Literatura

Byli też ciemnoocy o ochrypłych głosach... część pierwsza (opowiadanie)

marcinsen

 

1

W maszynie czasu i parę słów o uldze.

 

     Z trudnością oderwałem się od bollywoodzkich tańców. Aiśvarya Rai potrafi człowieka tak oszołomić, że uwolnienie się od jej kołyszących się bioder i kuszących gestów jest zadaniem prawie nie do wykonania. W końcu jednak udało mi się przełamać zaklęcie i zszedłem na ziemię do brązowych oczu i słodkiego głosu mojej dziewczyny z krwi i kości, a stamtąd już prosto do pakowania plecaka, czekającego na wyprawę, którą planowałem zacząć następnego dnia wcześnie rano. O szóstej miałem samolot do Malagi, gdzie chciałem wsiąść w autobus do Granady.

     Boże, jaka to była ulga móc się wreszcie wyrwać z szarej codzienności, zobowiązań i czterdziestopięcio godzinnego tygodnia pracy  i choć na kilka dni zanurzyć się  w niewiedzy co do kolejnego dnia i ekscytacji w oczekiwaniu na jego niespodzianki. Dlatego też moje planowanie ograniczyło się tylko do kupna biletu na trasie Bristol-Malaga-Bristol. Co miało dziać się pomiędzy, zostawiłem w rękach Opatrzności.

 

     Już raz odwiedziłem Granadę. Było to z pięć lat temu. Na kilka miesięcy utknęliśmy z Tulasi w moim domu rodzinnym na wsi i po zimie spędzonej w mojej małej R….., naprawdę chciałem wyrwać się na  świat. Tulasi ciągle miała jeszcze dosyć po zeszłorocznej wyprawie do Holandii i Francji, tak więc nie mogłem ciągnąć jej ze sobą, ale na szczęście zrozumiała, że tego potrzebuję i dała mi zielone światło. Gdzieś w marcu spakowałem więc plecak i ze stówą w kieszeni postanowiłem ruszyć w Europę, szukając mistyki i przygód. Wyprawę tę opisałem ze szczegółami w „Przygodach ulicznego grajka”.

 

     Jak pamiętam Granadę z tamtej podróży? Przede wszystkim, kiedy tam dotarłem, miałem już kompletnego doła. Czułem się samotny i smutny, szczególnie po tym jak obiła mnie i obrabowała banda marokańskich gówniarzy. Granie na ulicy szło mi kiepsko i prawdę mówiąc, całkowicie się rozmazgaiłem. Zamiast oddychać atmosferą Andaluzji, chłonąć wzrokiem pachnące starożytnością budowle Alhambry i smakować bohemskie fiesty z ulicznymi artystami, marzyłem już tylko o swojej dziewczynie, kominku i ciepłym łóżku. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nie jestem tym twardym i filozoficznym podróżnikiem, jakim chciałbym być, ale po prostu zwykłym, zestresowanym życiem chłopakiem, który marzy o przygodach, bo naczytał się za dużo książek. Niestety, kiedy zdałem sobie z tego sprawę, nie miałem ani grosza, oznaczało to więc, że czy tego chcę, czy nie, utknąłem dosyć spory kawałek od mojego wymarzonego azylu, gdzie czekała na mnie wytrenowana w pierwszej pomocy (sercowej) ratowniczka.

 

     Jak skorzystałem z czasu, jaki tam spędziłem? Po pierwsze w ogóle nie odwiedziłem Alhambry. Wejście kosztowało tylko dziesięć euro, ale w jakiś sposób w tym codziennym zmaganiu o przetrwanie nie udało mi się wygospodarować ani czasu, ani kasy. Oglądałem ją tylko codziennie z jaskini na Sacromonte, gdzie przez kilka dni znajdował się mój dom. Muszę przyznać, że wieczorem, przy ognisku i gwieździstym niebie, ten błyszczący klejnot arabskiej Hiszpanii rozbudzał wyobraźnię i tęsknotę za piękną cywilizacją, która odeszła w zapomnienie kilkaset lat wcześniej.

     Wspominając Granadę, pamiętam stare, ciasne uliczki i mnóstwo ulicznych mimów, grajków, Rumunów kaleczących akordeon (lub z rzadka pokazujących akordeonowe mistrzostwo) i Cyganek „rozdających” gałązki jakiegoś, ponoć szczęśliwego krzaka. Biada turystom, którzy uwiedzeni chytrym uśmiechem śniadych, kolorowych kobiet, wzięli do ręki rzekomy prezent. Nachalne Cyganki nie popuściły, dopóki nie wydoiły z ofiary przynajmniej kilku euro. Z kolei ich mężowie przechadzali się po ulicy z małymi taboretami, wyławiając z tłumu tłustych amerykańskich, angielskich lub niemieckich turystów i proponując im czyszczenie butów. Czyszczenie trwało trzydzieści sekund, po których uniżoność zamieniała się w nachalną wrogość. Nie było szans, żeby ktoś wykpił się sumą mniejszą niż pięć euro. Przyznam się, że miałem czasami ubaw, widząc z jaką dumą ci bogaci przedstawiciele pierwszego świata rozglądali się dookoła, kiedy cygański pucybut szorował ich buty i z jakim zaskoczeniem i przestrachem reagowali na zdecydowane żądanie pieniędzy ze strony swoich chwilowych „służących”.

 

     Pamiętam pewnego faceta, zdaje się niemieckiego turystę, myślę, że około pięćdziesiątki. Grałem właśnie jakiś kawałek Boba Marleya, kiedy zobaczyłem, że wypadła mu z kieszeni paczka Cameli. W pierwszym odruchu miłości do całego świata podniosłem fajki i zacząłem wołać za nim w różnych językach, próbując zwrócić na siebie jego uwagę. Usłyszał mnie już za pierwszym razem, ale przypuszczając, że chcę od niego coś wyżebrać, kompletnie mnie zignorował. Nie zrażony położyłem akordeon na ziemi, podbiegłem do niego i dotknąłem jego ramienia. Facet podskoczył jak oparzony i zaczął krzyczeć do mnie coś po niemiecku, wspierany w tym przez swoją żonę. Zagrał mi tym na nerwach. Pokazałem mu więc paczkę jego Cameli i odwróciłem się na pięcie. Czy gościu poczuł się choć trochę głupio? Wręcz przeciwnie – ze złością ruszył w moim kierunku i wyrwał mi papierosy z ręki. Mogłem tylko pokręcić z niedowierzaniem głową i wrócić do grania. Po jakiejś godzinie zobaczyłem jak dwóch Cyganów, przy akompaniamencie piskliwych wrzasków „gałązkowych” Cyganek szarpie go za ubranie, żądając zapłaty za wypastowanie butów. Było mi go nawet trochę żal.

 

     Pamiętam też jak miejscowi ludzie starali się nie dostrzegać tych wszystkich włóczęgów, punków, hipisów i reszty kolorowej, złachmanionej menażerii, która zalała ich ulice. W sumie nie dziwię się ich niechęci. Każdy róg ulicy obstawiony był przez żebraka, albo ulicznego artystę, który mniej (jak ja) czy bardziej nachalnie domagał się wynagrodzenia za swój wysiłek.

 

     Któregoś dnia, bardzo zmęczony i zniechęcony usiadłem gdzieś na ławce, żeby odpocząć, napić się wina i nabrać dystansu do rzeczywistości. Podszedł wtedy do mnie Pablo, pochodzący z jakiejś wioski w Galicji i poprosił o papierosa. Podzieliłem się z nim resztką tytoniu, winem i w zamian mogłem wysłuchać jego historii. Alkoholik, żonaty,  dwójka dzieci, mały warsztat stolarski. Któregoś dnia znalazł swoje rzeczy na ulicy, drzwi zamknięte i żona obwieściła mu z okna, że już tam nie mieszka. Jako, że Pablo był spokojnego usposobienia, pozbierał swoje rzeczy i postanowił zacząć nowe życie po drugiej, cieplejszej stronie Hiszpanii. Skończył na ulicy.

     - A jak ty zostałeś bezdomnym? – spytał mnie na koniec.

     Kiedy powiedziałem mu, że nie jestem bezdomny, że mam kochającą żonę, dom, rodzinę i po prostu chciałem doświadczyć trochę przygody, Pablo nie mógł powstrzymać śmiechu. Zaczął klepać się głośno po udach, a oczy lśniły mu niedowierzaniem i gorzką wesołością.

     - Przygody?! Szukasz przygody?! I jak? Znalazłeś? Jak się bawisz?! – zawołał.

     Facet dotknął sedna sprawy – miałem już dosyć.

Kilka dni później, kiedy rankiem zmierzałem na drogę wylotową z Granady, w nadziei na stopa, zderzyłem się z Pablem na ulicy i powiedziałem mu, że zamierzam na jakiś czas odpocząć od przygód. Pokiwał ze zrozumieniem głową, życzył mi szczęścia w życiu i poradził poważnie, żebym nie spieprzył tego co mam, bo bardzo łatwo jest wszystko stracić. Uścisnęliśmy sobie ręce, a kiedy odchodziłem już w swoją stronę, pod wpływem impulsu zawróciłem i dałem mu 10 euro.

     - Napij się za mnie Pablo i nie daj się.

     Bez słowa schował dychę do kieszeni i kiwnął mi głową w przeraźliwie smutny i pogodzony z losem sposób. Myślę, że Pablo był najsmutniejszą osobą, którą tam poznałem.

 

     Może oprócz Eda. Ed był niemieckim, czterdziestoletnim punkowcem, który od kilku już lat włóczył się po Hiszpanii. Osoba z rodzaju tych sympatycznych miśków-straceńców, których wszyscy lubią i którymi zawsze opiekuje się jakaś ładna dziewczyna, która jednak nigdy z nimi nie śpi. Facet był sympatyczny, ale nie pomogło mu to w spotkaniu ze skinheadami, kilka dni przed naszym spotkaniem. Pierwszy raz zobaczyłem go na dworcu w Maladze, kiedy czekałem na autobus do Granady. Ed wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy. Szeroka, zaropiała rana rozdzielała jego głowę na pół, a krzywe szwy, które wyglądały, jakby sam je sobie założył, ozdabiały też jego ramię i trzy palce lewej ręki. Najgorzej wyglądała ręka. Zsiniałe, opuchnięte palce wykrzywione były w nienaturalny sposób i Ed co chwila wycierał o brudne spodnie wylewający się z nich śluz.

Po kilku dniach w Granadzie spotkałem go po raz drugi. Tym razem, ponieważ byłem już jego „starym” znajomym, Ed (zapomniałem dodać, że chłopak nigdy nie trzeźwiał) opowiedział mi jak znalazł się na dnie. Jakieś kilkanaście lat wcześniej zakochał się z wzajemnością we wspaniałej dziewczynie. Byli z sobą kilka lat, wszystko szło jak po maśle, mieli już plan, jak rozkręcić mały biznes, pobrali się i kilka miesięcy po ślubie dziewczyna dowiedziała się, że ma raka. Po dwóch tygodniach już jej nie było. Ed nigdy nie podniósł się po tym ciosie i stracił wolę życia.

     Przez chwilę, kiedy mi to wszystko opowiadał, udało mi się zobaczyć go, jako tego dwudziesto-kilkuletniego, zakochanego, pełnego energii człowieka. Miałem wrażenie jakby tamten Ed próbował przebić się na zewnątrz, ze swojej smutnej celi, ale trwało to tylko kilka sekund, po których znów spoglądał na mnie bezzębny, bełkoczący i poraniony wrak.

     Spotkałem go jeszcze raz, w kolejce po jedzenie, w jadłodajni dla bezdomnych. Brudny bandaż zakrywał kikuty obciętych przy samym ciele palców. Ed przywitał mnie wylewnie i biorąc w objęcia pokazał z niedowierzaniem i żalem na swoją rękę.

     - Mówiłem skurwysynom, żeby nie obcinali, ale te hiszpańskie konowały nie chciały mnie słuchać!

     Wyciągnąłem z kieszeni i podałem mu kawałek haszu, który ktoś wrzucił mi tego dnia do kapelusza, podczas jednego z moich ulicznych koncertów. Ed uśmiechnął się z wdzięcznością.

     - Hej, a ty nie palisz? – zawołał za moimi oddalającymi się plecami.

     Życie naprawdę potrafi być pogmatwane i choć ze strachem próbujemy ułożyć wszystko po naszej myśli, to ile tak naprawdę mamy kontroli nad własnym losem? Nie spotkaliśmy się już nigdy więcej. Mam nadzieję, że wreszcie udało mu się znaleźć spokój.

 

     To kilka wspomnień z Granady, które udało mi się przywołać. Niedługo miałem zamiar położyć się do łóżka i wziąć do ręki książkę Lauriego Lee, do którego zapałałem ostatnio namiętną miłością. Wiedziałem, że z nerwów i podekscytowania najprawdopodobniej nie będę mógł zasnąć przynajmniej do północy. Później, o 3:40 czekała mnie pobudka, o 4:00 miała przyjechać taksówka, a o około 10:00 rano miałem już być w Maladze.

 

2

Szalone sny, chmury i stewardessy.

 

     Jak zwykle, kiedy wybieram się w podróż wcześnie rano, obudziłem się dosłownie kilka minut przed budzikiem. Tak jak przypuszczałem, długo nie mogłem zasnąć, przewracając się z boku na bok i rozmyślając o nadchodzącym tygodniu samotnego włóczenia się po Granadzie. Pomimo tego, kiedy już zamknęły mi się oczy i dotknął mnie oddech Morfeusza, zamiast ciemnych Andaluzyjczyków spotkałem moją Tulasi, która właśnie rodziła, siedząc na fotelu w naszym mieszkaniu. Byłem zdziwiony, że robi to tutaj, w domu, bez pomocy lekarza, ale jak to bywa we śnie, zaakceptowałem to bez dyskusji. Uśmiechając się nieśmiało, poprosiła mnie, żebym się odwrócił, a po chwili podała mi zawiniętą w ręcznik, świeżo urodzoną dziewczynkę. „Pomyśl, że jeszcze przed chwilą tej małej osóbki nie było na świecie” – powiedziała ze zmęczonym uśmiechem – „a teraz, kiedy tylko jej dotkniesz, twoje serce nie uwolni się już w tym życiu.” Po tych słowach, z dziwnego snu, wyrwała mnie na jawę, coraz szybciej kręcąca się rzeczywistość.

 

     Siedząc na lotnisku, próbowałem nie dać się porannemu otępieniu i pozbyć się wewnętrznej ciężkości, która zwykle opanowuje mnie, kiedy muszę obudzić się kilka godzin przed zwykłym dla mnie czasem.

Odprawa poszła gładko, zero kolejki i oprócz kilku angielskich chavsów, którzy żartobliwie wepchnęli się do ogonka przede mnie, żeby po chwili przy wtórze rubasznego śmiechu i żołnierskich dowcipów, pozwolić mi podejść do odprawy pierwszemu, nie było zbyt wielu osób.

Chyba z połowa pracowników lotniska; sklepikarze, urzędniczka w okienku informacji, pani w kantorze, byli Polakami.

 

Poranna lista:

 

1. Za krótko obciąłem wczoraj paznokcie  i tak mnie teraz bolą opuszki palców, że ledwo co trzymam długopis.

2. Od paru dni męczy mnie swędząca wysypka.

3. Cieszę się, że odetchnę przez te parę dni od pracy z dzieciakami i od Anglii w ogóle.

4. Czy jestem melancholikiem i za bardzo skupiam się na sobie?

5. Jeszcze dziś napcham się chocolate con churros i spróbuje tego słynnego Jerezu.

6. Lubię mieszkać w małych, obskurnych i tanich hiszpańskich hotelikach, gdzie nikt mnie nie zna.

7. Jeszcze bardziej lubię szwendać się po ulicach miasta, w którym nic mnie nie wiąże, żadne znajomości, czy praca i gdy mogę bezstronnie obserwować ludzi i pić piwo w starych, ustronnych knajpkach.

8. Czytałem wczoraj „As I Walked Out One Midsummer Morning” Lauriego Lee i zżera mnie zazdrość, że nie potrafię pisać tak jak on. Przeczytałem tylko rozdziały od opuszczenia przez niego rodzinnego domu i o włóczędze ze skrzypcami po południowej Anglii, a później o rocznej tyrce na budowie w Londynie. Część hiszpańską zostawiłem sobie na podróż.

9. Biorę się za śniadanie, które moja Tulasi przygotowała dla mnie dziś rano. Żeby to zrobić wstała razem ze mną o 3:30! This is love.

 

* * * * * * * * *

 

     Spoglądałem przez okno samolotu (skoro leciałem sam, to wreszcie mogłem usiąść przy oknie) myśląc, ile Laurie Lee byłby w stanie znaleźć słów, porównań i metafor na opisanie tego widoku. Czytając jego książki i próbując później opisywać rzeczywistość swoimi słowami, czuję się jak dziecko, które po wyjściu z wystawy, powiedzmy Malczewskiego, bierze się samo za rysowanie i wychodzi mu z tego ludzik; kółko jako głowa, kreska jako tułów i cztery krótsze kreski jako kończyny. Pocieszam się, że pisanie wyrabia się wraz z praktyką i pamiętam, że w przeszłości, im więcej czasu spędzałem z długopisem, tym łatwiej było mi się wyrazić i znajdywać odpowiednie słowa.

 

     Za dwie godziny mieliśmy być już w Maladze. Póki co, jak dzieciak przykleiłem twarz do szyby i syciłem oczy przestrzenią, myśląc przy tym, że gdybyśmy roztrzaskali się gdzieś w dole (kto choć raz podczas lotu nie bawił się taką myślą?), to z pewnością pofrunąłbym z powrotem tu, na górę, żeby powywijać trochę koziołków, tym razem już bez nerwów i bez niewygodnego pancerza z plastyku i stali.

     Na samym początku lotu mogłem jeszcze zaczepić oczy o znajome kształty oszronionych, kanciastych pól, płaskich gór i niepozornych, niechlujnie porozrzucanych klocków zabudowań, ale później wznieśliśmy się już na poziom wyżej i do oglądania pozostały mi tylko abstrakcyjne, przerażające (w jakiś senny sposób) kłęby chmur.

     W środku krzątały się stewardessy z włosami spiętymi tak gładko i ciasno, że wydawało się jakby skóra na ich czołach miała zaraz pęknąć. Przejęte, dumne i oficjalnie uśmiechnięte roznosiły kanapki i colę po kosmicznych cenach, czekając, aż skończy się ich podniebny dzień pracy i będą mogły oddać się wieczornej, stewardessowskiej rozrywce. Ciekawe, czy kiedykolwiek pozwalają tym włosom rozrzucić się niesfornie i pozwolić odpocząć zmaltretowanej skórze głowy? Ciekawe też, czy po całym dniu noszenia chłodnego uśmiechu są w stanie wymienić go na szczery, czy też zostaje im tak już na zawsze.

     Pasażerami byli w większości Anglicy w średnim wieku, przeglądający ze szczęściem swoje przewodniki, albo rozochoceniu budowlańcy, jak ta grupka wygolonych chłopaków kilka siedzeń za mną, którzy lecieli do Hiszpanii, żeby podtrzymać tam sławę brytyjskich pijusów na urlopie. Za dwie godziny nasze drogi miały się rozejść, kiedy jedni odjadą taksówkami do swoich drogich hoteli przy plaży, a drudzy hałaśliwymi grupkami zaleją nadmorskie bary, prześcigując się w ilości wypitych piw i opowiedzianych sprośnych dowcipów, a później, rankiem marokańscy i senegalscy czyściciele ulic spłuczą z ulic plamy wymiocin, a czasami i krwi.

 

Dalszy ciąg porannej listy:

 

10. Wreszcie pojawia się radość z podróży, wypierając opary snu i angielskiej, zimowej chandry.

11. Im dalej, tym lżej.

12. Gdybym był bogaty (ale tak naprawdę bogaty), pierwsze kilka lat spędziłbym tylko na podróży, nie darowałbym żadnemu zakątkowi świata, choć pierwszeństwo i tak miałaby moja Hiszpania.

Później zrobiłbym sobie krótką przerwę.

13. Coraz bardziej jestem przekonany, że uda mi się skończyć moją książkę o Camino. Każdy większy plan, żeby go spełnić, potrzebuje medytacji, wyobraźni, obrazowania (często wyobrażam sobie jak wygląda okładka mojej książki, albo jak pachnie jej druk.)

14. O chmurach już pisałem.

 

c.d.n.


wyśmienity 2 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
marcinsen
marcinsen 10 kwietnia 2009, 10:07
Tak jak się umawialiśmy będę przesyłał po kawałku. Proszę dać znać kiedy wkleić następne.
Jacek
Jacek 10 kwietnia 2009, 10:37
kiedy tylko chcesz: ) Teraz łatwiej ocenić : ) Jako kawałki.

Pozdrawiam
Jacek
Jacek 10 kwietnia 2009, 11:13
1) W maszynie czasu i parę słów o uldze.

'tygodnia pracy, i choć na kilka dni zanurzyć '- bez przecinka
'ze stówą (złotych)' można cały ten nawias wywalić. A jeśli już to 'złotych' raczej bez nawiasu.
'Wyprawę tą '- tę?
'kiedy wtedy dotarłem do Granady'- brzydki rym się robi. Można 'wtedy' wywalić
'i prawdę mówiąc całkowicie '- wtrącenie, znaczy się w przecinki wrzuć
'Rumunów '- brzydki kolokwializm, ale się zastanawiam czy nie przymknąć oka tym razem, bo w sumie uzasadnione wobec konwencji, która przyjąłeś
'zanim ja go spotkałem. Spotkaliśmy się na dworcu w Maladze- powtórzenie. Niepotrzebne 'ja'.
' historię swojego stoczenia się. '- raczej nie używa się tego w takiej formie



2)Szalone sny, chmury i stewardessy.


Pierwsza część przyjemna. Lista mi się spodobała i ten oniryzm. Trzeba Ci oodać, żeś fajnie to zrobił.

*********

Lepsza jeszcze. Podoba mi się fragment o stewardessach i ich uśmiechach. Nigdy nie myślałem o nich w ten sposób. Lubię teksty,z których można się dowiedzieć czegoś ciekawego.


No. Powiem Ci, że mi się podoba. Udzielił mi się ten klimat brudnych, hiszpańskich uliczek. Poczułem się jakbym siedział gdzieś tam i grał na akordeonie, pucował buty tłustym, obrzydliwie bogatym facetom.Potem frunąłem, przysypiałem. Muszę Ci powiedzieć, że ciekawy jest ten Twój homo viator. Bardzo specyficzny z niego jegomość, ale pozytywnie specyficzny. Człowiek czuje, jakby podróżował razem z nim. Ciekawą rolę odgrywa w tekście jako narrator- bohater, ale nie klasycznie banalny.Znaczy to, że zdecydowanie jestem za. Popraw tylko błędy, które Ci wskazałem. Jak znam życie, to Ataraksja i Kropek też cosik Ci wytkną. Znają się, więc weź sobie ich uwagi do serca : )
marcinsen
marcinsen 10 kwietnia 2009, 14:56
Dzięki wielkie za uwagi. Tego mi było trzeba. Co do interpunkcji-musze sie przyznać, że to zawsze była moja pięta achillesowa.
Biorę się za poprawę wskazanych fragmentów.
Jacek
Jacek 10 kwietnia 2009, 15:00
Od czegoś tu w końcu jesteśmy: )
marcinsen
marcinsen 10 kwietnia 2009, 15:09
Mam jedną wątpliwość:
"' historię swojego stoczenia się. '- raczej nie używa się tego w takiej formie"

Nie jestem przekonany, że nie mogę tego tak użyć. Może nie jest to do końca przyjęte, ale nie widzę w tym ewidentnego, rażącego błędu. Chciałbyś to jakoś rozwinąć? Jest coś, co proponowałbyś w zamian?
Jacek
Jacek 10 kwietnia 2009, 15:47
Po prostu brzmi to mało po polsku. Zasadniczo nie jest to błąd, ale rzuca się w oczy. Nie jest to jakaś kolokacja, prawda?Jeśli już to raczej staczania się, bo w momencie kiedy mówi o tym nie rozpatruje samej konsekwencji, która nastąpiła, ale proces tak? Wobec czego, moim zdaniem, jeśli już chcesz użyć tego w ten sposób, to raczej w formie niedokonanej. "jak znalazł się na dnie"- tym można to zastąpić, ale są miliony możliwości, to tak an szybko, pierwsze co mi wpadło : )
marcinsen
marcinsen 10 kwietnia 2009, 16:30
"Jak znalazł się na dnie" brzmi dobrze. Prosto i bezpośrednio. Użyję tego.
modliszqa
modliszqa 10 kwietnia 2009, 17:29
też mi się podoba
miałam tylko dwa przystanki :

1/"Jak pamiętam Granadę z tamtej podróży? Przede wszystkim, kiedy dotarłem do Granady," - tu za dużo o jedną Granadę :-)

2/ "zahaczyć oczy o znajome kształty " nie bardzo

no i liczebniki - zapisz słowami a nie liczbami
marcinsen
marcinsen 10 kwietnia 2009, 17:51
Dzięki.
Co do liczebników już zmieniłem. Zostawiłem tylko godziny.
Jacek
Jacek 11 kwietnia 2009, 11:26
Ja zdecydowanie jestem za publikacja, ale poczekajmy na resztę
.
. 11 kwietnia 2009, 11:33
reszta
daje na pierwszą ;)
marcinsen
marcinsen 11 kwietnia 2009, 12:30
Super:)
Wrzuciłem już drugą część do sprawdzenia.
przysłano: 10 kwietnia 2009 (historia)

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca