Literatura

Pokuta (opowiadanie)

LordzFc

Opowiadanie prowadzone z perspektywy rycerza, piszącego znów o innym możnym. Pierwotnie ARR. III rozdział nieco wydumany, II w formie dziennika.


Rozdział I 

Saone-Saladin



Spotkałem go na Ziemi Świętej. Jechał na koniu w raz z gromadką radosnych rycerzy, z czego większość należała do Zakonu Świętego Tomasza. Wyglądał młodo, acz widac było na nim blizny, świadczące o dosyć burzliwej przeszłości.
- Godfrydzie, dziś jest chyba jedyna okazja, na to co com chciał Ci powiedzieć odkąd mnie uratowałeś z morza.
- A cóż mi powiesz, towarzyszu?
- Historię mego życia.
- Opowiadaj więc, opowiadaj.
- Cóż, jak sam zauważyłeś, sporo na mym ciele znaków. Nie skrywam, walczyłem sporo. Tysiące dusz padło ofiarą mych rąk. Wszystkie zabijałem bez litości. Bitew stoczyłem przedużo. I w pewnym momencie zdecydowałem się na wyjazd do tego miejsca, do Ziemi Świętej,by odkupić uczynki popełnione względem ciała i duszy. Kiedy uratowałem Joannitę z zasadzki, dostałem hojne wynagrodzenie za ten czyn, jak i propozycję zostania jednym z nich. Bez wachania zgodziłem się na to. Dostałem z miejsca, doskonałego konia bojowego, jakim do dziś jeżdżę. Czort mi pecha zesłał i w pewnej sprzecce śmiertelnie zraniłem brata zakonnego. Zostałem wydalony, a sam mistrz zakonu rzucił na mnie klątwę. Póki co nic nie dała. Widać po której stronie jest Bóg - powiedział z przekąsem - Ale pomimo tego, nie porzuciłem postanowienia i dalej brnąłem aby dotrzeć do miejsca, gdzie Pan na krzyżu umarł. Spotkałem zakonników N.M.P, z czarnym krzyżem na tarczy. Kiedy zapytałem się, jak dotrzeć do Genui, oni również pytanie zadali. Ekhm, propozycję dali, ażeby zostać ,,Krzyżakiem". Dalsza podróż odbyła się bez większych nieprzewidzianych trudności. Morze było spokojne i bez obaw dotartliśmy tu. Diobeł czuwoł nady mną i mi kolejne nieszczęście zesłał - zasadzkę Saracenów. Wybili do nogi wszystkich oprócz mnie, a ja uratowałem się z trudem z tego. Kiedy zjawiłem się w siedzibie zakonu, obarczyli mnie winą. W ramach pokuty nakazali mi podbicie jednego z zamków Muzułmanuf. Teraz widzisz mnie tutaj z tą bandą wesołych i gotowych na wszystko rycerzy. Ich wszystkich uratowałem z niewoli innowierców. Mamy cel - zdobycie Saone-Saladin. Twierdzy górskiej, która posiada jedną wielką zaletę - mały garnizon. Uda nam się. W końcu Bóg jest po naszej stronie - powiedział to z taką pewnością, że utwierdził resztę żołnierzy, iż zamek jest do zdobycia.

- A Ci Joannici? - wzkazałem ręką na czterech braci zakonnych.

- Myślisz, że wszyscy trzymają urazę do mnie? Nie mierzy się ludzi jednaką miarą, Godfrydzie. - z uśmiechem na twarzy pojechał dalej, a ja postanowiłem się przyłączyć do tej zgrai i zrelacjonować to co oni zrobili.

Potężne, żółte mury Saone-Salidin budziły lęk nawet samego Stanisława z Radomska. Niemniej pokuta, to pokuta. Bóg był z wyznawcami i prowadził ich do zwycięstwa. Dla naszego zbawienia Jezus umarł na krzyżu, a my go teraz nieśliśmy. Za jego pomocą dowódca postanowił przeczekać dziesięć dni i dać obrońcom czas na wykonanie rachunku sumienia. I tak musieli umrzeć, bo oni myśleli, że to Allah jest stwórcą wszystkiego, a my że nie, bo Jahwe. Innowiercy się mylili. Tylko nasza wiara jest nieomynalna i jedyna prawdziwa. Dlaczego, więc Saraceni mieli żyć, skoro wierzyli w Allaha ? Bóg mi powiedział we śnie, że ich trzeba zabić. Ukazał się w postaci miecza wibrującego nad zamkiem.

Nieoczekiwanie w dniu naszego ataku, Muzułmanie zrobili wypad za mury twierdzy. Spora grupa zaatakowała nasz obóz.Bóg jednak zbudził mnie ze snu i w porę zauważyłem napastników. Błyskawicznie obudziłem rycerzy i Ci z pieśnią w ustach wbiegli w szeregi innowierców. Nie było dla nich litości. Będą się smarzyć w piekle za ten uczynek wobec nas. Powątpiewam co prawda, aby Szatan ich torturował, w końcu to jego wyznawcy, ale zawsze miłosierny Bóg może zesłać z nieba anioła, jaki z radością sprawi trochę bólu wyznawcom Allaha(czyt. diabła)Po skończonej potyczce nasz dowódca postanowił im dać kolejne dziesięć dni, tym razem na zmianę wiary.

Czas oczekiwania do ostatecznego rozwiązania kwestii muzułmańskiej, upłynął w jedzeniu mięsa, mięsa i mięsa. Nasz mentor, Stanisław, przywlekł z zakonów oszczędność w tej dziedzinie prowadzenia wojny i nie zamierzał kupić choćby beczki miodu, dla urozmaicenia posiłku. Nie! On uważał, że my mamy walczyć a nie jeść. Ach, co za człowiek... A Templariusze to nawet piwo z browarów czeskich mają. My jednak odbywaliśmy pokutę w raz z naszym dowódcą. Tłumaczył się, że post wzmacnia ciało i duszę, a także przygotowuje do wejścia do raju. Bóg ponoć woli osoby szczupłe w swym królestwie. Przyznajmy się, Stanisław kłamie. Mi opat z Ebeleben, trochę przygrubawy chłop, ale poczciwy, mówił że stwórca cieszy się na widok dobrze odżywionych.

Nadszedł dzień ataku. Drabiny ustawili chłopy z okolicznych wsi, którzy po utracie kilku towarzyszy, z radością zmienili wiarę. Obrońcy tego nie zrobili, musieli, więc zginąć. Cóż, nie każdy rodzi się mądrym. Rycerze błyskawicznie dobiegli do jedynej drogi prowadzącej do środku zamku i poczęli wchodzić dosyć powoli na drabiny. Wiadomo - zbroje nie ważą tyle co piórko, ale łucznicy nie mieli sił by przebić ciężkie pancerze wyznawców Chrystusa.

Nie mieli litością do wyznawców Diabła! Każdy kto stanął na ich drodze ginął w mig.(,,Rach, ciach i już", jak to mówi Stanisław) I Ci nagle poczuli kto jest silniejszy. Dopadła ich bojaźń boża. Oddali swe mury i toczyli boje zażarte o schody jedne. Szatan urok na nich rzucił! Bez tego by tak się nie bili zawzięcie. ,,Allah Akbar!" Jak jeden głos, dziesiątki ust krzyknęły te słowa. Rzucili się na nas, jak my na nich. Bezlitośnie zabili kilku rycerzy św Tomasza, których widocznie Bóg zapragnął mieć u swego boku, by tam pod jego przywódctwem toczyli boje ze Diabłem, w piekle mieszkającym. Wracając do samej walki.

Nasi bohaterowie, bo tak ich najlepiej nazwać, wytrzymali tę szatańską nawałnicę i skończyli z raz na zawsze z innowiercami. Piękny zamek został zdobyty. Oto wyznawcy prawdziwego Boga, pokazali, że potrafią wygrywać nawet z wojskami Upadłego Anioła.

Jednak nasz przywódca zmienił plany. Saone-Saladin nie odda zakonnikom N.M.P, ale stworzy własne królestwo. Od teraz jego celem nadrzędnym stała się Jerozolima. Aby ją odbić musiał oprócz tego znacząco osłabić władzę wyznawców Allaha w tych okolicach. Inaczej mówiąc - na gruzach ich miast stworzyć imperium, w którym Chrystus umarł tysiąc lat temu.



Rozdział II

Zabić, złupić, spalić


Trzynasty dzień od zdobycia twierdzy Saone

Zamek Saone, już bez cząstki ,,Saladin", był doprawdy idealnym miejscem na odpoczynek. Grube mury chroniły przed rzezimieszkami, załoga zamku przed regularną armią, a odpowiednia ilość pożywienia przed wygłodzeniem. Kiedy na dziedzińcu, w palącym słońcu pracowali nad wieżą więzienną muzułmańscy krześcijańscy robotnicy, ja piłem wino sprowadzane z pobliskich wiosek i niby nadzorowałem tą chałastrę. Niby, gdyż i tak radzili sobie wspaniale beze mnie. Co tam ja, Bóg im pomoże. W końcu jest po naszej stronie. A te słoneczko to mi chyba za dobrze robi.

Czternasty dzień od zdobycia twierdzy Saone

Wrócił dziś nasz dowódca. Przyjechał ze sporym towarzystwem. Pewno tam dawnych jeńców Saracenów. Cud, że przeżyli te ich ich wieczne pielgrzymki do Mekki. Wygłodniali, spragnieni i zmęczeni. Postąpiłem według wzkazań Jezusa i ich nakarmiłem, napoiłem a także dałem miejsce na odpoczynek. Niechaj wypoczywają, bo kilka dni bożych dni, będę musieli ponownie iść w drogę.

Pan Stanisław powiedział mi, że mnie też weźmie. No cóż, koniec z sielskim, niemal wiejskim życiem. Oj będzie się walczyć, zabijać szatanów i gwałcić chłopki. Pomijając pierwszą czynność, nader się cieszę z wyprawy. Może nareszcie doznam odpuszczenia grzechów, a także trochę przyjemności za zabawy z miejscowymi niewiastami.

Dziewiętnasty dzień od zdobycia twierdzy Saone

Wyruszyliśmy skoro świt, zaopatrzeni w spore zapasy wody oraz mapę okolic, ażeby łatwo trafić do wiosek, gdzie będzie można się przespać. Jak mówi dowódca, celem naszym są osady okalające Edessę i pobliskie zamki. Nie, nie zaatakujemy murów miasta i twierdz. Jesteśmy jeszcze zbyt słabi. I tak powinniśmy im popsuć humor z powodu pozażynanych niewolników oraz mniejszej ilości piekelnego jedzenia na ich stołach. Stanisław wziął niewiele rycerzy, ale za to jakich! Elitarnych. Najlepszych z najlepszych. W porównaniu do ledwo co od pługa wziętych chłopów Saracenów... Nie, tutaj nie ma co porównywać.

Dwudziesty drugi dzień od zdobycia twierdzy Saone

Noc przespaliśmy w obrębie murów Antiochii. Mili i życzliwi tam są ludzie. Widać, że bardzo gorliwie wierzą w pana naszego, Jezusa Chrystusa. W tawernie spotkaliśmy kilkunastu Templariuszy z hrabstwa Edessy. Postanowili się do nas dołączyć za darmo. W końcu cel ten sam. Oni też chcą odbić swoją dawną stolicę. My też, tyle że dla siebie. Oczywiście o tym nie im nie powiedzieliśmy. Grunt w tym, że będą wspólnie z nami walczyć i umierać.

Do pierwszej z wiosek doszliśmy w samo południe. Nikt się nie spodziewał sił krzyżowców, nikt nie bał się śmierci. Do końca dnia wesoło ganialiśmy za chłopami. Odcinaliśmy im członki, aby więcej diabłów nie było, kobietom w ciąży wsadzaliśmy do brzucha, uprzednio rozciętego myszki, a na dzieciach sprawdzaliśmy jak ostre są nasze miecze. Niestety patrol Saracenów zauważył, że się bardzo dobrze bawimy i postanowił nam przeszkodzić w zabawie.

Z trudem odeszliśmy od naszych zabaw i ustawiliśmy się w szyku obronnym przed osadą. Ledwo te diabły podeszły, a my w nich biegliśmy i poczeliśmy wymachiwać przed sobą, tym co mieliśmy pod ręką. Po chwili wszyscy muzułmanie wrócili już do swego pana - Szatana. My tym czasem kontynuowaliśmy zabawę. W końcu już nikt nie został do zabicia. Jedyne co mogliśmy zrobić aby było efektownie, to podpalić wiochę. Oczywiście każdy uznał ten pomysł za wspaniały i nie byłowy o tym, ażeby nie zapalić tych chałup . Ładnie one wyglądały w nocy. Bardzo wręcz ładnie.


Dwudziesty drugi, dwudziesty czwarty, dwudziesty piąty, dwudziesty szósty i dwudziesty siódmy dzień od zdobycia twierdzy Saone

Upłynęły niemal tak samo jak dwudziesty drugi. Z tą różnicą tylko, że nikt już nas nie atakował. Wyprawa miała się ku końcowi. Łupy zabrane, wioski zniszczone, a Saraceni głodni. I o to nam chodziło. Wracaliśmy dumni z sukcesów jakie odnieliśmy tam, w pobliżu Edessy. Templariusze, którzy pochodzili z tych okolic wiedzieli, że jeszcze tam wrócą i odbiją ich dawne domy, dlatego też od nas nie odeszli. Mieliśmy tyle jedzenia i inszych towarów, byliśmy tak na nasyceni, zmęczeni, że aż prosiło się aby nas zaatakować. Edessanie tego nie zrobili i stracili chyba najlepszą okazyję na zniszczenie naszego oddziału. 

Trzydziesty dzień od zdobycia twierdzy Saone

Wróciliśmy. Nareszcie powitały nas znajome mury Saone. Oto my, bohaterowie mogliśmy nareszcie wypocząć. Na to czekaliśmy od jedenastu bożych dni. Wieża więzienna znacznie urosła w tym czasie. Jednak ja miałem inne zadanie - doglądać budowy młynu pod zamkiem. No tak, kolejna ciekawa robota. Przynajmniej się najem, napijem i łodpocznę.

 


Rozdział III

Krak Des Chevaliers


Psy! Skvrwykyepy! Djabły w Anjelej Skórze!
Zapłacą za to, że udzielić pomocy memv mentorowi nie chciały.
J o a n n i c i - tak syę zwą.
Nie bez powodv noszą czarne szaty. W końcu Szatanowi modły odprawjayą.
Saraceni od nich lepś. Bynaymnjey pomoc noszą sobie nawzayem.
Natomjast Cj ,,Krzyżowcy" nawet tyłka ze swego Krak des Chevaliers nje raczą.
Ale zgjną, ale będą się w pjekle smarzyć. Tylko jch warowniję zdobyć należy.

Ach przepraszam za ten nieuprzejmy ton. Wiem, mi pisarzowi takich słów zapisywać nie wypada. Wiem o tym i zaprawdę powiadam, nie powtórzy się to. Niestety sytuacja mnie w sensie pewnym zmusiła do tego. Czemu, dlaczego i po co? Odpowiem najdokładniej jak potrafię w trzecim rozdziale mej księgi, poświęconemu Zakonowi Św. Jana Chrzciciela.

Było południe. Ogromne mury warowni Joannitów robiły na naszej małej delegacji ogromne wrażenie. Przybyliśmy w celach pokojowych. No częściowo pokojowych, a w dokładniej ujmując, prosić o wsparcie w walce z Saracenami. Ten zakon był najbliżej nas, a zakonnicy z białym krzyżem często przemierzali tutejsze, okolice szukając zajęcia. Myśleliśmy więc, że bez problemu dostaniemy kilkudziesięsiu kolegów do pomocy w walce z tym diabelstwem. Ale nie. Mistrz odmówił. Odmówił i do tego chamsko. Twierdził, że wojna tutaj jest niepotrzebna. Jak on mógł?! W końcu innowiercy są naszymi wrogami od wieków! Papież nakazuje ich zabijać, a ten skurwypjep myśli inaczej! Heretyk jeden.
Stanisław nie zamierzał błagać na kolanach. Pogroził Joannicie, że wszyscy tutejsi mieszkańcy będą niedługo martwi(w imię Boga i Papieża), następnie wyszedł otwierając z całą swą siłą wrota, przy okazji rozganiając straże. To już nie przelewki. Konflikt wisiał w powietrzu. Nasz mentor miał swiadomość, że jeśli zaatakuje tą warownię to także się narazi Księstwu Antiochii, ale przecież Bóg jest po naszej stronie.

Minęło kilka dni od tego dramatycznego i brzemiennego niedługo w skutkach wydarzenia, a my podążaliśmy do twierdzy Templariuszy, będącej pod protektoratem hrabstwa Edessy. Tak, tego z którego pochodzili rycerze, jacy do nas w wyprawie do wiosek Saraceńskich dołączyli. Oiecaliśmy odbić dawną stolicę. Na razie nawet się do tego nie kwapiliśmy, a poza tym nasz konflikt z Antiochią był im nawet na rękę. Też ich nie lubili.
W Baghras zostaliśmy ciepło przyjęci. Może to nie równać się z wjazdem Chrystusa do Jerusalem, niemniej widzieliśmy te pozytywne nastroje. Ludzie widzieli w nas zbawców tej ziemi. Nie mylili się. W końcu oczyścimy ją kiedyś z tych piekielnych pomiotów, jakimi są Saraceny. Ewentualnie pozostawimy ich, aby służyli nam, chrześcijańskiej rasie panów.
Przywitał nas mistrz Templariuszy. Po krótkiej wymianie prezentów, nasze delegacje usiadły przy wspólnym stole. Napiliśmy się wybornego wina z sycylijskich winnic, a następnie skosztowaliśmy mego ukochanego piwa z Pilzna. Doprawdy, lepszego trunku nie znajdziecie. Piją go tylko prawdziwi rycerze. Tak, więc kiedy uraczyliśmy się odpowiednimi posiłkami, rozpoczęliśmy poważne rozmowy. Na sam początek, nasz trochę zaalkoholizowany Stanisław uzupełnił swój program wyborczy o odbicie Kerak, dawnej warowni zakonników z czerwonym krzyżem. Po cichu w myślach zastanawiałem się, co on jeszcze powie wśród ludzi, aby ich do siebie przekonać. Przecie to nierealne, aby mieć tyle Saracenów wytłuc. Trzeba być Heraklesem, aby takie rzeczy robić. No tak, w końcu my jesteśmy herosami. Już tyle chłopów zabiliśmy. Później trwała już normalna pogawędka rycerzy. Ustaliliśmy w niej, że kiedy Templariusze odwrócą uwagę armii Antiochii, które zaczęły się nami interesować, my będziemy szturmować Krak des Chevaliers do skutku, aż mury w proch się obrócą. Po pełnej mocnych doznań nocy, wyruszyliśmy z zamku z dość silnym kacem.

Nie rozumiem jak można być kimś tak walki pragnącym, jak ten miszczunio. Banda chłopów szła, zaatakował ich. My też, bo chcieliśmy aby się wykrwawił później. W sumie te napady niepotrzebnej agresji miał osiem razy. Przyczynił się do znacznego pogorszenia stosunków Zakonu Św. Jana Chrzciciela z Księstwem Antiochii, za co mu będziemy dozgonnie wdzięczni w przyszłości. Przynajmniej to nie my wyszliśmy na agresorów, ale głupi rycerze z czerwonym krzyżem. Po 3/4 przebytej drogi, rozdzieliły się nasze armie. My poszliśmy szeroką jak statki Bizancijum drogą, wprost do paszczy smoka, a miszcz Templariuszy począł zwiedzać okolicę w poszukiwaniu osób pragnących znaleźć się w raju.

Widok ogromnych murów Krak des Chevaliers nie wzbudzał już w nas podziwu. Czuliśmy jedynie złość z powodu szyderszych uśmiechów na twarzy obrońców. Nie myją się brudasy, zęby do wymiany. Już nasze psy mają ładniejsze. Widać komu służą Ci podludzie. Myślą, że my ich nie pobijemy, ale wielce mylą się. Zginą jak Saraceńscy tchórze, którzy uciekali przed nami. Litości do tych kjepów nie będzie!

Nie, nie musieliśmy szturmować miasta. Joannici sami wyszli nam na spotkanie. Byli pewni siebie. Niestety to jest częstą przyczyną śmierci.W ich wypadku natychmiastowej. Wpadli wprost w naszą pułapkę - ziemię posmarowaną smołą. Wystarczyło strzałą łognistą puścić i po wypadowcach. Doprawdy, nigdy piękniejszych pochodni nie widziałem. I tak oto spełniła się wola Boga. Popełnili jeden z siemniu grzechów głównych, za co zostali ukarani. Od tego czasu przestali się z nas śmiać. Nawet głów śmiało nie wystawiali poza mury. Strach napełniał ich serca, a nasze radość i bojaźń boża. Dziesięć dni po rozpoczęciu oblężenia postanowiliśmy trochę zmniejszyć załogę zamku. Wypad był szybki prosty i skuteczny. Zginęło 69 Joannitów przy 12 poległych z naszej strony. Atak dostał miano udanego. Mieliśmy w planach je powtarzać aż do całkowitego wykończenia obrońców co pięć dni.

Tym czasem trwała dramatyczna bitwa mistrza Templariuszy. Bił się z miejącymi pięciokrotną przewagę Antiochijczykami. Przegrał i uciekł z niewoli. Dobrze, że się bił. Bóg mu to kiedyś wynagrodzi i w niebie będzie miał same dziewice, które tak kocha rozdziewiczać.

A plany stały się rzeczywistością i nikt nie śmiał pomóc biednym zakonnikom. Kolejne ataki ich wykańczały i Krak Des Chevaliers obracał się w ruinę. Piekną oraz zachwycającą zniszczeniami stertę gruzów. O to nam chodziło. Niech odmówienie pomocy rycerzom Zakonu Św. Jana Chrzciciela będzie nauczką dla przyszłych naszych przyjaciół. Niech wiedzą, że z nami to się nie zaczyna.

Ostatni i decydujący atak przypadł dwadzieścia dni od rozpoczęcia oblężenia. W ogóle niedawno zmogliśmy je, bo posłańcy wykryli zbliżające się armie Księstwa Antiochii. Nie mogliśmy spokojnie czekać aż umrą z głodu. Niestety, czas tutaj może zdecydować o porażce czy wygranej tej wojny.

W końcu po szesnastym ostatecznym szturmie padła ostatnia baszta i mogliśmy się zająć naprawą naszych zniszczeń. Trzeba było ten zamek przystosować do obrony. Na takiej kupce kamieni to nie stawimy czoła Antiochijczykom.
Przede wszystkim posprzątaliśmy ten bałagan jaki był widoczny, aby uzyskać pełen obraz sytuacji.Tyciące dziur w murach, wieże ścięte do połowy. Nie zaciekawie. Zdecydowaliśmy, więc że zbudujemy prowizoryczne wały ziemne wzmocnione drewnem z okolicznych oaz oraz kamieniami, jakich tu nie brakowało. To miało nam zapewnić obronę jako taką. Resztę da swoim wiernym wyznawcom Bóg.

Trzeciego dnia od zdobycia Kraka, Stanisław zadecydował, że weźmie najlepszych rycerzy i stosując taktykę wojny podjazdowej w końcu wykończy wrogie armie. Te ruiny dawnej twierdzy nie są najlepszą ochroną. Jego argumenty wydały nam się przekonujące, dlatego my posłuszni jego słowom pojechaliśmy za nim, zostawiając pracujących w pocie czoła żołnierzy i chłopów. Oto nadchodzą dni chwały Zakonu Św. Jana Chrzciciela.
 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Johannes Tussilago
Johannes Tussilago 15 lutego 2010, 09:55
Autorze...
Ręce opadają.

Poruszyłeś ciekawy temat, jakim jest problem krucjaty i jej prawdziwego oblicza, ale swój pomysł rozłożyłeś wykonaniem. Zupełnie. Pozwól, że wymienię kilka rzeczy, które musisz wziąć pod uwagę, jeśli chcesz zainteresować potencjalnego Czytelnika, a przede wszystkim pozwolić mu dotrwać do końca.
1) Błędy - począwszy od zwykłych literówek, po dziwne odmiany (typu 'miejący'), dziwactwa językowe typu "Bitew stoczyłem przedużo", aż po przeraźliwe byki ortograficzne: 'wachanie', 'smarzyć', 'miszcz', 'sprzecce' itp., nie mówiąc o interpunkcji. To dyskwalifikuje tekst od razu.
2) Pomieszanie sposobów wyrażania treści - jeżeli decydujesz się na zapis dziennikowy, to konsekwentnie w całości. Zupełnie nie przemawia do mnie zabieg, który Ty zastosowałeś. Albo pisz całość w formie dziennika, albo w każdym rozdziale rób jego wtrącenia z wyraźnym zaznaczeniem, że to właśnie taki fragment.
3) Pomieszanie stylów wypowiedzi bohatera - o ile mogę zrozumieć próbę stylizacji mówienia na daną epokę (niestety niezbyt udaną - proponuję sięgnąć chociażby do świetnego opowiadania pana Michała Cetnarowskiego "Liber Horrorum" z grudniowego wydania "Science Fiction"), to już kompletnie nieporozumieniem jest wtrącanie gwary, czy fragment: "Psy! Skvrwykyepy! Djabły w Anjelej Skórze!...". Bo jeśli chciałeś jednocześnie pokazać prymitywną naturę bohatera, jego jakieś prostactwo (aczkolwiek nie uważam stosowanie przez kogoś gwary jako coś prymitywnego i prostackiego), to znów - konsekwentnie - należało to robić od początku do końca.
4) Liczne powtórzenia słów (a to już kompletne przegięcie: "i w niebie będzie miał same dziewice, które tak kocha rozdziewiczać"), niepotrzebne inwersje w zdaniu, wynikające zapewne z punktu 3, ale to nie przyniosło dobrego rezultatu, np. "Drabiny ustawili chłopy z okolicznych wsi".

Autorze, sporo pracy przed Tobą. Pomysły dobre, ale wykonanie nie. Więc ja na nie.
LordzFc
LordzFc 15 lutego 2010, 09:59
Następne opowiadanie w drodze : )
LordzFc
LordzFc 15 lutego 2010, 10:00
Dzięki za wypunktowanie błędów.
Johannes Tussilago
Johannes Tussilago 15 lutego 2010, 10:06
To postaraj się, żeby takich błędów już nie było. Pozdrawiam.
LordzFc
LordzFc 15 lutego 2010, 10:13
To było pisane jako ARR na forum. Nie dbałem o spójność międzyodcinkową. Generalnie tam się ludziom podobało. Myślę teraz, że to był dobry ARR(oceny po 8,9 dostawałem), ale jako opowiadanie całościowo niekoniecznie. Orty, które wypunktowałeś mnie przeraziły. Cóż, ten tekst, który aktualnie piszę, będę musiał pod koniec kilka razy dokładnie sprawdzić.

Jeszcze raz dziękuję.
przysłano: 12 lutego 2010 (historia)

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca