Literatura

Czerwiec 1988: garść wspomnień (opowiadanie)

Sław

  Czerwiec 1988 roku był piękny, ciepły, rozpachniony eksplodującą roślinnością. Miałem wówczas czternaście lat i ja także wrzałem hormonami i młodością, która nie mogła pomieścić w jednym ciele nastoletniej nadenergii.

    Ojciec mój przebywał wówczas w Związku Radzieckim, w miejscowości Sumy, położonej na Wschodniej Ukrainie, która nazywała się wtedy Ukraińską Socjalistyczną Republiką Radziecką. Regularnie posyłał nam pocztówki z Sum. Znamienne było to, że chociaż za każdym razem wysyłał kartkę z innym zdjęciem, to i tak zawsze w centralnym jej miejscu znajdował się wizerunek Włodzimierza Ilicza Lenina, stojącego w sumskim parku.

    Owego czerwca wszystko kręciło się dla mnie wokół piłki nożnej. Kochałem ten sport, toteż mistrzostwa Europy, rozgrywane w RFN, zaprzątnęły zupełnie moją uwagę. Reprezentacja Związku Radzieckiego trzymała się nieźle, w pierwszym meczu pokonała nawet Holandię, ale potem w finale Holandia, po uprzednim wyeliminowaniu Niemców, pokonała ZSSR. Bramkarza Dasajewa pokonał Rud Gullit i Van Basten, dzięki czemu Holendrzy, którym kibicowałem, gdyż grali piękny techniczny futbol, zostali królami Europy.

    Był to czas, kiedy komuna właściwie kończyła się, ale jakoś nie mogła ostatecznie wyzionąć ducha. Bezwład i jakaś taka uogólniona impotencja opanowały cały polski światek. Wszystko jakby zastygło w oczekiwaniu na coś, co musi nastąpić. Co jednak miało nastąpić - tego nie wiedział chyba nikt, a przynajmniej nikt z moich znajomych. Puste półki, bieda, kolejki za mięsem, to wszystko była normalka. Ale w powietrzu pachniało czymś nowym. Pani Samolejowa, nasza sąsiadka, mówiła, że idzie koniec świata. Z kolei mój wujek Gienek z Nałęczowa dał mi broszurkę z przepowiedniami niejakiej wróżki Michaldy, z których wynikało, iż niedługo Polska zostanie wyzwolona, a potem stary kontynent zaleje wielka powódź, co skończy się tym, iż Polacy zostaną królami narodów świata, popieranymi przez Maryję Dziewicę. Osobiście nie odczuwałem jednak nastrojów apokaliptycznych czy mesjanistycznych. Może dlatego, że byłem młodzieniaszkiem, i że wszystko we mnie pulsowało życiem.

    W czerwcu tegoż roku poznałem pewną trzynastoletnią Francuzkę, która przyjechała na wakacje do swojej cioci. Nazywała się Katharine, prawie nie mówiła po polsku, ale za to dała mi pierwszą lekcję całowania się w krzakach. Muszę przyznać, iż byłem głupcem. Dlaczego? Gdyż ta nastoletnia pięknotka z miasta Lyon pragnęła czegoś więcej; zaprosiła mnie do domu na wieczór, ale tak bardzo się tym wszystkim zestresowałem, że nie poszedłem do niej. Do dziś tego bardzo żałuję. Następnego dnia Katarzyna zignorowała mnie i znalazła sobie innego chłopaka, który zapewne miał więcej odwagi ode mnie.

    Po meczu finałowym na Euro 88 siedziałem z kumplami na ławce. Ćmiliśmy wietnamskie papierosy Cang Sao, które były bez filtra, najtańsze, a w dodatku pachniały ryżem spalonym napalmem. Ale na inne nie było nas po prostu stać. Palenie było dla nas namiastką jakiejś wolności, niezależności. Dawało nam bliżej nienazwane ciemne a grzeszne katharsis, którego jako młodzicy poszukujący wrażeń bardzo pragnęliśmy.

    Nagle spostrzegłem, że alejką idzie objuczony torbami mój ojciec. Podbiegłem do niego, przywitałem się i pomogłem mu taszczyć torby do domu. Gdy weszliśmy do przedpokoju, ojciec udzielił krótkiego oświadczenia:

- Ja już więcej do ZSRR nie wracam!

- Czemu, co się stało? - spytała mama.

- Pamiętasz Mietka, tego ze zdjęcia? Trzy dni temu jakiś kacap zadźgał go nożem. Ja tam nie zostaję, nie chcę skończyć jak on!

    Z dalszej relacji wynikało, iż Mietek wstąpił do szatni, aby wziąć jakąś rzecz. Nagle spostrzegł, iż pewien wytatułowany obywatel ZSRR kręci się przy szatniach. Spytał go co on tu robi. I chwilę później dostał nożem kilka razy od tego zakapiora. Historia smutna, ale cóż, takie jest życie.

    Dla mnie najważniejsze było to, że ojciec wrócił cały i zdrów. Nie bez znaczenia było również to, że przywiózł nam trzykilogramowy pakunek, w którym znajdowała się wielka bryła czarnej radzieckiej chałwy. Co jak co, ale radziecka chałwa była po prostu orgiastyczna. Można było ją jeść aż do zapchania. Granicę jedzenia wyznaczał dopiero ten punkt krytyczny, poza którym zaczęło cię mdlić i mulić w żołądku.

    Za zarobione w bratnim radzieckim kraju pieniądze ojciec postanowił podnieść nasz standard życiowy. W tym celu sprzedał radzieckiego zaporożca, starego rzęcha z 1972 roku, którego z powodu jego niebieskawego lakieru koledzy nazywali złośliwie błękitnym gromem (zwali go także traktorem lub zemstą Stalina), a następnie zakupił pięknego, mało używanego dużego fiata w kolorze żółtym.

    Z wielką pompą i dumą zajechaliśmy tym nowym wehikułem do rodziny w Nałęczowie, która na widok owej lśniącej limuzyny nieomal zawyła z zachwytu. Były to bowiem takie czasy, że posiadanie fiata 125p świadczyło o wysokim statusie społeczno-ekonomicznym, co na rodzinie z Nałęczowa, jeżdżącej jeszcze furmanką, musiało wywrzeć kolosalne wrażenie.

    Tylko babci Jadzi było wszystko jedno, jakim autem jeździmy, gdyż na każdy samochód mówiła, że to "taksówka". Fiacik, wspaniały produkt polskiej motoryzacji, został natychmiast "ochrzczony" przez mieszkającego w budzie kundelka Kajtka, który na nasz widok radośnie nasikał na jego karoserię. Ojciec odwdzięczył mu się za to siarczystym kopniakiem w zadek. Dobrze mu tak, pomyślałem. Nie będzie nam głupia sobaka szczała na limuzynę!

    Wyraźnie zdegustowany kundel uciekł pod stodołę i w akcie rozładowania swej frustracji ukąsił lekko w tułów przechodzącą obok gęś. Nie lubiłem zbytnio Kajtka. Najbardziej irytujące było w nim to, że często z nudów lizał a nawet pożerał własne łajno. Nie mogłem mu darować tego gównożerstwa.

    Kajtek skończył tragicznie. Pewnego razu dziadek wrócił podpity z roboty przy kopaniu studni. Był z nim pan Alojzy Maciążek, kolega z pracy. Kiedy Maciążek poszedł do drewnianej wygódki, żeby załatwić potrzebę fizjologiczną, Kajtek rzucił się na niego i ugryzł go w nogę, niszcząc mu przy okazji gumiaka oraz rozpruwając spodnie. Tego już było za wiele i wściekły dziadek bez chwili zastanowienia odrąbał Kajtkowi łeb przy pomocy jednego skutecznego uderzenia siekierą.

    Atmosfera panująca w Nałęczowie była sielankowa i wesoła. Domek, w którym mieszkali moi dziadkowie, był właściwie chałupą krytą strzechą, zaś całe gospodarstwo było chyba najbiedniejsze w całej miejscowości. Ale moi dziadkowie nie przejmowali się tym, że są biedni. Żyli skromnie, w duchu swojskiego prowincjonalnego minimalizmu. Szczerze mówiąc, trochę im zazdrościłem tej abnegacji, tego tumiwisizmu i obojętności na dziurawy przeciekający dach, przez który w letnią noc mogłem podziwiać migoczące dyskretną melancholią ciała niebieskie.

    Na dziadkowym strychu znalazłem starą paczkę papierosów z napisem "Sport", pamiętającą jeszcze czasy, gdy w kraju rządził towarzysz Edward Gierek. Był tam jeden papieros bez filtra. Poszedłem nad rzekę i wypaliłem go.  Stary pet dał mi niesamowitego kopa. Po prostu odlot i rozkosz trudną do opisania.

 

 


niczego sobie– 3 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Zły Miś
Zły Miś 6 czerwca 2008, 11:21
czcionka !
hayde
hayde 6 czerwca 2008, 13:23
a co to się tu porobiło? literówka w tytule
tajemnica
tajemnica 7 czerwca 2008, 23:03
zmieniłam Ci czcionkę autorze, myślę, że lepiej będzie się czytało. ;)

Palenie było dla nas namiastką jakiejś wolność, niezależności - wolności
Popraw sobie :).
Stach 9 czerwca 2008, 09:42
Ok. Dzięki
ataraksja
ataraksja 10 czerwca 2008, 10:19
Pamiętam te czasy, choć Euro `88 oglądałam podczas wakacji na wsi u wujostwa w Nieborowie :))
Gorące, pełne wyczekiwania na zmiany lato...

Wiesz, tak sobie myślę, że naprawdę dobrze zrobiłoby temu tekstowi dopisanie jeszcze kilku podobnych wspomnieniowych nowelek i połączenie ich osobą bohatera, jego przeżyć. To by było coś, bo teraz czuję niedosyt. Urwało się jak zerwana taśma filmowa :)

Poprawiam Ci tekst dzieląc na akapity. Za bardzo się zlewa.
ataraksja
ataraksja 10 czerwca 2008, 10:36
Hmm... dziwnie zachowuje się ten tekst. Nie słucha, mimo że podzieliłam na akapity.

Może powalcz z nim jeszcze sam.

I jeszcze jedna uwaga. Podczas drugiego czytania zauważyłam, że masz tendencję do powtarzania w bliskim sąsiedztwie tych samych wyrazów lub wyrażeń. Zrób coś z tym i przejrzyj uważnie całość.

Zmiany wymaga też pisownia nazwy auta `Zaporożec`. Nie używasz jej jako nazwy firmy, ale jako marki samochodu - porównaj z fiatem ;)
Stach 10 czerwca 2008, 14:52
Hej. Ja też nie panuję nad formatowaniem tego tekstu. Jakieś fluidy destrukcyjne, czy co?
ataraksja
ataraksja 11 czerwca 2008, 09:39
A jednak udało się poprawić? No i widzę, że dopisałeś jeszcze fragment. Czyta się całkiem nieźle :)
Sirocco
Sirocco 11 czerwca 2008, 15:59
Za dużo wątków. Skakanie z tematu na temat. Zagłębianie się w szczegóły, które nie mają znaczenia. Tekst mało zrozumiały dla tych, którzy nie żyli w tych czasach. Dla mnie to płynne przestawione sprawozdanie - nie opowiadanie.
I jeśli tak to odbieram, to powiem: raport bardzo dobry.
Stach 12 czerwca 2008, 05:29
Sirocco - masz rację że skaczę, ale to wszystko dla mnie jest elementem jednej wielkij całosci zwanej przeszłością, która jest dla mnie swoistym zbiorem autodygresji.
A raportowość - no cóż, - przylepiam się do zdarzeń które więcej mówią o rzeczywistości niźli rozważania o własnej duchowości. Zdarzenia są ciekawsze, gdyż mówią prawdę.
graf.man 12 czerwca 2008, 15:55
wiem, chyba wiem, jaki efekt chciałeś osiągnąć. opowieść o tym jak było, trochę w stylu Próby autobiografii (niektóre sformułowania są dla mnie jakby "żywcem wzięte"), i pomimo, że całość mi się podoba, to, niestety, czasem zaczynasz wchodzić we Flaubert'a, którego osobiście nie znoszę. a takie przeskakiwanie z wątku w wątek dla mnie jest super, sam bardzo lubię tak robić, choć chyba nie aż tak widocznie, jak to się Tobie udało. dla mnie jest dobre.
szanta - Edyta Ślączka-Poskrobko
fajny tekst.
zgadzam się z atarakc sją,ze wareto dopisac pare podobnych w cyklu
Stach 13 czerwca 2008, 08:09
Graf.man.
Nie wiem co to jest "Próba autobiografii", nawet nigdy o tym nie słyszałem. W ogóle to jestem wieśniakiem trochę wyalienowanym z tego co warto a co nie warto czytać.
Z Flauberta przeczytałem w życiu 2 strony i wyrzuciłem na śmietnik.
Ale cieszę się że jako tako podoba wam się tekst.
Postaram się zamieścić niedługo coś dłuższego.
przysłano: 6 czerwca 2008 (historia)

Inne teksty autora

Czas wielkiej zmiany
Sław Kontach

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca