Literatura

Mistrz i ciotka Hortensja (opowiadanie)

Marta Gracz

  „ Przerażony (...) uważniej spojrzał w głąb przedpokoju i znów się zachwiał, zobaczył bowiem w lustrze ogromnego, czarnego kocura, który przeszedł przez przedpokój

i także zniknął''. (M. Bułhakow - ''Mistrz i Małgorzata'')

 

Kiedy tuż po przebudzeniu spadła mi na głowę wiklinowa półka z pięciotomową encyklopedią PWM, zaś w kuchni poślizgnęłam się na przylepionej do podłogi skórce z pomidora nie przypuszczałam, że mogłoby zdarzyć się coś jeszcze, a że to, co już się zdarzyło było zaledwie zwiastunem tego, co dopiero miało się wydarzyć a co dziś bez najmniejszego nawet wahania nazywam największym koszmarem mojego życia...

Była godzina siódma trzydzieści pięć, kiedy na wpółprzytomna, z olbrzymim, piekącym guzem na głowie, obdartym kolanem i posiniaczonym łokciem wyszłam - jak co dzień o tej porze - na zakupy do pobliskiego sklepu. Po drodze napotkałam sąsiadkę spod ''trójki'', która z prawdziwą albo też (co bardziej prawdopodobne) szczerze udawaną troską świszczącym głosem lamentowała nad moim pożałowania godnym wyglądem, radząc, bym, czym prędzej udała się do lekarza. Przez moment przypatrywałam się jej naciągniętym od podsłuchiwania sąsiadów uszom, które coraz bardzie upodabniały ją do elfa i dziwiłam się, że wychodzi z domu bez wełnianej czapki.

Guz piekł niemiłosiernie, a lewe kolano dziwnie chrzęściło przy każdym stawianym kroku. Dużo wolniej więc, niż co dzień pokonywałam kolejne metry pustej o tej porze ulicy. Spoglądałam
w zaciągnięte jeszcze zasłonami okna zaspanych mieszkań i potykałam się o porozrzucane po chodniku puszki po browarze i konserwach.

Na rogu Wiejskiej i Staszica wpadłam na jednookiego, trzynogiego kota, który w desperackim akcie przemocy wskoczył mi na plecy zatapiając swoje długie, ostre pazury w miękkie zagłębienia mego moherowego swetra. Próbowałam zrzucić go przy pomocy skórzanej torby, poprzez kilkakrotne, mocne i zdecydowane uderzenie, ale tym jeszcze bardziej go rozzłościłam, w ripoście czując na szyi jego cuchnące, psujące się zęby. Zawyłam z bólu, ponawiając serię torebkowych uderzeń. Krew ociekająca ze zranionej szyi zalewała brukowe kostki chodnika, zaś szarobrunatne kłęby kociej sierści fruwały swobodnie rozsiewając wokół zarazki i odurzający fetor.

Kiedy wreszcie na pół żywy zeskoczył na chodnik, przez chwilę patrzyliśmy sobie głęboko
w oczy. Widziałam w nich zranioną dumę i desperacką prośbę o litość. Przeczuwał moje zamiary,
a ja pozwoliłam mu przez moment mieć nadzieję. Wolnym, spokojnym ruchem sięgnęłam do torebki po chusteczkę i przyłożyłam ją do krwawiącej rany. Stał z najeżoną sierścią, nie spuszczając ze mnie wzroku, bacznie obserwując każdy mój ruch.

Przez chwilę rozważałam nawet możliwość pokojowego zakończenia akcji, ale rozkoszna chęć zemsty wzięła górę nad duchową rozterką i już po chwili wpychałam resztki jego wychudłego, martwego sadła pod zaparkowane w pobliżu czarne bmw. Rozejrzałam się z trwogą, wypatrując ewentualnych świadków incydentu, ale wciąż opustoszała ulica milczała. Czym prędzej więc oddaliłam się z miejsca zbrodni.

Wyprostowana i dumna, zwycięskim krokiem przemierzałam krętą uliczkę Wiejską, zapominając o piekącym bólu kolana, które nagle przestało mi dokuczać. Myślałam o tym co kupię w sklepie, starając się zatrzeć upiorną wizję nieszczęsnego kociska. Próbowałam wmawiać sobie, że czyn, którego się dopuściłam był koniecznością - obroną własną, ale z drugiej strony religijne wychowanie nie znajdywało żadnego usprawiedliwienia dla tak grzesznego postępku, bowiem zbrodnia nosi imię zbrodni bez względu na powody jej popełnienia.

Tymczasem doszłam do sklepu spożywczego, przy drzwiach którego powitały mnie przyjacielsko dwa przytłuste rotwailery właściciela kamienicy. Bez zbędnych ceregieli przystąpiły do nadmiernego okazania swojej żądnej krwi radości - wtapiając zatemperowane kły w moje odsłonięte łydki. Jak co dzień też poczęstowałam ich dziesięcioma dawkami pieprzowego gazu, którego ostatnia okazała się śmiertelna dla czarnej bestii z lewej. Czym prędzej wrzuciłam jego wypasione krwią zwłoki do pojemnika na śmieci, zaś zemdlone ciało kompana z prawej nakryłam papierowymi kartonami po ziemniakach.

Tego dnia stałam się więc niezamierzonym oprawcą zwierząt i wierzcie mi, że czułam się z tym jak ostatnia świnia, choć przecież nikt nigdy się nie dowie jak biedaczka będzie się wtedy czuła...

Ponownie rozglądnęłam się trwożnie, czy i dla tej zbrodni nie było świadka, ale nie zauważając nikogo wokół weszłam z niewinna miną do środka niewielkiego sklepiku.

Ku mojemu zdziwieniu posępna zawsze sprzedawczyni nagle poweselała na mój widok, ukazując w szerokim uśmiechu swoje nieplombowane od lat, pożółkłe zęby.

- Nareszcie, moja kochaniutka. Nareszcie ktoś odważny zrobił z tymi bestiami porządek - powiedziała ściszając głos, choć nikogo prócz nas w sklepie nie było. W odpowiedzi wzruszyłam ramionami i udając naiwną zapytałam o co jej chodzi? - Na chwilę zawitał na jej twarzy dawny, posępny wyraz, ale już po chwili poufale głaskała moją rękę, zapewniając, że nikomu oczywiście nie zdradzi tego, co zdarzyło się przed sklepem. Czułam, że serce podchodzi mi do gardła a stopy zapuszczają korzenie. Przełknęłam desperacko ślinę, demonstracyjnie zdejmując jej szorstką od detergentów, pobrudzoną dłoń z mojego nieco nadszarpanego walką z kocurem brązowego, moherowego swetra.

Więc jednak istniał świadek moich upiornych czynów, a to - wzorem słynnych detektywistycznych opowieści - nigdy nie wróżyło niczego dobrego. Nie komentując słów sprzedawczyni jakby nigdy nic poprosiłam o dwie bułki, worek mleka i puszkę piwa.

- Nie musi pani czuć się winna - powiedziała podając mi towar. - W zeszłym tygodniu zagryzły kota pani N., tej biednej, miłej staruszki w blond peruce, na pewno zna ją pani z widzenia, przychodzi zawsze w poniedziałki po przecenione mięso a we wtorki po ziemniaki - wyjaśniła od razu, choć o nic o ją nie pytałam, sięgając do skórzanej torby po portfel - a w niedzielę odgryzły palec panu M., wie pani temu co...

- Ile płacę? - Przerwałam jej wyjaśnienia, w tej samej chwili, gdy do sklepu wszedł przygarbiony staruszek w kapeluszu, którego często spotykałam w sklepie i w pobliżu mojego osiedla. Sprzedawczyni umilkła, a ja korzystając z okazji wymknęłam się na zewnątrz.

W drodze powrotnej pragnęłam szczerze zadośćuczynić zbrodniczym czynom, wyprawiając pochówek jednookiemu kotu. Układałam w myślach mowę pożegnalną rozważając nawet możliwość odprawienia krótkich modłów, ale tuż po wyjściu ze sklepu ktoś położył na moim ramieniu kościstą, pomarszczoną dłoń. Otrząsnęłam się przestraszona i z bijącym sercem odwróciłam głowę. Nie wiedziałam czy powinnam się cieszyć czy raczej kontynuować mordercze uczynki, których dopuściłam się tego ranka niezamierzenie, więc jęknęłam tylko i skrzywiłam usta jakbym dopiero co połknęła plaster zgniłej cytryny.

- Cio...cio...Ciocia?!!! - Mniej więcej z wysokości moich ramion spoglądały na mnie brązowo-zielone oczy dziwacznie ubranej staruszki: długa, czarna spódnica z brązowymi frędzlami u dołu dotykała cementowej nawierzchni chodnika, ramiona zaś przykrywała pomarańczowo-szara chusta z grubej flaneli, spod której wystawał spiczasty kołnierz i takież same mankiety różowej bluzki
w stylu lat 70-tych. Całości dopełniał niedbale założony słomkowy kapelusz z olbrzymim rondem
i postrzępioną pożółkłą wstążką. Nim zdążyłam powiedzieć coś jeszcze - ona nie mówiąc nic chwyciła mnie pod ramię i poprowadziła w górę ulicy - w kierunku przeciwnym do mojego miejsca zamieszkania. Im dłużej zaś szłyśmy - w przerażającym milczeniu - tym bardziej zaczęło ogarniać mnie jakiejś bliżej nieokreślone, upiorne i trudne do zdefiniowania przeczucie, że zdarzy się coś nieoczekiwanego i niezwykłego, z czym poranne wybryki ze zwierzakami będą jedynie przelotną igraszką. Nie zdawałam sobie sprawy, jak prawdziwe były te przeczucia a najbliższe godziny miały to potwierdzić.

Ciotka Hortensja, bo tak miała na imię owa dziwacznie ubrana staruszka, która kurczowo trzymała mnie pod ramię, mieszkała w starej kamienicy na przedmieściu, wraz ze swoją „małą trzódką" - jak ją żartobliwie nazywała, liczącą: dwie zielone papugi, trzy rozwrzeszczane kanarki, śliniącego się żółwia Alberta, białą, bezimienną mysz z uciętym ogonem, jednookiego królika Fredka, sprośnego kota Pieprzka i czarnego dobermana Gladiatora. Jej gorąca miłość do zwierząt nie byłaby właściwie niczym niezwykłym (bo przecież większość starszych, samotnych ludzi trzyma na blokach swoich ulubieńców, rozpieszczając ich drogimi smakołykami, wyprowadzając ofiarnie na spacer a nawet umawiając na wizytę do fryzjera), gdyby nie pewien dość istotny, czysto ekonomiczny szczegół: ciotka mieszkała w 38 m2 mieszkanku starego budownictwa,
z wychodkiem na półpiętrze i kaflowym piecem zajmującym 1/3 części jedynego pokoju. Szczerze współczułam więc jej sąsiadom, zmuszonym do wysłuchiwania tych przeróżnych odgłosów wydawanych każdego dnia przez arkę starej dziwaczki jak również wąchania nieprzyjemnych zapaszków, bowiem cioteczka nie należała do osób szczególnie dbających o higienę. Nawet teraz, trzymając mnie pod ramię zdążyła już splamić mój brązowy sweter od pomidorowego sosu, którego resztki dopełniały wdzięku częściom jej abstrakcyjnego stroju.

- Nareszcie - wyszeptała, rozglądając się tajemniczo, choć oprócz nas na ulicy nie było żywej duszy. Spojrzałam na nią z zastanowieniem. Jej brązowo-zielone, podkrążone oczy jaśniały dzikim blaskiem. Zdawałam sobie sprawę z tego, co ten blask może oznaczać i szczerze mówiąc ciarki przeszły mi po plecach. Bo muszę jeszcze dodać, że oprócz zwierzaków 38-metrowe mieszkanie ciotki zamieszkiwali „goście z zaświatów". Staruszka zajmowała się spirytyzmem i była święcie przekonana, że w jej mieszkaniu zatrzymują się zabłąkane dusze, próbujące nawiązać kontakt ze swymi żyjącymi bliskimi. Nie odwiedzałam jej zbyt często, ale kiedy to się zdarzało nigdy nikogo nie zauważyłam. Ciotka twierdziła, że jestem wyjątkowo nieprzyjazną materią dla duchów
i byłabym fatalnym medium. Czasami przyglądałam jej się z szczerym politowaniem oczekując dnia jej zameldowania w wariatkowie.

- Przybył - dokończyła zaspakajając bardziej swoją niż moją ciekawość. Doszłyśmy właśnie do drzwi kamienicy, więc wysunęła rękę i ruchem głowy nakazała mi przejście przez drzwi.

- Kto ciociu? - zapytałam z czystej grzeczności stawiając pierwszy krok na drewnianych, dawno niemalowanych stopniach schodów.

- Jak to, kto moja droga? - odpowiedziała oburzona, wymijając mnie jednocześnie o dwa stopnie wyżej. Nieraz zastanawiała mnie jej energia. Skąd brała się u osiemdziesięcioośmioletniej staruszki?! Pokonywała stopnie z lekkością nastolatki. Miała rumiane policzki i czasem wspominała coś o bezpiecznym seksie...

- Lucio, Lucio przybył. - Zatrzymałam się. Przez chwilę tkwiłam w całkowitym bezruchu, rozważając możliwość natychmiastowej ucieczki. Ciotka jednak nie pozwoliła mi na chwilę wytchnienia. Chwyciła dość obcesowo za rękę i zmusiła do podążania za nią. Teraz pokonywałyśmy kolejne stopnie w iście zawrotnym tempie.

W przedpokoju powitał nas przymilnie kotek Pieprzek. Ilekroć miałam okazję patrzeć na niego, przychodziło mi do głowy pewne dziwaczne może skojarzenie z markizem de Sade'm. Kiedy spoglądał na kogoś najeżał szarobiałą sierść i oblizywał długie, zakręcone wąsy. Oczywiście nie twierdzę, że czynił tak ów osławiony markiz, ale obu bezwątpienia łączył namacalny pociąg do seksu. Oczami wyobraźni widzę podstarzałego, sprośnego arystokratę w napudrowanej peruczce obscenicznie łakomego świeżego, dziewiczego kąska. Pieprzek też pewnie nie przepuszczał żadnej kocicy, a teraz... Ożesz ty, fuj! Kopnęłam go w czułe miejsce, że z hukiem wyleciał przez otwarte okno. Ciotka zniknęła gdzieś na chwilę nie zauważając (na moje szczęście) całego zajścia.

W mieszkaniu było oczywiście ciemno. Oczywiście, bo muszę wyjaśnić, że ciotka nie używała elektryczności. Była przeciwna wszelakim oznakom nowoczesności. Nie miała też lodówki ani telewizora. Do oświetlenia używała jedynie świeczek i lamp naftowych, toteż po przekroczeniu progu jej mieszkania od razu wyczuwało się unoszący się w powietrzu przykry zapach wosku
i nafty. Na progu, przy wejściu do pokoju nadepnęłam niechcący na coś szorstkiego
i twardego a co prawdopodobnie było żółwiem Albertem. Nie spoglądając nawet przeprosiłam odruchowo, zastanawiając się jednocześnie, czy powinno się w ogóle przepraszać za coś zwierzęta. Przyzwyczajałam oczy do panującego tam półmroku i rozglądnęłam się po izbie, próbując zlokalizować sylwetkę ciotki.

Na stole paliły się dwie wysokie świeczki. Stara śmierdząca sikami kanapa, śmierdziała już od wejścia a postrzępiona, niegdyś biała firana odstraszała przechodniów z zewnątrz. Na obdartym, skórzanym fotelu przy oknie dostrzegłam siedzącego Gladiatora. Trzymał w łapach gazetę
i wydawał się być całkowicie pogrążonym w lekturze. Tuż za nim zaś stała oparta o poręcz fotela ciotka, przyglądając mi się z zaciekawieniem.

- Tutaj jesteś ciociu, a już myślałam, że... - Nagle uświadomiłam sobie dopiero, co przed chwilą zobaczyłam i na co wciąż patrzę bez głębszego zastanowienia. Głos zamarł mi w przerażająco głębokim tunelu krtani i zachrypiałam tylko jakimś nieartykułowanym dźwiękiem. Usiadłam bezceremonialnie na progu wpatrując się w czarnego, siedzącego ze skrzyżowanymi po męsku nogami (czy co tam mają psy) dobermana, który właśnie z całkowitym opanowaniem odkładał gazetę - na stojący obok fotela wiklinowy stolik.

- Ttttto, tttto, niemożliwe - wyjąkałam po kilkunastu sekundach, wskazując środkowym palcem na dziwne monstrum z naprzeciwka.

- Mówiłam ci, że przybył - odparła ze spokojem ciotka, opierając z szacunkiem ręce na barki (czy co tam mają psy) Gladiatora. Próbowałam przypomnieć sobie nazwisko umrzyka z zaświatów, z którym ciotka próbował skontaktować się bezskutecznie w ostatnim dziesięcioleciu i do głowy przyszło mi tylko jedno nazwisko...

- Beethoven! - Krzyknęłam głośno, a czarny doberman skłonił się nisko w moją stronę. Ciotka zaś zapiała z zachwytu.

- Brawo moja droga! Zawsze uważałam cię za najinteligentniejszą z moich siostrzenic. - Szkoda, że nie mogę odwzajemnić twojego komplementu - pomyślałam, gdy tymczasem ciotka zabrała się za obściskiwanie mnie i poklepywanie po plecach. Radość udzieliła się także dwóm papugom, kanarkowi i bezogonowej myszy - już nieważne, w jak osobliwy dla nich sposób... Gladek zaś (tak zdrobniale ciotka nazywała Gladiatora) wyciągnął w moim kierunku rękę (Boże, co ja plotę...) przednią łapę - zamierzając najwyraźniej przełamać pierwsze lody.

- Aj!!! - Krzyknęłam przerażona, odskakując dwa kroki w tył i potykając się o twardą skorupę żółwia Alberta. - A kysz, sio, to wszystko nie dzieje się naprawdę. Zaraz się obudzę i będę śmiała się głośno z tego koszmaru... - Ciotka spojrzała porozumiewawczo na Gladka, potem na mnie. Jej uradowana twarz nagle zmieniła oblicze.

- Oj, moja droga... - Zaczęła jakoś tajemniczo. - Nieładnie tak mówić do mojego gościa. Lucio (Rany, ona naprawdę zwariowała) jest wielkim, niemieckim kompozytorem i w moim domu należy mu się szacunek... - Patrzyłam w jej wąskie, wysuszone usta i rozszerzone źrenice dużych, brązowo-zielonych oczu, będąc w stu procentach przekonaną, że mam przed sobą bardzo ciężki przypadek schizofrenii. Bez słowa zabrałam się za przeszukiwanie mieszkania, otwierając kolejne drzwiczki szafek, zaglądając pod kanapę, za firanę, do kuchni a nawet do klatki szczerze zdziwionych papug i kanarka. Ciotka zaś stała całkowicie skamieniała, bacznie obserwując moje czynności, Gladek tymczasem usiadł z powrotem na skórzanym fotelu.

- No dobrze - poddałam się, przerywając penetrację mieszkania. Odgarnęłam opadające na czoło włosy i wytarłam do chusteczki spocone ze zdenerwowania dłonie. - Zagrajmy w otwarte karty... - Papugi zastukały długim, żółtym dziobem w metalową klatkę. Uspokoiłam je, rzucając w ich kierunku jedną z palących się na stole świec.

- Gdzie oni są? - Ciotka otworzyła bezgłośnie usta i poraz kolejny spojrzała na Gladka. Ten zdawał się być niezainteresowanym zaistniała sytuację: ziewał siarczyście i spoglądał w stronę otwartego okna, przez które kilka minut temu wyrzuciłam z kretesem nieznośnego Pieprzka.

- No niech ciocia tak na mnie nie patrzy! - Krzyknęłam. - Woland, Fagot i Behemot? - Nie, przepraszam - poprawiłam się. - Behemot nie... Zamiast niego jest przecież czarny doberman... Kot, czy pies, co za różnica... - Ciotka wzruszyła ramionami i choć raz w życiu naprawdę odjęło jej mowę. Teraz ona patrzyła na mnie ja na wariatkę i koniec z końcem to ja w tej chwili najbardziej ją przypominałam.

- Moje dziecko - przemówiła w końcu po paru minutach druzgocącej ciszy, w której słychać było jedynie pierdzenie sąsiada z drugiej kamienicy. - Jesteś chora - wyciągnęła w moim kierunku prawą dłoń i już miała poczynić dalsze ułaskawiające kroki, gdy Gladek podniósł się z fotela
i stając tym razem na czterech łapach, wyszczerzył swoje mordercze, dobermańskie kły. Wyczuwając narastającą w powietrzu złą aurę zaczęłam wycofywać się w kierunku drzwi. Po omacku wolnym kroczkiem dotarłam do proga, po drodze po raz kolejny potykając się o twardą skorupę śliniącego się żółwia Alberta. Tym razem jednak kopnęłam go - wcale nie delikatnie, tak że biedny nieboraczek poturlał się w stronę rozgrzanego kaflowego pieca, pozostawiając na i tak już poplamionym dywanie kolejną dawkę biało-żółtej substancji. Nim ciocia zdążyła krzyknąć i dobiec do mnie, a Gladek stanąć na dwie nogi (czy co tam mają psy) wybiegłam przez frontowe drzwi
i depcząc po kolejnych ogonach rozpanoszonych nagle na schodach rozleniwionych szczurów dotarłam na parter, czym prędzej opuszczając nawiedzoną kamienicę. Biegłam co tchu
w stronę swojego mieszkania, gubiąc po drodze poranne zakupy i potrącając napotykanych, obrzucających mnie przekleństwami przechodniów.

Wierzyłam naiwnie, że zaraz się obudzę a wszystko to, czego byłam świadkiem było jedynie straszliwym nocnym koszmarem...

 

Obudziłam się dwa dni później. Nie zdawałam sobie sprawy z upływu czasu, do momentu, gdy zadzwonił telefon z pracy a głos w słuchawce oznajmił mi bez większych wstępów, że zostałam zwolniona. Od razu sięgnęłam do lodówki po miesięczny zapas browaru i wychłeptałam duszkiem 5 litrów zimnego Żywca. Godzinę później, ożywiona i wzmocniona duchowo, z rozmiarem brzucha znacznie przekraczającym normę podręcznika, sięgnęłam po opowieści Antonego de Mella, po raz dwudziestu odczytując: Psa, który grał w karty. Jego wygląd nie budził już moich zastrzeżeń - zawsze, bowiem zastanawiałam się: jakiej był rasy? Teraz zaś jasno i wyraźnie widziałam długi, czarny pysk, zaopatrzony w biały komplet krwiożerczych siekaczy - gotowych odgryźć rękę każdemu, kogo spotka w porze lunchu i czarnych jak węgiel ślepiach o hipnotycznym, zabójczym spojrzeniu. Dobroduszny bohater de Mella ufnie merdał ogonem swojej poczciwości, moja bestia tylko ukrywała prawdziwe oblicze - pod maską sławy i geniuszu wiedeńskiego mistrza.

Próbowałam przypomnieć sobie wydarzenia ostatnich 48 godzin, odtwarzając ich przebieg od chwili morderstwa bezpańskiego kota - około godziny 7.30 - do ucieczki po schodach zapełnionych szczurzyskami - około godziny 8.35. Mój zmęczony procentami umysł nie potrafił dokładnie wyświetlić obrazów tamtych wydarzeń, ale za to z precyzja godną Holmesa obliczał ich czas - podając go z dokładnością sekund szwajcarskiego zegarka. Zdziwiło mnie to ogromnie, bowiem nie przypominałam sobie, bym tamtego feralnego poranka - w owych tragicznych dla mnie chwilach zaprzątała sobie głowę spoglądaniem na zegarek. Minęło piętnaście minut, podczas których rozważałam dylemat włożenia zegarka - 25 października około godziny 7.00, gdy tymczasem ktoś zadzwonił do drzwi. Niezbyt chętnie wstałam z wygodnego, miękkiego fotela, z wysokim oparciem, w zagłębieniach, którego mogłam bez ograniczenia chować pełną rozważań głowę. Odłożyłam na półkę opowieści jezuity i skierowałam się w stronę przedpokoju, mrucząc głośne:
- Już, już... - natrętnemu przybyszowi. Po drodze mimowolnie spojrzałam w wiszące na ścianie lustro, z okrzykiem stwierdzając, że kobieta w odbiciu jest naga. Jej miniaturowe piersi opadały bezkształtnie, częściowo zakryte przez luźno zwisające na ramiona i klatkę posiwiałe włosy, zaś głęboko osadzone szare oczy mgliście spoglądały spod napuchniętych powiek. Przestraszona nagością pobiegłam do drzwi, zapominając sięgnąć po wiszący na garderobie różowy szlafrok.

Mężczyzna, którego zobaczyłam za drzwi nie był zaskoczony moim wyglądem. Sam zresztą ubrany był tylko w krótką, zieloną flanelę bez guzików i błękitne slipy z zameczkiem zamiast wycięcia. Pomyślałam, że w ciągu mojego dwudniowego snu bardzo zmieniła się moda, tymczasem mężczyzna wyciągnął z kieszeni koszuli pomięty kawałek papieru.

- Pani M.B.?

- Tak, a bo co? - zapytałam zaczepnie, opierając lewą część tyłka o futrynę, prawą zaś zagłębiając w szparkę otwartych drzwi. Mężczyzna spojrzał na zegarek i gwizdnął pod nosem, a na krótki, chaplinowski wąsik spadła kropla śliny.

- Chłopcy będę tu za jakiejś dziesięć minut. Niech pani tutaj podpisze - ubrudzonym od zielonej farby środkowym palcem wskazał pustą krateczkę na końcu pomiętej kartki. Spojrzałam na niego zupełnie skonsternowana, jednocześnie bezmyślnie pocierając prawą brodawkę.

- O czym pan mówi do diabła?! - krzyknęłam. - Jacy chłopcy, jaki podpis? - Mężczyzna wzruszył szerokimi ramionami i podrapał się w tęgo owłosiony tors, odsłonięty dzięki bezguzikowej koszuli.

- A szanowna pani skąd się urwała? - prychnął pogardliwie. - Ja tylko wykonuję swoją pracę - dodał.

- A j a t u m i e s z k a m p r o s z ę p a n a - wyrecytowałam ledwie otwierając usta. Podparłam się przy tym pod boki i stanęłam w lekkim rozkroku przyjmując iście bojową postawę. Dopiero teraz mężczyzna zdawał się zauważyć moją nagość. Zmierzył mnie z nieukrywanym apetytem
i oblizał wysuszone usta.

- Pierwszej młodości już pani nie jest, ale na jeden numerek może być...

- Ty... - szukałam odpowiednich słów, czując jak owłada mną nieokiełzana furia. - Zboczony, arogancki wypierdku ze sztucznym jajem zamiast fiuta. Jak śmiesz nachodzić mnie w moim własnym mieszkaniu (właściwie przed nim, bo przecież staliśmy na klatce) i gapić się na moje zmęczone życiem ciało?! - Czułam jak wypełniająca mnie złość nakazuje mi przejść do fizycznego upustu emocji. Nie odrywając wzroku od przerażonego mężczyzny sięgnęłam do drzwi po pozłacaną, metalową klamkę - wyrywając ją bez zastanowienia i większego trudu - i przykładając rękojeścią do jego krocza.

- Nie, błagam - padł przed mną na kolana i ocierając spływające nagle po jego rumianych policzkach ogromne krople łez zaczął całować mnie po nieogolonych od dwóch dni nogach.

- Kosztował mnie wszystkie zeszłoroczne pensje i trzy emerytury mojej drogiej mamusi. No
i obiecali, że będzie wyglądać jak naturalny, żeby nikt nie mógł nic zauważyć - pociągnął trzy razy nosem - a pani od razu poznała, że nie jest prawdziwy - skamlał i coraz większą zawziętością oblizywał już moje nogi. Odkopnęłam go z pogardą cofając wyciągniętą w jego stronę rękę
z oziębłą klamką.

- Kto na miłość boską? - szepnęłam, rozglądając się trwożnie. - O kim pan znowu gada? - Mężczyzna sięgnął do niewielkiej kieszonki swojej bezguzikowej koszuli i wyciągnął z niej brudną, pomiętą chusteczkę.

- No, mój ..., no wie pani, przecież pani wie.... - Usiadłam okrakiem na progu i potarłam ostrzem klamki rozpalony z wrażenia policzek. Mężczyzna przez chwilę opróżniał nos, a potem łkając rozpoczął opowiadać historię swego silikonowego członka.

- Zawsze był maciupeńki - rozpoczął opowieść spoglądając w okolice mojego pępka - i miałem z tego powodu wiele przykrości. Na basenie, pod prysznicem, u lekarza, szkolnej higienistki,
w saunie, nie mogłem opędzić się od głupich docinków i dotykania. - A cóż to za pręcik - żartował lekarz z komisji poborowej i ... nie przyjął mnie do wojska. Jakoś dzielnie starałem się znosić te wszystkie obelgi i poniżenia, ale pewnego dnia zakochałem się w dziewczynie z dyskotekowej walki w kisielu. Miała rude, kręcone włosy, jędrny silikonowy biust i długie opalone nogi,
a wszystko to oblepione truskawkowym, pachnącym kisielem, który pozwalała mi zlizywać po zwycięskiej walce na zatłoczonym zapleczu. Pamiętam, że.... - przerwał na chwilę, by ponownie wytrzeć nos i wciąż spływające łzy - mieliśmy właśnie, no wie pani.... Kiedy, no wie pani....
i ona....no pani wie ... (taki duży chłop, a boi się nazywać rzeczy po imieniu) - nie łkał już, ale wył z rozpaczy.

- Dobrze, już dobrze pogłaskałam go po owłosionej ręce, a on poufale zatrzymał moją dłoń
w swojej - ... zaczęła krzyczeć, aż przybiegli bramkarze i wyrzucili mnie na bruk, fotografując mojego malca aparatem cyfrowym marki SONY! - Płakał tak rzewnie, że nie miałam sumienia nie przyciągnąć go do swej matczynej piersi.

- Tak mi przykro - powiedziałam, on zaś zatopił swój smutek w moim wynędzniałym biuście.

- I co było dalej? - Zapytałam, kiedy przymkną oczy i zabierał się do drzemki.

- A ... - z trudem odepchnęłam jego twarz na przyzwoitą odległość. - Więc kilka miesięcy temu nalazłem w Internecie ogłoszenie o silikonowych członkach. Zabiegi przeprowadzał doktor K. ze Szwajcarii w swojej klinice w S. Obiecywał bezbolesne operacje ze stuprocentowym efektem. - Słuchając go miałam wrażenie, że rozmawiam ze stuprocentowym czubkiem, który właśnie zbiegł z wariatkowa. Ale wyraz jego udręczonej twarzy podczas gdy to mówił wyrażał ból
i cierpienie, co wskazywałoby na skrajny przypadek obsesji maniakalnej. On najwyraźniej był przekonany do tego o czym mówi. Głośno więc poprosiłam go, by zakończył opowieść. - No
i przesłałem formularz zgłoszeniowy, pojechałem do Szwajcarii i spędziłem tam trzy tygodnie.

- No i co? - zapytałam. Już po chwili jednak pożałowałam zadanego pytania. Nim bowiem zrozumiałam, że było zupełnie niestosowne do okoliczności i inteligencji mojego rozmówcy on bez skrupułów wyjął silikonowe cudo i wyprostował je dumnie podnosząc lekko w górę. Niemal jednocześnie na schodach pojawiła się 80-letnia staruszka spod trójki na czwartym i listonosz, który z sobie tylko znanego powodu wyszedł z mieszkania obok w samych tylko slipach. Za nim zaś
w drzwiach stanęłam cycata sąsiadka w zielonym szlafroku podając mu pośpiesznie czarne spodnie. Pomyślałam, że ta chwila jest stokroć gorsza od tej w której zobaczyłam Beethovena w ciele psa Gladiatora, ale ku mojemu zdziwieniu "'olbrzym'' mężczyzny bez spodni wzbudził ogromne zainteresowanie. Staruszka na jego widok aż zapiała - z zachwytu, sięgając równocześnie do kieszeni swego szarego, podniszczonego płaszcza po wzmacniające lekarstwo nasercowe. Listonosz opierając się o poręcz schodów wyciągnął ze swej skórzanej torby duży notes i długopis, by zapisać adres szwajcarskiej kliniki. Cycata blondyna zaś, zdjęła zielony szlafroczek - czyniąc mi nieprzyzwoitą konkurencję - i nie spuszczając wzroku z obiektu pożądania otworzyła szerzej drzwi w dość sugestywnej propozycji. Korzystając z chwilowego zamieszania - usunęłam się w głąb własnego mieszkania, szczelnie zamykając za sobą drzwi. W przedpokoju sięgnęłam po wiszący na wieszaku garderoby różowy szlafrok, który miałam założyć pół godziny przedtem i poszłam do łazienki załatwić naglącą potrzebę.

 

Godzinę po rozmowie z mężczyzną bez spodni wyszłam po zakupy. Stwierdziłam ze zdziwieniem, że jak na kogoś, kto ostatni posiłek spożywał 72 godziny temu wcale nie odczuwam głodu. Na wszelki wypadek jednak postanowiłam wstąpić do sklepu przy Dworcowej.

Sumienie wciąż nie pozwalało mi zapomnieć o rotwailerze, judaszowym winie i odwiedzinach na ''Sadowej'', gdzie spotkałam gadającego psa, któremu wydawało się, że jest Beethovenem. Na samą myśl dostawałam nagłego ataku śmiechu, a mijający mnie przechodnie przyglądali mi się
z politowaniem.

Na rynku zatrzymałam się na chwilę, by poubliżać dziewięćdziesięcioletniej staruszce karmiącej wypasione, bezczelne gołębie. Siedziała na ławeczce przy fontannie, ubrana w lichy sweter
z dziurawymi rękawami na łokciach, wymięty niebieski berecik z zieloną wstążką i długą, wełnianą spódnicę spod której wyłaniała się postrzępiona halka. Jej pomarszczone dłonie z trudem utrzymywały papierową torebkę z pożywieniem i czarno-białe odchody, którymi dziękowały jej niewdzięczne ptaszyska.

- Wariatka - syknęłam, przysiadając na sąsiedniej ławce. Starucha zaś nie odwracając głowy uśmiechnęła się tylko i podniosła w moim kierunku papierową torebkę. Napis, który ukazał się moim oczom był równie przerażający, co satysfakcjonujący, choć jeszcze kilka sekund wcześniej nie spodziewałam się tak pomyślnego obrotu sytuacji. Staruszka karmiła je trutką na szczury, udając tylko miłosierną samarytankę. Pod szerokim swetrem chowała foliowy worek na śmieci, do którego wkładała martwe osobniki. Zastanawiało mnie natychmiastowe działanie trutki, jako że wszystkie znane mi preparaty działają dopiero po kilku dniach. Odchodząc poklepałam ją po ramieniu, które natychmiast zapadało się w głębokich fałdach moherowego pulowera. Kobiecina uśmiechnęła się czule wsypując do otwartych ust resztę zawartości papierowej torebki...

Pospiesznie oddaliłam się od rynku i skierowałam w stronę ulicy Dworcowej, od której dzieliło mnie już nie całe 500 metrów. Po drodze zakupiłam poranne ''wiadomości'' oraz dwie paczki prezerwatyw - na wypadek powtórnych odwiedzin mężczyzny bez spodni. Tuż za kioskiem ruchu skręciłam w najbardziej obskurną i obsikaną ulicę miasta, na końcu której w sąsiedztwie baru mieścił się niewielki sklepik spożywczy, w którym zamierzałam tego dnia zrobić zakupy. Owalny zegar zawieszony nad wejściem wskazywał godzinę 11.10, kiedy niemłoda już sprzedawczyni
o bladych policzkach i nieświeżym oddechu podawała mi zamówione towary i wydawała resztę, przez cały czas nie spuszczając ze mnie swoich zielonoszarych oczu. Dyskretnie zerknęłam na swoją jeansową kurtkę i czarne spodnie, upewniając się, że tym razem mam na sobie ubranie, a że dla odmiany kobieta, która właśnie przed chwilą podała mi jednorazówkę - pod białym, przejrzystym fartuchem jest zupełnie goła. Przez chwilę pakując pachnące bułeczki przyglądałam się z politowaniem jej ''męskim'' piersiom, zastanawiając się czy nie polecić jej szwajcarskiej kliniki mężczyzny bez spodni?

Opuszczałam sklepik obciążona dwukilogramowymi zakupami wpakowanymi do wcale wielkiej reklamówki z częściowo już naderwanym uchwytem. Zapobiegawczo objęłam torbę oburącz niosąc wysoko przy klatce piersiowej Szłam wolno, delektując się pełnym spalin powietrzem, które przyjemnie zatruwało mi płuca. Na skrzyżowaniu Dworcowej i Białych zatrzymałam się przy wystawie sklepu z damską odzieżą. Moją uwagę przykuła czarna sukienka z mocno wykrojonym dekoltem i głębokim rozcięciem z lewej strony, sięgającym uda. Zastanawiałam się, czy z tyłu jest rozpinana na zamek? Zawsze uważałam, że sukienki z zamkiem są bardziej sexy - oczywiście tylko wówczas, jeśli zamek rozpina mężczyzna bez spodni...

- Mnie też się podoba - usłyszałam tuż za sobą jakby znajomy głos. - W moich czasach kobiety nie nosiły czegoś takiego. - Przez chwilę stałam zupełnie skamieniała, tępo wpatrując się w oświetlone okno wystawowe. Rozpoznałam ten głos. Z wolna opuszczałam ręce, pozwalając soczystym, czerwonym pomidorom wypadającym z reklamówki roztrzaskiwać się o wybrukowany chodnik. Powoli odwróciłam głowę. Obok stał czarny, gadający doberman, odziany w brązowy surdut i czerwony krawat.

- To jakiś absurd! - krzyknęłam, wymachując w desperackim geście lewą ręką. - Ciebie tutaj nie ma, nie istniejesz... Nie rozmawiam z psem, nie wypuściłam z rąk torby z zakupami i spokojnie oglądam wystawę sklepową. - Demonstracyjnie odwróciłam głowę w stronę oglądanej przed chwilą witryny, ignorując przyglądającego mi się z zaciekawieniem Gladiatora. Zobaczyłam w odbiciu brudnej szyby, że założył przednie łapy w geście oczekiwania, dając mi do zrozumienia, że nie jest wyłącznie tworem mojej wyobraźni. I nagle (po raz drugi już tego dnia) ogarnęła mnie nie przeparta potrzeba śmiechu. Czułam, że muszę się roześmiać, by rozładować narastający we mnie gniew. Roześmiać się sztucznym śmiechem z amerykańskich komedii nie do śmiechu, gdzie wszyscy śmieją się słysząc śmiech innych, po bezskutecznym doszukiwaniu się domniemanej śmieszności. Wzięłam głęboki wdech, mruknęłam dwa razy zachęcająco i zginając się może nieco przedwcześnie w pół wrzasnęłam zdrowym, perlistym śmiechem kierując na siebie spojrzenie wszystkich przechodniów. Potem pamiętam jakby przez mgłę, że ktoś krzyczał: Wariatka, ktoś głaskał milczącego Gladka, którego ja wyzywałam od najgorszych drani, posyłając do wszystkich diabłów, ktoś zbierał z chodnika rozdeptane pomidory, a ktoś inny dzwonił przez komórkę...

 

Obudziłam się w pokoju pomalowanym na biało. Leżałam przywiązana do wąskiego łóżka
z białą pościelą, w białej, krótkiej koszuli, z gołymi nogami i nie obciętymi od kilku dni paznokciami. Na małym, metalowym stoliku po mojej lewej stronie stała szklanka z wodą, oświetlona słabym płomieniem zapalonej lampy bez abażuru. Nie mogłam spojrzeć na zegarek, bo najwyraźniej ktoś zdjął mi go razem z ubraniem. Sądząc jednak po ciemnościach panujących
w pokoju stwierdziłam, że musi być wieczór, albo nawet noc. Próbowałam podnieść się i spojrzeć za siebie - w okno, które wyczuwałam za łóżkiem, ale wysoko ułożona poduszka i przywiązane ręce uniemożliwiały mi wykonywanie ruchów.

- Obudziła się - usłyszałam z oddali głos i natychmiast do pokoju wtargnęło pięciu mężczyzn ubranych w białe lekarskie kitle i cztery pielęgniarki w bardzo krótkich fartuchach, spod których wyłaniały się koronkowe nogawki majtek wyszczuplających. Pokój został nagle bardzo jasno oświetlony, choć nie zauważyłam, by ktoś z wchodzących nacisnął kontakt. Dwie z pielęgniarek podeszły do łóżka. Jedna podniosła mi koszulę, druga zaś wcisnęła mi w goły tyłek sześciocentymetrowy zastrzyk z przeźroczystą substancją. Zauważyłam, że pod lnianą koszulą
z długimi rękawami nie miałam bielizny. Wyciągając igłę z wdziękiem przytknęła do wcale niezakrwawionego ukłuciem miejsca wacik, a następnie czule pomasowała je środkowym palcem prawej ręki.

- Siostro Julio, nie teraz - upomniał ją lekarz trzymający duży zeszyt, trzecia zaś z pielęgniarek - rudowłosa piękność pod czterdziestkę chwyciła tamtą za kołnierz i wyrzuciła na korytarz.

- Nazwisko i imię? - zapytał stanowczym głosem lekarz z zeszytem nie podnosząc głowy. - Dwaj pozostali opierali się o drzwi skupieni na niebanalnym biuście rudowłosej siostry, która
z kolei łakomie przyglądała się mojej gołej pupie. Czwarty z lekarzy zajęty był obmacywaniem czwartej pielęgniarki, zaś piąty poprawiał loczki i uśmiechał się do czwartego lekarza.

- Jak pan śmie trzymać mnie tutaj? - wrzasnęłam w odpowiedzi, czując ogarniający mnie nagle przypływ energetyzującej siły. Próbowałam bezskutecznie wyzwolić dłonie z zapiętych na nich skórzanych pasach przymocowanych do poręczy pryczy.

- Niech pani da spokój - rzekł znudzonym głosem lekarz z notesem. - Z tych pasów nawet sam Hudini by się nie uwolnił.

-No, - zachichotała rudowłosa siostra - testowałam je osobiście z siostrą Leną... - Lekarz spojrzał na nią z ukosa, zaś dwaj stojący pod drzwiami żałośnie zwilżyli spragnione usta.

- Więc nie chce pani z nami mówić pani B.? - zapytał lekarz. Chciałam. Pragnęłam opowiedzieć mu o stukniętej ciotce, dobermanie Gladku, któremu wydaje się, że jest duchem niemieckiego kompozytora, o mężczyźnie bez spodni i całej tej zwariowanej trzydniowej maskaradzie, której stałam się świadkiem, ale zdrętwiały język odmówił mi posłuszeństwa, a ociężała głowa opadła nieruchomo na poduszki.

- Zno... wu sio... stra da...ła zbyt du...żą da...wkę! - krzyknął lekarz z zeszytem, ale jego głos wcale nie zabrzmiał głośno.

 

Nazajutrz obudziłam się z tępym bólem głowy. Obok łóżka krzątała się siostra Julia. Uśmiechnęła się do mnie, zwilżając jednocześnie końcem języka napomadowane czerwoną szminką usta. Mimowolnie wzdrygnęłam się na ten widok i odwróciłam głowę. Ręce miałam wciąż przywiązane do pryczy, a koszulę wysoko podwiniętą.

- Dlaczego siostra nie ubrała mi majtek? - wrzasnęłam, próbując opuścić koszulę przy pomocy pocierania tyłkiem o szorstki materac bez prześcieradła.

- Jesteś słodka - odparła siostra przysiadając na skraju łóżka. Zrozumiałam po niewczasie, że moje odruchy tylko rozbudziły jej chory apetyt. Bezwstydnie wsunęła rękę pod podwiniętą koszulę, przemieszczając ją w kierunku piersi, ja zaś bez oporu splunęłam jej w twarz.

- Dziwka! - krzyknęła, natychmiast cofając rękę i odchodząc o kilka kroków od pryczy.

- Ja? - zapytałam. - Pozwę siostrę do sądu za molestowanie seksualne. Stanęła pośrodku pokoju i uśmiechając się głupkowato zaczęła rozpinać guziki białego fartucha. - Molestowanie? W tym kraju? Wielkie mi co... - Pod fartuchem zobaczyłam niebieski stanik z Tryumfy i krótkie, obcisłe leginsy.

- Poczekaj zdziro, - syknęła odrzucając fartuch w kąt - teraz zobaczysz co to jest molestowanie seksualne. Kiedy ściągnęła czarne slipy stwierdziłam ze zgrozą, że to najpospolitsza wersja transwestyty. Wtedy też do pokoju wtargnął lekarz z zeszytem w towarzystwie siostry Leny.

- Jak mogłaś? - krzyknęła tamta wymierzając Julii siarczysty policzek. Naga pielęgniarka zachwiała się i wpadła na ścianę. Lekarz obserwował scenę bez emocji, stojąc nieruchomo obok łóżka i obgryzając końcówkę zielonego długopisu. Po kilku nieudanych próbach Lena ostatecznie znokautowała Julię prawym sierpowym.

- Jak się dziś czujemy? - zapytał lekarz, kiedy nieprzytomne ciało Julii z łomotem upadało na podłogę. Spojrzałam w jego szaroniebieskie oczy, pozbawione skupienia i blasku.

- Nie warto trzymać nad łóżkiem półki z książkami - dopowiedział po chwili wzruszając ramionami. Odwróciłam głowę w kierunku drzwi, obok których Lena kopała nieprzytomną Julię.

- Niech pan doktor coś zrobi, na miłość boską - krzyknęłam przerażona, ale doktor nie odwracając głowy ziewnął tylko w odpowiedzi i otworzył duży, oprawiony w czarną skórę notes, który towarzyszył mu już przy wcześniejszej wizycie.

- Nazwisko, imię, adres... - zapytał, podczas gdy siostra Lena usiadła okrakiem na gołym ciele Julii.

- To jakiś obłęd - krzyknęłam. - Zupełny dom wariatów! - Dopiero teraz lekarz spojrzał na pielęgniarkę. Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. Zamarłam z przerażenia, mocno zaciskając pięści. Kiedy oboje wrzasnęli gromkim, perlistym śmiechem do pokoju wtargnęło pięciu rosłych mężczyzn, ubranych w krótkie, zielone fartuchy. Lena natychmiast zeskoczyła z nieprzytomnego ciała Julii i przykucnęła pod ścianą, nakrywając głowę rękoma, zaś lekarz z notesem schował się pod łóżko wykrzykując przekleństwa pod niezrozumiałym adresem. Najniższy z mężczyzn - szpakowaty brunet o zadartym, nieco czerwonawym nosie rozejrzał się po pokoju i zatrzymał wzrok na skórzanych pasach, którymi przywiązano mnie do pryczy. Przymrużył oczy i podrapał się w brodę, podczas, gdy czterej pielęgniarze wyprowadzali z sali: wierzgającą nogami Lenę, stawiającego zaciekły opór lekarza
z notesem i bezwładne, nagie ciało Julii - ciągnąc je niedbale po zabrudzonej podłodze.

- Co to ma znaczyć? - krzyknęłam przerażona, próbując po raz kolejny wyswobodzić się
z krępujących pasów. Przyglądający mi się mężczyzna natychmiast podbiegł do łóżka i odpiął je. Szybkim ruchem poprawiłam przykrótką koszulę, zakrywając odkryty, nagi tyłek. Mężczyzna odwrócił po dżentelmeńsku głowę, udając, że niczego nie zauważył.

- Przepraszam za tę maskaradę - odezwał się przytłumionym głosem - znowu wymknęli się pielęgniarzom. Przez chwilę przyglądałam się jego krótko ściętym ciemnym włosom, gdzieniegdzie przyprószonym srebrnymi pasemkami przedwczesnej siwizny. Usiadł na brzegu pryczy, założył nogi pod spód, zaś ręce położył nieruchomo na kolanach. Z niewielkim opóźnieniem docierały do mnie jego słowa, jakbym stała za gruba, dźwiękoszczelną kotarą.

- Nie bardzo rozumiem - powiedziałam, podciągając kolana i opierając się o ścianę. - Chyba nie chce pan powiedzieć, że to byli... pacjenci? - Mężczyzna przymknął powieki i przygryzł dolną wargę.

- Boże - krzyknęłam. - Jestem w prawdziwym wariatkowie!

- Niestety... - dopowiedział cicho. - Porozmawiajmy spokojnie pani B.

- Spokojnie!? - wrzasnęłam zeskakując z łóżka. - Trzy dni temu byłam normalną, szanowaną, zdziwaczałą, podstarzałą, opryskliwą starą panną. Miałam pracę, żonatego kochanka i mieszkanie na raty. Nie mogłam liczyć na przyjaciół, skłóconą rodzinę i wścibskich sąsiadów, ale mogłam liczyć na siebie. Na swoje przygotowane jutro i poukładane dziś, a nawet na kiepskie wczoraj, które bądź co bądź współtworzyło moją historię. Mogłam wstać z łóżka, rozmawiać przez telefon, pić kawę, czytać gazetę i obdzierać ze skóry natrętne kociska, by rozkoszować się ich konającym miauczeniem. Mogłam... - Przełknęłam ślinę i poczułam w głowie ogromną, męcząca pustkę, która nagle wypełniła moje udręczone komórki. Mężczyzna przyglądał mi się mętnym spojrzeniem, skubiąc skrawek krótkiego, zielonego fartucha.

- A właściwie, kim pan do diabła jest? - zapytałam, rozglądając się po pustym pokoju. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu nie posiadał okna.

- Ja? - Mężczyzna uśmiechnął się, ukazując rząd bielusieńkich, świeżo plombowanych zębów. - Jestem oczywiście lekarzem... - Leżąc przywiązana do łóżka, nie mogłam swobodnie ogarnąć pokoju. Mocno przypięte na dłoniach i szyi skórzane pasy uniemożliwiały mi swobodę ruchów
i obserwację. Byłam przekonana, że jasność panująca w pokoju pochodzi z okna, nią też kierowałam się w szacowaniu pory dnia. Teraz mogłam stwierdzić, że oświetlenie sali to prozaiczny przykład zgrabnie dobranej kolorystyki i energooszczędnej żarówki. Światło padające
z przymocowanej pośrodku sufitu lampy z krótkim, szklanym kloszem odbijało promienie
o wybielone, gładkie ściany pokoju stwarzając pozory dziennego oświetlenia i przestrzenności. Pokój wydawał się więc nie tylko niepozbawiony okna, ale także większy niż był w rzeczywistości.

- Oczywiście? - znowu skierowałam wzrok na siedzącego bez ruchu mężczyznę w zielonym fartuchu. Uśmiechnął się.

- Rozumiem pani obawy, ale jestem w stu procentach lekarzem tego szpitala... - Po incydencie
z fałszywym personelem nie miałam co do tego równie pewności, ale mężczyzna na którego patrzyłam budził na pewno większe zaufanie niż jego ''poprzednik'', więc postanowiłam choć przez chwilę uwierzyć mu na słowo.

- Więc... - przełożył jedna nogę na drugą - zacznijmy wszystko od początku. - Sięgnął do prawej kieszeni wyciągnął z niej nieduży, czarny notesik i równie mały czarny długopis.

- Lekarz z karetki, która tu panią przywiozła - zaczął nieco ściszonym, tajemniczym głosem - napisał, że zabrano panią po otrzymaniu wezwania, około godz. 11.05 z ulicy Wąskiej, gdzie krzyczała pani do tłumu i wyzywała przekleństwami przywiązanego do słupa czarnego psa ... - Ostatnie słowa wysylabizował. - Przełknęłam ślinę i odgarnęłam opadającą nagle na czoło grzywkę.

- Oczywiście - odparłam. - Krzyczałam do tłumu, bo nikt nie chciał mi uwierzyć, że ów niewinnie wyglądający czarny doberman prześladuje mnie od trzech dni, twierdząc, że jest wcieleniem Ludwiga Beethovena... a - w krótkiej pauzie nabrałam powietrza, podczas, gdy lekarz przewrócił kolejną kartkę czarnego notesu - ... w rzeczywistości to prawdopodobnie sam Behemot, tyle, że teraz powrócił pod postacią czarnego psa. Chyba - znowu ściszyłam głos i rozejrzałam się trwożnie - że nawet sam Woland, choć wątpię, by chciał przyjąć zwierzęcą postać... - Lekarz na chwilę zaprzestał pisania i oderwał wzrok od notesu.

- Rzeczywiście... - Uniósł długopis i podrapał się w głowę. - To raczej wątpliwe. - Teraz podrapał się w ucho, równocześnie przygryzając dolną wargę. Obserwując go zauważyłam, że praca z pacjentami szpitala psychiatrycznego oddziaływuje niepomiernie na stan zdrowia lekarzy, którzy z czasem przyjmują od nich pewne bezwarunkowe odruchy.

- A co z resztą? - Spojrzałam na niego zdumiona.

- Jaką resztą? - zapytałam wzruszając ramionami.

- No z resztą świty Wolanda? - Lekarz wydawał się być prawdziwie zainteresowany moją historią. Ucieszyłam się, że ktoś wreszcie pragnie mnie wysłuchać, podzielając nawet moją bułhakowską teorię wyjaśnienia wszystkich dziwnych wydarzeń, jakich stałam się przypadkowym bohaterem.

- A, ma pan na myśli Korowiowa i Małgorzatę? - Lekarz skinął w odpowiedzi głową i na powrót zabrał się do pisania. - Prawdę mówiąc nie zastanawiałam się nad tym... Choć... - Przez głowę przemknęła mi pewna abstrakcyjna myśl.

- Był jeszcze mężczyzna bez spodni, z silikonowym członkiem i ciotka Hortensja, dwa rotwailery i zdziczałe kocisko, więc może oni? - Lekarz znowu podniósł głowę, zmrużył
w wąskie szparki swoje szarobłękitne oczy i chrząknął dwa razy.

- O, to całkiem możliwe... Niech pani opowie wszystko ze szczegółami... - W tej samej chwili
w drzwiach pokoju ukazała się głowa jednego z pielęgniarzy, którzy dopiero co wyprowadzili fałszywy personel.

- Panie doktorze, pacjent spod trójki...

- Nie teraz, jestem bardzo zajęty... - odparował lekarz i niedbałym gestem dłoni nakazał pielęgniarzowi opuścić salę. Po chwili drzwi zamknęły się a lekarz z uśmiechem zachęcił nnie do kontynuacji opowieści.

- Mówiła coś pani o silikonowym członku, tj. penisie ma się rozumieć. - Poprawił się udając naiwniaka, ja zaś w odpowiedzi tylko skrzywiłam usta.

- Co tu dużo mówić... Był ogromny i tyle. Jeśli pan doktor chce mogę podać adres szwajcarskiej kliniki, która... - Lekarz natychmiast podał mi notes, gdzie na ostatniej stronie zapisałam dane podane przez mężczyznę bez spodni. Pośpiesznie przyjął notes i mruknął coś pod nosem, co miało zabrzmieć jak podziękowanie. Mężczyźni najwyraźniej nie lubią rozmawiać o takich sprawach, choć silikonowe biusty kobiet są ich ulubionym tematem.

- Więc sugeruje pani, że ów mężczyzna mógł być Korowiem? - Wzruszyłam ramionami, przypominając sobie kraciastą marynarkę, tweedowe spodnie i małe okularki Fagota w komparacji z flanelową koszulą i ledwie majtkową dolną częścią ubioru mężczyzny bez spodni. Bez wątpienia nie mogło tu być mowy o konfrontacji, jednak obie postacie miały niewątpliwie jakieś wspólne cechy, które pozwoliły mi dokonać porównania, choć w tej chwili nie potrafiłam wymienić bodaj jednej.

- Być może, choć...

- A Małgorzata? - zapytał lekarz, brutalnie przerywając moje rozważania.

- Małgorzata? - powtórzyłam. - Jaka do cholery Małgorzata? Lekarz wstał z łóżka i wzruszył ramionami, najwyraźniej zirytowany moim pytaniem.

- Jak to jaka? Mówiła pani o Wolandzie, więc musi być i Małgorzata? Zresztą pani ciotka... - Ja również wstałam, tyle że z podłogi. Leniwym, kocim krokiem zbliżyłam się do stojącego parę kroków dalej lekarza. Przez chwilę staliśmy naprzeciw siebie w milczeniu, patrząc sobie głęboko
w oczy. Przypominało to konfrontację bokserów na kilka godzin przed walką.

- Co pana obchodzi jakaś Małgorzata? Albo stara wariatka rozmawiająca z duchami? A może to ja jestem Małgorzatą, tyle, że w tym wcieleniu występuje jako ofiara Wolanda? Albo raczej czarnego dobermana, który twierdzi, że jest wcieleniem Beethovena. No i jest jeszcze zboczek bez spodni i personel wariatkowa, przed którym muszę tłumaczyć się z tych wszystkich dupereli... - Chyba nie zdawałam sobie sprawy z faktu, że mój głos grzmi jak piorun przed burzą i dopiero zatykające uszy dłonie lekarza sprowadziły mnie na ziemię. Równocześnie w drzwiach ukazała się głowa niemłodej pielęgniarki, która zapytała lekarza czy podać relanium.

Mężczyzna odprawił ją ledwie widocznym skinieniem dłoni i na powrót usiadł na skraju łóżka. Kilka minut zapisywał coś w notesie, ukradkiem spoglądając na mnie. Ja zaś oparłam się o ścianę
i drapałam lewy sutek, który nagle diabelnie zaczął mnie swędzieć.

- Gdzie pani mieszka pani B.? - zapytał ni stąd, ni zowąd.

- Zabraliście moje dokumenty, więc chyba wiecie do czego służą - prychnęłam w odpowiedzi, dalej trąc swędzącą brodawkę. - Lekarz pstryknął kilka razy końcówką długopisu i pokiwał głową. - Owszem, tyle, że kiedy to sprawdzaliśmy nikt taki tam nie mieszka...

- Sprawdzacie mnie? Jakim prawem? Zresztą co to za bzdury? Mieszkam tam od dziesięciu lat! Lekarz uśmiechnął się tylko w odpowiedzi i nacisnął przymocowany na ścianie przy łóżku niewielki, biały guzik. Po chwili w pokoju zjawiła się przerosła pielęgniarka z ociosanym biustem
i olbrzymią strzykawką w prawej, mosiężnej dłoni. Nim zdążyłam zaoponować wepchnęła mi ją
w tyłek, wykrzywiając w grymasie zadowolenia napudrowaną, pomarszczoną twarz.

Nie musiałam długo czekać na działanie zastrzyku. Po chwili runęłam jak kłoda na podłogę, dostrzegając jeszcze kątem oka lekarza - wyjmującego z kieszeni fartucha pielęgniarki paczkę gum orbit bez cukru.

 

W szóstym dniu mojego pobytu w wariatkowie pozwolono mi wreszcie opuścić izolatkę. Przydzielono mi pokój w końcu korytarza na pierwszym piętrze - w budynku A - dla umiarkowanie stukniętych. Miałam dzielić go z dziewięćdziesięcioletnią staruszką cierpiącą na syndrom księżnej Anastazji, ale dzień wcześniej przy kolacji ktoś wepchnął jej w plecy dwa pięciocentymetrowe pilniki do paznokci i biedaczka dogorywała teraz w gabinecie chirurga.

Póki co więc, ku mojej niezmiernej radości zajmowałam pokój sama. Mogłam rozkoszować się jego pustką, ciszą i prostotą, którym dorównywać mogły jedynie wrzaski i przekleństwa dobiegające z sąsiednich pokoi.

W wolnych chwilach, a miałam ich doprawdy nazbyt wiele obserwowałam szpitalne życie na zewnątrz - spoglądając w niemyte od wielu lat, zakratowane okno bez klamki.

Wokół szpitala rozciągał się olbrzymi park, zapełniony licznymi dębami i topolami, pomiędzy którymi rozstawiono drewniane, niepomalowane ławki. Pacjenci, których stan pozwalał na opuszczanie szpitalnych pokoi mogli spacerować po krętych, parkowych alejkach i cieszyć się chwilową wolnością.

- Lekarstwo - odwróciłam głowę i aż podskoczyłam, gdy do pokoju wtargnęła z impetem gruba pielęgniarka, niosąc na tacy obiad i tabletki. Zaczekała, aż je połknę i już zamierzała odejść, gdy zagadnęłam ją o wyjście do parku.

Kobieta miała może pod pięćdziesiątkę, ciężki, tytoniowy oddech i gruby, ochrypły głos, który przydawał jej groźnego wyglądu, choć jej spojrzenie nie zdradzało szkodliwości.

- Lekarz nie wyraził jeszcze zgody - powiedziała nieco znudzonym głosem i otworzyła drzwi do wyjścia.

- Ale za oknem jest tak spokojnie i słonecznie - zaczęłam płaczliwie - na powrót podchodząc do okna. - Proszę spojrzeć... - Lecz nim siostra zdążyła podejść, ogarnęła mnie niepohamowana żądza wybicia szyby i wyrwania krat, co zresztą natychmiast wprowadziłam w czyn.

- To niemożliwe, niemożliwe, to on to on! - krzyczałam bez opamiętania, a pulchne ręce pielęgniarki próbowały odpędzić mnie od okna.

- Opanuj się kobieto, bo nigdy już nie ogrzejesz się w promieniach wiosennego słońca... - Na chwilę odwróciłam głowę i spojrzałam w jasnozielone oczy pielęgniarki.

- Czy pani także widzi tego psa? - Pielęgniarka nachyliła się by spojrzeć za okno.

- Tego ubranego w marynarkę? - W odpowiedzi tylko kiwnęłam głową. Wzruszyła ramionami najwyraźniej nie zdziwiona. - Czarny doberman stojący na dwóch łapach. Też mi wielkie zjawisko?!

- Jak to, wielkie zjawisko? To przecież pies ubrany w marynarkę! Rozmawia z pacjentami... Pani to nie dziwi? - Kobieta założyła ręce i roześmiała się.

- Oj, oj, a gdzie my jesteśmy? W parlamencie? - Choć - dodała po chwili zawahania - to chyba niezbyt właściwe porównanie...

- Ale wie pani, to nie jakiś tam pies tylko Gladek, a właściwie Beethoven, duch wiedeńskiego kompozytora, który wcielił się chwilowo w ciało dobermana mojej ciotki, choć podejrzewam, że być może to Behemot, a może nawet sam mistrz Woland... - Pielęgniarka udając zaciekawienie pokiwała ze zrozumieniem głową i niemal bezszelestnie wyszła z pokoju.


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Aldona Widłak
Aldona Widłak 6 sierpnia 2008, 01:16
O cholera! Na pierwszą stronę i to już. I czekam na więcej.
Marta Gracz 6 sierpnia 2008, 08:44
Dzięki za pierwszą stronę.Opowiadanie pochodzi ze zbioru o takim samym tytule, na pewno prześlę pozostałe:)Szkoda, że tak mało komentarzy, ale pewnie tekst przydługi...pozdrawiam
przysłano: 5 sierpnia 2008 (historia)

Inne teksty autora

o poranku
Marta Gracz
peruka
Marta Gracz
paramour
Marta Gracz

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca