Literatura

Czas wielkiej zmiany (opowiadanie)

Sław Kontach

 

          W latach osiemdziesiątych byłem gówniarzem, mieszkającym z rodzicami w ładnej, przypominającej duży park dzielnicy zwanej Lubelska Spółdzielnia Mieszkaniowa. Panowała tam atmosfera spokoju, wypoczynku, lecz także wszechogarniającego znużenia. Na innych robotniczych dzielnicach tętniło życie, place zabaw pękały w szwach od dzieci i młodzieży, huśtawki uginały się od nieletnich tyłków, ale nie na zielonych LSM-ach, które były dzielnicą starej nomenklatury, zaklętym rewirem komunistycznych dziadków i babć, budowniczych PRL. Mieszkanie w tej dzielnicy było podobno zaszczytem, ale dla dzieciaka takiego jak ja oznaczało to raczej brak wielu kolegów i koleżanek. Bywało nawet, że graliśmy w piłkę z jakimś usportowionym emerytem z sąsiedniego bloku wskutek niedoboru nastoletnich kadr.

         Podstawowym uczuciem, jakie towarzyszyło mi przez cały ten okres, było dojmujące poczucie absurdu i upadku. Opustoszałe placyki osiedlowe zarośnięte przez trawę i krzewy, stare skrzypiące huśtawki, obdrapane rdzą drabinki,  nieliczni koledzy - lalusie, szumiące drzewa tej zielonej jak Żoliborz dzielnicy - to wszystko nastrajało jakąś dyskretną dziecinną melancholią. Brakowało tutaj dynamiki, siły, witalizmu. Dzielnica starców i ludzi w średnim wieku była trochę jak cały PRL - czekała na coś, ale nie wiadomo na co. To coś nie przychodziło. Mijały lata, a marazm i przygnębienie nie przemijały. Dyktatura smutku i skostnienia panowała tutaj w sposób niejako naturalny i oczywisty, tak jak dyktatura Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, w składzie której było mniej więcej tylu robotników, ile żelaza znajduje się w marchewce.

         Cierpiałem na przypadłość, którą można określić mianem notorycznego niedoboru sensu istnienia. W tym stanie wegetowałem z nielicznym gronem zniewieściałych i rozpieszczonych kolegów, którzy byli synami urzędników państwowych czy nauczycieli, gnijąc niejako od środka razem z miejscem, w którym przyszło mi żyć, a chyba nawet razem z całym cholernym PRL-em.

         Polska Rzeczpospolita Ludowa była moją ojczyzną, ale wszyscy chyba przeczuwali, że dzieje się z nią coś bardzo złego. Rzeczywistość stała się bowiem koszmarnym domem wariatów. Puste półki w sklepach, kolejki za nieomal wszystkim, kartki na podstawowe produkty żywnościowe, szarość i beznadziejność kontrastowała z tym, co oglądaliśmy w dwu programach telewizyjnych. A telewizja pokazywała zazwyczaj, że pomimo piętrzących się problemów kraj nasz rozwija się, że podąża w bardzo dobrym kierunku; rolnicy kosili zboże, robotnicy stali za tokarkami, gdzieś postawiono nowy dworzec kolejowy, gdzieś wiejska droga została zabetonowana i oto tryumfalnie wkroczyła cywilizacja.

         Ale gdzieś w głębi duszy przeczuwałem, że to wszystko to jeden wielki pic na wodę. Po prostu w pewnym momencie stało się już tak źle, iż gorzej być nie mogło. Powolne bankructwo tego systemu stawało się ewidentne. W 1985 roku miałem 11 lat i chociaż nikt mi tego nie powiedział - wiedziałem, że komuna to jeden wielki syf, absurd, bujda na przysłowiowych kółkach. Nikt nie musiał mnie przy tym przekonywać do tej tezy; ta świadomość wynikała bowiem z faktu, iż istniałem w tamtej pokracznej, groteskowej i zakręconej jak sierść pudla rzeczywistości, skrzeczącej niczym stary, próchniejący płot. Odkąd pamiętam, synonimami słowa „komuna" były kolokwialne określenia w stylu „bida z nędzą", „polski syf", „gnój" etc.

         Komuna upadała na długo przed rokiem 1989, trawiona  wewnętrznie i zewnętrznie śmiertelną infekcją już od kilkunastu lat. Gdzie się nie poszło, wszyscy narzekali na biedę, bród, kumoterstwo, beznadziejność. Wszyscy wychwalali Zachód i krytykowali socjalizm. A że na Zachodzie było lepiej, to wiedział każdy, nawet największy głupek. Zachód to były filmy amerykańskie czy angielskie, to były świetne samochody, to byli Polacy mieszkający w RFN, którzy przyjeżdżali na kilka dni do Polski, aby pochełpić się tym, iż zarabiają 1000 dolarów miesięcznie, zaszokować wszystkich swym fordem czy fiatem mirrafiori. Zachód to był kolorowy, radosny, dobry świat, któremu przeciwstawiał się świat nasz, polski, nacechowany obdrapaną toporną szarością, melancholią, beznadzieją. Każdy marzył o nim, lecz tylko nielicznym udawało się tam dostać. Nikt już bowiem nie wierzył w PRL, w komunę, w ideę. Prawie każdy rozumiał, że tam, gdzie nie ma komuny, jest lepiej.

         Nawet jako dwunastoletni gnojek miałem mniejszą lub większą świadomość tego, że przyszło mi żyć w poronionym, zdewastowanym i zakłamanym świecie, ulepionym z idei, które już dawno rozleciały się w proch i pył. Te idee widniały jeszcze w urzędach, w szkole, na tablicy ogłoszeniowej, głośno mówiono o nich w telewizji i radio, ale tak naprawdę ich siła stała się impotenta i miałka, jak uderzenie wycieńczonego fizycznie człowieka, jak stary pordzewiały most, czekający na saperów.

         Chodziłem wówczas do szkoły podstawowej nr 29 im. Adama Mickiewicza. Wychowawczynią klasy była pani Żurawiec - stara, zaniedbana fizycznie, śmierdząca tanimi papierosami a nierzadko wódką kobieta, która nie wierzyła już w nic. Była ona produktem swojej epoki, pedagogiem ery postalinowskiej, której menopauza zbiegła się w jednym czasie z wewnętrznym rozkładem komuny PRL. W poniedziałki była zazwyczaj na wpół skacowana i na wpół pijana. Ryczała na uczniów niczym jakiś ohydny potwór, wyrzucała z siebie wściekłość, wymiotując nawet wulgaryzmami, niczym bezzębny menel pod budką z piwem.

         Najgorsze było to, że Pani Żurawiec uwielbiała stosować przemoc. Dzisiaj za takie zachowania straciła by pracę lub nawet poszła do aresztu, ale wtedy, w latach 1981-1984, psychiczne i fizyczne gnębienie uczniów było czymś najnormalniejszym w świecie, a przynajmniej tak nam się zdawało. Nauczycielka była niejako organicznym przedłużeniem uogólnionej beznadziejności oficjalnego świata, w którym żyliśmy, była funkcjonariuszem systemu PRL, i podobnie jak ten system mogła bić, lać, drzeć mordę, nawet pluć i rzucać mięsem.

        Szczytem zła, jaki spotykał niektórych uczniów ze strony Pani magister Żurawiec, było bicie na gołą dupę. Dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne, ale wtedy takie tortury zdawały mi się naturalnym prawem nauczyciela. Jacek Żydek, Robert Preisner oraz Sylwek Żelazo - oni kilkakrotnie dostali na goły zadek za brak dobrego zachowania podczas zajęć. Drżałem ze strachu przed tą karą. Planowałem nawet, że jeśli mnie to spotka, to ucieknę w świat, daleko od pani wychowawczyni.

        Powiedziałem ojcu o tym, jak pani Żurawiec rozprawia się z niegrzecznymi uczniami. Okazało się, iż było to dobre posunięcie. Ojciec po wywiadówce został sam na sam z wychowawczynią i powiedział jej wprost: „Pani dotknie mojego syna, ja zbiję pani męża". Od tej pory już nigdy pani Żurawiec nie czepiała się mojej osoby, wręcz przeciwnie - nieustannie okazywała mi swą miłość i uwielbienie, głosząc wszem i wobec, iż jestem najładniejszy, najmądrzejszy i w ogóle najwspanialszy, co mile łechtało moje dziecięce ego.

        Wielkim oryginałem był w naszej szkole dozorca pan Mietek, do którego uczniowie zazwyczaj zwracali się po imieniu. Był to człowiek, który absolutnie nie przejmował się tragiczną sytuacją panującą w kraju. Mietek miał tylko jedną wadę, która polegała na tym, iż był nałogowym alkoholikiem. Poza tym miał dobre serce. Mieszkał razem z kundelkiem Mańkiem przy szkolnej suterenie i prowadził żywot wódczanego hedonisty. Miał on także wysoce rozwinięte poczucie godności osobistej, o czym świadczy fakt, iż pewnego razu dotkliwie skopał mojego klasowego kolegę Mariusza za to, iż ten nazwał go „cieciem".

- Ja jezdem dozorca, a nie żaden cieć, mały skurwysynie! - wydarł się na skopanego kolegę, płaczącego z bólu, po czym dodał - Ja żem grał na obronie w WKS Lublinianka i razu pewnego strzeliłem nawet gola w meczu z Ładą Biłgoraj, a wiesz kto był wtenczas trenerem Lublinianki? Sam Kazik Górski!

         Pan Mietek bardzo mnie lubił, gdyż zawsze kłaniałem mu się, ilekroć zauważyłem go w szatni czy pod szkołą. Kilkakrotnie wysłał mnie nawet na dużej przerwie do pobliskiego sklepu z artykułami chemicznymi po wodę brzozową. Był to najtańszy środek do odkażania twarzy po goleniu, ale pan Mietek używał tegoż w zgoła odmiennym celu. Odkręcał buteleczkę, po czym wkładał ją sobie do gardła i jednym haustem wypijał wszystko. Dzięki temu miał dobry humor i roztaczał wokół siebie przyjemny brzozowy zapach. Pewnego razu, gdy przechodziłem obok pobliskiego targowiska, spostrzegłem go, jak myje psa Mańka w gospodarczym zlewie, mówiąc do niego jakieś piękne słowa i poklepując go po mokrym karku. Pan Mietek niestety zginął kilka miesięcy później. Któregoś dnia tak się upił, że nie doszedł do swej kanciapy, stracił przytomność, a reszty dokonał dziesięciostopniowy mróz. Tragiczny był także los Mańka, który przez kilka dni po śmierci swego pana pałętał się po osiedlu, dokarmiany przez małe dzieci oraz staruszki, aż wreszcie, targany potworną rozpaczą, wpadł pod samochód marki Syrena. Trudno orzec, czy był to wypadek, czy też śmierć samobójcza.

         Przy naszej szkole stał zaparkowany na poboczu jezdni stary, zupełnie skorodowany i zdezelowany samochód marki zaporożec. Razem z kolegą Grześkiem Majtczakiem z klasy drugiej B odkryliśmy, iż właściciel tego pojazdu nie zamyka go, zapewne wskutek awarii zamków. Urządziliśmy sobie zatem zabawę w tym samochodzie. Niestety, pewnego razu, gdy akurat siedziałem za kierownicą, coś mnie podkusiło, aby sięgnąć do hamulca ręcznego. Pociągnąłem go w dół i...pojazd zaczął zjeżdżać po stromej drodze. Nie można było znowu zaciągnąć hamulca, coś się zacięło! Radziecki wehikuł, wyprodukowany gdzieś koło 1970 roku, przejechał kilkanaście metrów i huknął w pobliski kiosk. Na szczęśćcie nic nam się nie stało, zaś kioskarz nie mógł nas dopaść, gdyż maszyna po prostu zatrzymała się na drzwiach od budki z napisem „Ruch", zatrzaskując go w środku. Uciekaliśmy, słysząc bluzgi uwięzionego kioskarza lecące przez okienko w naszym kierunku, i na tym skończyła się nasza zabawa w kierowców.

         Nigdy nie zapomnę dnia, w którym pierwszy raz zapaliłem papierosa. Był to piękny czerwcowy wieczór 1984 roku. Jacek Magiera, który był wnukiem znanego lubelskiego komunisty pana Sikalskiego, przyszedł do mnie do domu i wyciągnął na dwór. Wysunął z kieszeni paczkę papierosów „Popularne" i spytał:

- Zapalisz?

- No nie wiem...- odparłem, pamiętając słowa ojca i matki, którzy straszyli, iż papierosy to zło, choroby, cierpienie. Bałem się także, że jak się wyda, to dostanę w dupę pasem.

         Ale ostatecznie ciekawość świata i nowych doznań we mnie zatryumfowała. Ukryliśmy się w krzakach, nieopodal placyku zabaw, na którym jakaś babcia siedziała na ławce, czytając książkę. Paliliśmy papierosa za papierosem, bez zaciągania się. Zapewne jakieś skrawki dymu nikotynowego do nas docierały, bo po godzinie, gdyśmy wypalili całą paczkę, dosłownie zataczaliśmy się jak pijacy. To był mój pierwszy przeklęty raz, kiedy zetknąłem się z tym śmiertelnym nałogiem. Przez wszystkie następne lata oscylowałem potem pomiędzy paleniem i rzucaniem, nawet jako piętnastolatek. Palenie było namiastką jakiejś wolności, swobody, prawdziwego życia, wyzwolonego z niewoli od rodziców, szkoły, nudy peerelowskiej rzeczywistości. Wtedy jeszcze nie było wokół palenia takiej propagandy zdrowotnej. Zdawało nam się, gnojkom z podstawówki, że palenie jest super. Kto nie palił, ten nie był luzakiem.

         Dzisiaj trudno mi w to uwierzyć, kiedy wspominam dawne komunistyczne czasy, ale przecież w szkole na długiej przerwie, kiedy mieliśmy 12-15 lat, okupowaliśmy toaletę szkolną i paliliśmy papierosy, ukradzione rodzicom czy kupione w kiosku za kieszonkowe. Ten akt jarania trwał całymi latami, a żaden nauczyciel nawet się nie zorientował. Może po prostu nikt już niczym się nie przejmował. Marazm i inercja zapanowały nad wszystkimi.   A nas opanował rozkoszny bezwład młodzieńczego nikotynizmu. W piątej klasie blisko połowa moich kolegów paliła papierosy, z czego chyba połowa z nich była już autentycznie uzależniona. Kopciliśmy Popularne, albańskie Opale, a także wietnamskie papierosy Cang Sao, które były najtańsze, bez filtra i śmierdzące niczym palona napalmem dżungla. Ale kiedy to robiliśmy, czuliliśmy, że żyjemy, na przekór całemu zakłamaniu świata ludzi dorosłych. Palenie to było dla nas przeżycie katarktyczne.

         Nigdy nie zapomnę roku 1982, gdyż to właśnie wtedy polska reprezentacja piłki nożnej grała wspaniale i na mundialu w Hiszpanii zdobyła trzecie miejsce. Ta drużyna to było jeszcze pokolenie piłkarzy wychowywanych przez Kazimierza Górskiego - chciało im się grać i zdobywać sukcesy, co było wówczas ewenementem, gdyż w PRL anno domini 1982 nikomu prawie nic już się nie chciało. Cztery lata później były mistrzostwa świata w Meksyku i tam nasza drużyna dostała straszne baty; w meczy z Brazylią wtopiliśmy cztery do zera i to był koniec marzeń o medalu! A zatem w 1986 marazm i beznadziejność udzieliły się także naszym futbolistom i ten stan trwał przez długie lata, kiedy to polska piłka nożna staczała się na coraz większe dno.

         Całymi latami wieczorami biegałem po dworze z kolegą Jarkiem. Rodzice prawie wcale nie zajmowali się moją osobą, gdyż po pracy z reguły stali w kolejkach za wszystkim: za meblami, za telewizorem, za szynką, stali w kolejce do jakiejś innej kolejki itd. Często korzystali z usług pani Stolarzowej, która jako emerytka miała dużo czasu i dlatego dorabiała sobie jako zawodowa staczka w kolejkach. O czwartej nad ranem zajmowała miejsce przed sklepem mięsnym, zwanym popularnie „jatką", i jako pierwsza w kolejce miała największą chyba władzę na osiedlu, nie licząc ekspedientek. Rodzice dzięki niej załatwiali lepsze kiełbasy i szynkę, która była w domu rarytasem, spożywanym z reguły tylko w niedzielę. Kiedy upadła komuna i sklepy zaroiły się od szynek i mięs, pani Stolarzowa nadal wstawała o czwartej nad ranem i siedziała na drewnianej ławie, chociaż nikomu nie była już potrzebna. Po prostu nie mogła uwierzyć, iż jej władza jako wiodącej staczkowej się skończyła i jej usługi są zbędne.  Z rozpaczy nad tym fatalnym stanem niedługo po upadku PRL umarła.

         Kilkakrotnie w tym czasie uczestniczyłem w pochodach majowych. Najpierw na lekcjach pracy i techniki wykonywaliśmy plakaty w stylu „1 maj. Święto ludzi pracy", zaś gdy ów pierwszy maj przyszedł, udawaliśmy się na rzekomo obowiązkowy pochód. Ale w praktyce tylko połowa uczniów przychodziła aby uczcić święto ludzi ciężko tyrających na chleb. Natomiast ci, którzy jednak przybyli, bardzo szybko ulatniali się z tego czerwonego marszu. Nauczyciele mieli to gdzieś - widać i im udzielił się nastrój bezsensu. Pamiętam, że swój transparent wyrzuciłem do rzeki Bystrzycy, płynącej przez Lublin. Mój kolega spalił zaś transparent z jakimś pięknym wzniosłym hasłem majowym. Komunizm był dla nas pustym frazesem. My chcieliśmy bowiem żyć, a nie wegetować. Podobnie zresztą jak niektórzy nauczyciele, których widywaliśmy w parku czy nad rzeką, jak zataczali się lub wymiotowali z beznadziejnego upojenia tanim alkoholem.

         Imieniny rodziców były w naszym domu obchodzone hucznie i wystrzałowo. Kończyły się zawsze pijackimi kłótniami. Ojciec mój zażarcie krytykował PRL, podczas gdy wujek Tadek, pracownik Akademii Rolniczej, bronił dorobku i zdobyczy Polski Ludowej. Kiedy już się rozeszli, ojciec przychodził do mojego pokoju i zakazywał powtarzania tego, co słyszałem przy imieninowym stole. Uważał, iż mógłby za takie poglądy pójść do więzienia. Nie należał jednak do „Solidarności", tak jak sąsiad pan Bolek, który reperował pralki i zawsze zachwycał się papieżem Polakiem oraz Lechem Wałęsą. To by było za duże ryzyko, jak na ojca...

         Wielkim plusem komuny było to, że w sklepie jako kilkunastoletni gówniarzyna mogłem swobodnie kupić sobie papierosy oraz piwo. Pieniądze pozyskiwałem na te cele z comiesięcznej wypłaty od ojca, a także ze zbierania i sprzedawania butelek po wódce w punkcie skupu makulatury. W okresie wcześniejszym przeżywałem idealistyczną miłość do komiksów w stylu „Tytus Romek i Atomek" oraz „Kajko i Kokosz" i wszystkie pieniądze inwestowałem w kulturę czytelniczą. Ale kilka lat później coś we mnie pękło i całe oszczędności zacząłem wkładać głównie w papierosy oraz piwo. Jako czternastolatek regularnie pijałem z kolegami piwo „Perła" - jedyne dostępne wówczas piwo w pobliskich sklepach. Nigdy nie zapomnę pierwszego razu piwnego, kiedy to upiłem się dwoma butelkami zacnego lubelskiego trunku, siedząc w parku saskim. Mój kolega, starszy o rok niejaki Tomek Mieleniec, też miał wtedy swój debiut alkoholowy, co skończyło się dlań ostrym wymiotowaniem. No cóż, nie wszyscy mają pierwszy raz radosny i piękny.

    Na przekór ponurej atmosferze walącej się komuny, razem z nielicznymi kolegami wymyślaliśmy groteskowe i absurdalne zabawy, jak np. rzut butem z huśtawki (but musiał być wystrzelony z nogi), rzucanie zaostrzonymi strzałkami do zdjęcia gołej baby, wyciętego z magazynu studentów socjalistycznych ITD., czy chociażby wieczorne włamywanie się do piwnic w celu zaznawania dreszczyku emocji. Wymyślaliśmy szereg innych absurdalnych zabaw, byle by tylko uatrakcyjnić sobie czas umykającej młodości w świecie, który nie dawał nam szans na dobre życie.

        Bywały także zabawy, za które niektórzy z nas mogli trafić nawet do aresztu! Przykładem takich harców była gra w wyrywanie kart katalogowych z biblioteki publicznej - kto więcej wyrwał, ten wygrywał. Zabawa ta zakończyła się tragicznie dla kolegi Pawła Hejdrycha, którego przyłapała bibliotekarka, oddając go w ręce rodziców, przez co dostał tęgie baty na goły tyłek. Tak się jednak rozbestwiliśmy, że wymyśliliśmy około siódmej klasy szkoły podstawowej rozrywkę pt. „Kto ukradnie więcej lodów z warzywniaka". Doszliśmy już do takiej wprawy w okradaniu tego biednego sklepu przy  ul. Grażyny, iż wynosiliśmy nieomal całe torby lodów „Śnieżynka". Wreszcie i ta gra musiała skończyć się tragicznie, gdyż kolega Paweł Hejdrych został, jak zwykle, złapany prze ekspedientkę, co zakończyło się ujęciem młodocianego złodziejaszka przez dzielnych funkcjonariuszy MO. Od tego momentu przestaliśmy kraść, a cały wysiłek skoncentrowaliśmy na spożywaniu piwa i paleniu papierosów. Gdy ekspedientka nie chciała nam sprzedać tych artykułów, wtedy wynajmowaliśmy okolicznego pijaczka, który nam to wszystko kupował, otrzymując za tą usługę skromną zapłatę, wystarczającą na zakup taniego wina, czyli tzw. pryty.

         Gdzieś koło 1984 roku pojechaliśmy całą rodziną do NRD. Mieszkaliśmy w hotelu, obok którego położona była baza wojsk radzieckich. Z okna często podpatrywałem, jak żołnierze starsi rangą znęcają się nad zwykłymi sołdatami, wymyślając im różne upokarzające zabawy w ramach tzw. musztry. Doszedłem do wniosku, że oni tak samo jak ja i moi koledzy potwornie nudzą się w tej komunie. Niemiecka Republika Demokratyczna jawiła mi się jako trochę czystszy i odrobinę ładniejszy PRL, ale bardziej smutny i wystraszony. Spytałem ojca o przyczynę tego, że w NRD są radzieccy żołnierze, ale on mi nic nie odpowiedział i kazał o tym milczeć. Przez całą komunę żyłem w pewnej geopolitycznej nieświadomości i nawet nie wiedziałem, że w Polsce stacjonują radzieckie wojska. Ani w szkole, ani w telewizji, ani w domu nikt mi o tym nie powiedział. Dowiedziałem się o tym dopiero w roku 1990, jak upadł komunizm i w telewizji zaczęli pokazywać go w zupełnie odmiennym i negatywnym kontekście. Natomiast przez cały okres lat osiemdziesiątych ZSRR kojarzył mi się głównie z filmami wyprodukowanymi przez Mosfilm, opowiadającymi o bohaterskiej walce narodu radzieckiego z okupantem hitlerowskim. Ta filmowa propaganda powodowała, iż uważałem Rosjan za swoich wielkich braci i sojuszników. A zatem nawet jako kilkunastoletni gówniarz zostałem zainfekowany sowietofilią. Przyczyniła się do tego także pani Pomorska, nauczycielka języka rosyjskiego, która przynosiła nam do czytania gazety wydane w ZSRR. Jedną z nich był „Kraj Rad", w którym życie w Związku Radzieckim ukazane było jako nieomalże raj na ziemi, pełen szczęśliwych ludzi, pracujących w  fabrykach i kołchozach dla dobra postępowej ludzkości. Dlatego też nigdy nie rozumiałem, dlaczego mój ojciec przeklinał Związek Radziecki podczas pamiętnej olimpiady w Moskwie 1980 roku oraz podczas meczów Polska-ZSRR, kiedy to zazwyczaj przegrywaliśmy. Przecież człowiek radziecki to nasz brat - myślałem, widząc oczyma wyobraźni uśmiechnięte radzieckie twarze pionierów, machających czerwonymi wstążkami na zdjęciach w piśmie „Kraj Rad".

        Serial „Czterej pancerni i pies" to był film kultowy i obowiązkowy. W każde wakacje był jakiś teleranek czy coś w tym stylu i o 9-10 rano emitowano jeden odcinek „pancernych". Ja ten film kochałem i chciałem być jak Janek, a rzadziej jak Gustlik. Janek był najlepszy, gdyż był najładniejszy i miał w sobie coś z urwisowatego chłopaka, coś z każdego z nas. Chcąc naśladować pancernych, biegaliśmy po pobliskim parku, bawiąc się w wojnę, która - o czym świadczyły filmy wojenne - była czymś przyjemnym, radosnym, pełnym przygód i zawsze prowadzącym do pokonania hitlerowców. Nawet jak ktoś na tej wojnie ginął - to zawsze było to piękne, gdyż prowadziło do ostatecznego zwycięstwa i jakiegoś uogólnionego piękna, trudnego do wysłowienia.

        Mój ojciec wieczorami siedział przed telewizorem i nie miał zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o repertuar artystyczny. Gdy spikerka zapowiadała wybitne dzieło radzieckiej kinematografii, krzyczał głośno:

- Noż kurwa jego mać! Znowu ruski film. A miał być western!

         Innym zaś razem, gdy pokazywano konferencję prasową z udziałem Jerzego Urbana, ojciec głośno komentował wypowiedzi rzecznika rządu, rzucając w kierunku monitora telewizora Lazuryt słowa tak brzydkie, iż trudno by mi je było teraz wymienić, nie obrażając czytelnika niniejszych wspominek.

      O naszych sportowcach ojciec miał zdecydowaną i konsekwentną opinię. Nawet gdy wygrywaliśmy kilkoma bramkami z jakąś Albanią czy Nigerią, on zawsze krzyczał:

- Polaki dziady! Na pewno przegrają!

         W jego postawie była frustracja człowieka, który przegrał swoje życie, spędzone w PRL, czyli systemie nie dającym nic oprócz poczucia absurdu istnienia i minimalnego zaspokojenia potrzeb, takich jak żarcie, seks czy dach nad głową. Mawiał o sobie, że jest głupi, bo przed laty trzeba było wyjechać na Zachód i tam zostać do końca życia. I on cierpiał na mit Zachodu, który był zaprzeczeniem Polski Ludowej, czyli wszystkiego, co najgorsze i najgłupsze. Ale tak naprawdę ojciec był już przyzwyczajony do życia w tej beznadziejności, i kiedy pewien znajomy zaproponował mu wyjazd do pracy w Austrii, ojciec odmówił, argumentując, iż jest już za stary na emigrację. Ale nie tylko mój ojciec przegrał swoje życie, gdyż razem z nim porażkę poniosło 38 milionów ludzi, mieszkających w tym czasie pomiędzy Odrą i Nysą Łużycką a Bugiem. Syndrom przegranego to metafora ówczesnego Polaka: przegraliśmy cywilizacyjnie i ekonomicznie z Zachodem, byliśmy biedakami, nasze życie było nijakie, szare, płaskie, pozbawione kolorytu i blasku. Byliśmy dziećmi PRL-u, obywatelami gorszego polsko - socjalistycznego świata. Wpadliśmy w czarną dziurę, trawioną obłędem świata, który upada, ale nie może definitywnie upaść.

         Coraz częściej marzyłem o lepszym bycie. Postanowiłem, że w przyszłości ukończę technikum mechaniczne i wyemigruję do Republiki Federalnej Niemiec. Chciałem być taki jak pani Ala, która mieszkała we Freiburgu i raz na jakiś czas odwiedzała swą matkę mieszkającą w naszym bloku. Przyjeżdżała mercedesem, była zawsze pięknie ubrana, pachnąca, jakby wypieszczona lepszym słońcem, oblana aureolą życia na Zachodzie. Była z niej także atrakcyjna kobieta i dalibóg - przez niejedną noc nie mogłem zasnąć, snując pod kołdrą rozmaite wersje mojego hipotetycznego romansu z tą trzydziestoparoletnią reprezentantką niemieckiej Polonii.

         Gdzieś tak w połowie lat osiemdziesiątych wybuchła moda na zespół dyskotekowy Modern Talking. Pochodził on z RFN i uosabiał najpiękniejsze wyobrażenia dotyczące tego kraju. Wielu z nas, w tym także i ja, wzorowało się na niemieckich gwiazdach, stylizując swoje fryzury na ich podobieństwo. Oni byli reprezentantami wspaniałego kapitalistycznego dobrobytu - zawsze uśmiechnięci, piękni, reprezentanci jakiejś zaświatowej wyśnionej harmonii.  A wszystko dlatego, że tam był kapitalizm - tak rozumowaliśmy. Wizerunek RFN stapiał nam się zresztą z wizerunkiem USA, Wielkiej Brytanii itd. To był Zachód - kraina, gdzie zawsze świeci słońce, a ludzie żyją długo i szczęśliwie. W podobnym tonie  mawiał mój ojciec, który kiedyś udzielił mi następującego wykładu:

- W RFN jest kapitalizm i tam jest dobrobyt, a w NRD jest komuna i tam jest bida z nędzą. O czym to świadczy? Że jak u nas będzie kapitalizm to też będzie dobrze. Ale ja już tego chyba nie dożyję. Ty zresztą też, więc jak dorośniesz to spływaj stąd na Zachód.

         W tym czasie spełniło się jednak moje marzenie. Zostałem wpuszczony do kina „Dom Nauczyciela" na projekcję filmu „Seksmisja". Miałem 13 lat, a film był dozwolony od lat 18! Ale udało się i razem z kolegą Jarkiem, młodszym o rok, zaznaliśmy rozkoszy oglądania gołych bab na wielkim ekranie. To był szok! Siedzieliśmy obok starych dziadków wpatrzeni w falujące gołe cyce i zarośnięte łona pań biegających w stroju Ewy. Nigdy tego nie zapomnę, także dlatego, iż jakiś pan siedzący obok uderzył mnie zwiniętą gazetą „Kurier Lubelski" po głowie, krzycząc, żebym nie komentował na głos tego, co się dzieje na ekranie. Jeszcze bardziej by się oburzył, gdyby ujrzał to, co robi w ciemności kinowej sali kolega Jarek na widok nagich bab biegających po ekranie...

         Po projekcji w nastroju seksualnego podniecenia wracaliśmy do domu ulicą PKWN (obecnie nosi nazwę ul. Głębokiej). Zapamiętałem człowieka, który przeszedł obok nas. Był to żebrak, odziany w jakieś cuchnące i brudne łachmany. Na nogach miał metalowe buty, zrobione z dużych puszek  w stylu Polish Ham. Wyglądał jak wariat i nim zapewne był. Zrobiło mi się żal tego kloszarda. Nie rozumiałem, jak to możliwe, że istnieją tacy ludzie. To był dla mnie dotyk chaosu, tchnienie tajemnicy istnienia. Obcy przybysz z jakiejś innej galaktyki, innego wymiaru, rzucony do naszej swojskiej lubelskiej Polski Ludowej. A potem znaleźliśmy plakietkę z napisem „Solidarność", a za chwilę następną i następną. Ktoś je rozrzucał w odległości co kilkadziesiąt metrów. W ciągu godziny nazbierałem ich ze trzydzieści. Zaniosłem je do domu. Ojciec przeraził się i kazał je dyskretnie wyrzucić. Ale sąsiad pan Bolek, który gościł u nas w mieszkaniu, powiedział, że je zabierze i tak też uczynił. Ojciec bał się jednak, że pan Bolek pójdzie na Milicję Obywatelską i zadenuncjuje nas. Takie to były piękne czasy...

         Ojca mojego odwiedzał często pan Stefan. Miał on dwa metry wzrostu i był z zawodu elektrykiem. Niegdyś kumplowali się mocno i za czasów gomułkowskiej komuny rządzili na osiedlu, lejąc w mordę niejednego studenta czy przyjezdnego. Kiedyś ojciec mój obił pewnego młodzieżowego działacza ZSMP pod budką z piwem i musiał się potem przez kilka miesięcy ukrywać przed milicją. Na szczęście miał gdzie uciec; przygarnął go przyrodni brat Marian z Katowic. Po tym kilkumiesięcznym zamelinowaniu mógł wrócić do Lublina, a sprawa jakoś rozeszła się po kościach. Pan Stefan był wielki i obleśny, a gdy opowiadał swoje dziwaczne przygody i historie życiowe, głównie związane z zakładem pracy, wtedy obnażał swój ciemny otwór gębowy, w którym tkwiły czarno-brązowe kikuty zębów, zniszczonych przez paradentozę, brak higieny jamy ustnej, nikotynizm. Bardzo się bałem pana Stefana i jego krzyków, gdyż nie potrafił on mówić inaczej, jak tylko wydzierając ryja na całe gardło. Podobno na zakładzie, gdzie pracował pan Stefan, zlikwidowano etat strażnika przemysłowego, gdyż był on wystarczająco odstraszający. Pewnego dnia pan Stefan przyszedł do ojca i poprosił go o to, aby ten zeznał w sądzie, że jego żona go zdradza. Dzień później przyszła do rodziców żona Stefana, pani Maryla, i poprosiła ich, aby zeznali w sądzie, że jej mąż ją zdradza. Od tego czasu moi rodzice zatrzasnęli drzwi przed Stefanem i jego żoną, z czego ucieszyłem się bardzo. Dziesięć lat później ujrzałem go, jak stał w klapkach z napisem Abibas, spod których wyzierały dziurawe skarpetki oraz brudne gołe palce. Jak zwykle krzyczał do kogoś doniosłym głosem, opowiadając mu dzieje swych bohaterskich zmagań z problematyką bezpieczeństwa i higieny pracy elektryka. Pamiętam pięcioletnią dziewczynkę z naszego bloku, która dostała ostrej histerii, biegunki i wymiotów zaraz po tym, jak pan Stefan przyszedł na nasz placyk, aby zaszczycić jakiegoś rencistę bawiącego wnuka wyznaniami swych wspaniałych przygód życiowych. Obszedłem go z daleka.

         Około roku 1989 wszystko zaczęło się już pieprzyć w naszym kraju. Bieda, puste pułki, beznadziejność sięgnęły apogeum. Nawet w kinowych kronikach filmowych spiker krytykował komunę za to, że w kraju jest taki syf. Ten system był tak skorodowany, że znalazł się na krawędzi upadku. Masa krytyczna beznadziejności, a raczej bezkrytyczna masa optymizmu PZPR została przekroczona. W telewizji mówili coś o okrągłym stole. Wałęsa podawał rękę Jaruzelskiemu, Kiszczak Mazowieckiemu etc. Zrobiło się jakoś tak inaczej, cieplej. W telewizji zaczęto mówić o koniecznych reformach ustrojowych i państwowych. Wszyscy wiedzieli, że idzie nowe. Stare babki pod sklepem mięsnym mówiły, że idzie koniec świata, bo komuna się wali. A mama moja przyniosła do domu przepowiednie wróżki Michaldy, z których wynikało, iż niedługo Polska stanie się najważniejszym i najbogatszym krajem na ziemi!

         Mój ojciec rezydował wówczas w Iraku na kontrakcie. Budował Saddamowi zbiorniki wodne na pustyni, które kilka lat potem zbombardowali Amerykanie. Zarabiał 500 dolarów miesięcznie, co przy średniej zarobków w Polsce w wysokości 30 dolarów stanowiło wielki majątek. Mojej rodzinie zaczęło powodzić się lepiej. Były lepsze samochody, wakacje zagraniczne, pierwszy sprzęt wideo, pierwsze pornosy z Teresą Orlowski, pierwsza dzika a młodzieńcza fascynacja seksem i rozpustą. Tak - w okres upadku PRL i budowy III RP wkroczyłem z burzą, co ja mówię, z tornadem hormonów, nałogiem nikotynowym oraz chęcią zostania szczęśliwym człowiekiem w wolnym kraju.  Czułem w sobie „wicher zmian", o którym śpiewał zespół Scorpions („Wind of Change"). Cały świat poczuł chyba ów Wind of Change. Nawet nowy przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow był jakiś taki fajny, dobrotliwy i uśmiechnięty, jak wujek Gienek ze wsi.

         Ten wicher przemian był tak silny, że zmiótł moje dzieciństwo oraz stary, cuchnący stęchlizną świat. Ruina starego zimnowojennego molocha była tak oczywista, że nikt specjalnie się nie przejął ani nie uradował, gdy kilka lat potem upadł Związek Radziecki. W końcu zawaliła się u nas komuna, niczym domek z kart. Teraz przyjacielem stawał się uprzednio zgniły Zachód, co bardzo mnie ucieszyło. O ZSRR zaczęto mówić, że to imperium zła, pojawiły się pierwsze reportaże o Katyniu, o łagrach radzieckich etc. Wszystko przepoczwarzało się, transformowało. Każdy dzień przynosił nowe fakty o przemianach; a to prezydentem został gen. Jaruzelski, a to premierem Mazowiecki, a to profesor Balcerowicz zaczął wdrażać epokowe zmiany ekonomiczne etc. Cały naród został owładnięty jedną wielką wiosną przemian. Świat powoli zaczął się dla nas otwierać. Ojciec mój wrócił do Polski i jako specjalista od spawalnictwa zarabiał teraz w firmie Mostostal aż 70 dolarów miesięcznie, co uznał za widomy znak, że komuna upada i Polska idzie do przodu.

         W czerwcu 1989 roku, gdy w kraju odbywały się pierwsze półwolne wybory na fali pozytywnych przemian po okrągłym stole, zdawałem egzamin do szkoły średniej. Byłem głąbem kapuścianym, nie miałem o niczym pojęcia, oprócz piłki nożnej oraz palenia papierosów. W szkole podstawowej nie przeczytałem żadnej książki, więc oczekiwałem, że mogę nie zdać egzaminu do szkoły średniej, która była wówczas szczytem moich marzeń. Nauczycielka od języka polskiego napisała na tablicy temat wypracowania egzaminacyjnego:  „Z nim chciałbym odbyć podróż w nieznane". Cholera jasna - pomyślałem - już po mnie. Zacząłem w swej pustej łepetynie szukać jakiegoś bohatera, ale że byłem głąbem i nieukiem, to nikogo nie mogłem sobie przypomnieć. Ale w końcu znalazłem osoby godne wypracowania. Napisałem zatem o Tytusie, Romku i Atomku, bohaterach komiksowych, z którymi chciałbym zwiedzać świat. Żadnych innych bohaterów literackich z podstawówki nie pamiętałem, a postacie Czuka i Heka oraz Timura i jego drużyny ze szkolnych lektur wydawały mi się politycznie niepoprawne i nudne, zresztą za mało o nich wiedziałem. Za te wypracowanie otrzymałem ocenę trzy z minusem z adnotacją, iż chodziło o bohatera literackiego, historycznego, pisarza lub poetę, gdyż to egzamin do szkoły średniej, a nie do zerówki. Spytałem, o kim napisał kolega z egzaminacyjnej ławki. Odpowiedział, że o „psie, który jeździł koleją". Odetchnąłem z ulgą, bo okazało się, że są jeszcze większe duraki ode mnie. Ale i tak potraktowałem to jako wielki sukces edukacyjny. W końcu dostałem się do szkoły średniej. Zmieniał się świat, zmieniała się Polska, zmieniało się moje życie!

         Niedługo potem, gdy byłem już uczniem szkoły średniej, ogłoszono upadek Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. 1 grudnia 1990 roku obudziliśmy się w nowej rzeczywistości, choć na pozór była ona stara i pokiereszowana blisko półwieczem komunizmu, narzuconego nam przez zabużańskich braci-wyzwolicieli. Gdy poszedłem do szkoły po feriach świątecznych, zadałem pytanie kilku osobom, czy coś się w ich świecie zmieniło. Nikt jednak nie zorientował się, że upadł PRL. Po prostu było to tak naturalne, że właściwie niedostrzegalne. Miałem wówczas niewiele ponad 15 lat i duch mój się radował na myśl, że czeka mnie całe życie w rozkosznie kuszącej, pachnącej wolnością przyszłości. Uczciłem ten dzień, kupując sobie paczkę papierosów oraz butelkę piwa.


dobry 3 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
tajemnica
tajemnica 14 czerwca 2008, 15:49
Zmieniłam czcionkę, teraz będzie się lepiej czytało. Pozwól, że wrócę do tekstu na spokojnie, jutro :) To dłuższy tekst, więc trzeba czasu i skupienia, a ja dziś niestety zabiegana i nie bardzo w formie. Migrena dokucza ;)
Stach 15 czerwca 2008, 10:52
Okey. Weź aspirynę
tajemnica
tajemnica 16 czerwca 2008, 14:56
i dlatego dorabiała sobie jako zawodowa stacza w kolejkach - tutaj chyba "staczka"?
I dałabym ten wyraz w cudzysłów lub kursywą, i w zdaniu kolejnym to słowo konsekwentnie tak samo.

Czytałam dwa razy i więcej błędów nie zauważyłam, przeleć jeszcze interpunkcję, gdzieniegdzie brakuje przecinka. Poza tym tekst świetny, bardzo mi się podoba, warto było "przebrnąć" przez ilość tekstu. Popraw, daj znać że już ok i publikujemy. :)
Stach 17 czerwca 2008, 08:52
Poprawiłem.
tajemnica
tajemnica 17 czerwca 2008, 17:42
No to fruuu ;)
sy1
sy1 18 czerwca 2008, 10:38
cóż, nie porywa, ale to naprawdę interesująca lektura :)
Stach 19 czerwca 2008, 08:34
sy - zgadza sie - bo też moim zamierzeniem nie było porywanie ale raczej opisanie. Minimalizm był tutaj zamierzony. Mam już trochę dosyć porywających lektur z których nic nie wynika, jak np. Pawie królowej, wojny polsko-ruskie etc.
bosejiu
bosejiu 7 pazdziernika 2008, 14:12
jak dla mnie jest to świetny tekst, taki sentymenytalny rachunek dorastania w epoce przemian, styl tego opowiadania emanuje marazmem jak cały PRL co jest jak najbardziej na plus

to jeden z lepszych tekstów prozatorskich na wywrocie jakie miałem okazję czytać...

pozdrawiam
przysłano: 13 czerwca 2008 (historia)

Inne teksty autora


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca