia)

Inne teksty autora

Spatium magister
Wojciech Kulawski
Lustro
Wojciech Kulawski
Opowiadanie Księga Odrodzenia
Wojciech Kulawski
Tajemnica starego domu
Wojciech Kulawski

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca