Literatura

zwyczajne niezwykłości dnia codziennego (opowiadanie)

Carbo

Pamiętam, że byłem na nią zły. Choć to ona naprawdę cierpiała. Fizycznie, psychicznie, bezgłośnie. Czasami zastanawiam się, czy jest jakiś alternatywny bieg wydarzeń, czy jeszcze uda mi się ją kiedyś spotkać.

Łazienka oświetlona jedną słabą żarówką, powieszoną w porcelanowej obudowie nad lustrem, sprawiała wrażenie samotni ulokowanej gdzieś na skraju lasu, pomiędzy łąką, obsypaną okropnie żółtymi mniszkami i blado czerwonymi makami, a mokradłem, które można przejść o ile zachowa się wystarczającą ilość zdrowego rozsądku i ponadprzeciętną ostrożność w wytyczaniu swojej błotnistej drogi. Czułem się wtedy jakbym utknął pośrodku takiego bagna. Nie wiedziałem gdzie pójść, żeby nie wpakować się głębiej, a świadomość, że stojąc w miejscu i za chwilę poczuję zimną toń wokół kostek i łydek przerażała. Stałem pośrodku tej mojej odizolowanej od reszty wszechświata, łazienki i próbowałem przez chwilę spojrzeć na niego inaczej. Zbyt długo popadałem w zachwyt na widok brązowych oczu, smukłych polików i przedzielonego na trzy poziome części, przez zarysy zmarszczek, czoła. Czasami zdawało mi się nawet, że jest przystojnym facetem, że jego bujne loki, które wyhodował półrocznym nakładem czasu i narcyzmu, sprawiają, że jest wyjątkowy. Wyjątkowo niezwykła opinia o kimś tak zwykłym jak on.

Patrząc na niego w tym półmroku, wiedziałem że się uśmiecha. Jego oczy mówiły coś innego, kąciki ust przedstawiały codzienny grymas odrealnienia, a jednak, gdzieś tam pod skórą, czułem, że ogarnia go radość. Przeraziło mnie to. W jednej sekundzie szyderczy śmiech, a w drugiej udawany płacz. Esencja jego wypaczonej świadomości pokazywała swoje oblicze.

Stałem przed nim i obserwowałem jego oczy. Zastanawiałem się do kogo należą i jak to możliwe, że nikt inny nie potrafi dostrzec jakim zwyrodnialcem on się staje. Trudno przedstawić złożoność psychiki, plątaninę połączeń nerwowych wciśniętą w mocno ograniczoną ilość jego szarych komórek, nieśpieszny trucht myśli, woal zachowań wbitych mu przez tak zwane społeczeństwo, żeby potrafił się w nim odnaleźć, a potem zgubić. Mając to wszystko na uwadze wiedziałem już, że istnieje jakaś niebiańska przesłanka, że wzrok mój nie przypadkiem bywa rozmyty, że kocham go i nienawidzę. Tendencyjna banalizacja relacji. Czasami odrobina koncentracji to zbyt dużo, gdy moje myśli podążały w jego kierunku. Z każdej strony słyszałem jego głos, a w małej czarnej plamce, którą oswoiłem i zignorowałem, ponieważ nigdy niczego nie potrafiła pokazać, w tym moim martwym polu, w lewym oku dostrzegłem ciemne i jasne zarysy, które układały się w obraz jego postaci. Wyimaginowane oczywiście, ale nad wyraz zadomowione na tym niewielkim poletku jakim dysponowały. Kiedyś przeszło mi przez myśl, że to jakaś niematerialnie stała forma sumienia objawiła się w zasięgu mojego wzroku, ale sumienie przecież do czegoś zobowiązuje, a ja nie mogłem uwierzyć w jego sztuczny płacz, obmywający moją twarz, który nie potrafił obmyć mojego serca. Raczej złudzenia panoszyły się w jego moralnie bezwartościowym czerepie niż coś co można by odszukać gdzieś w prawdziwym człowieku. Stojąc przed nim w bezruchu walczyłem o resztki samodzielności emocjonalnej. Oczy, usta, powieki. Z jednej strony niewiadomego pochodzenia pokłady erotyzmu, a z drugiej pragnienie, by zmienić własne postrzeganie miłości.

Układałem sobie czasem taki plan awaryjny. Tracę ją. Zostaje mi tylko on. W taki czy inny sposób zostaję sam. Przeżywam tragedię, której nie potrafię przeżyć. Takie deja vou, tylko w myślach. Zostaję sam. Ponownie. Czy naprawdę to mi jest potrzebne do szczęścia? Jaka ludzka tragedia będzie mogła mnie uszczęśliwić? Paranoidalny, samo destruktywny lęk przed spokojnym życiem odzywa się co wieczór tuż przed zaśnięciem. Czasami gdy czekam na telefon, wyciągam w stronę słuchawki dwa palce i wtedy ona w końcu dzwoni. Gdy zbliżam się do czerwonego światła, zaciskam na chwilę pięść i światło się zmienia. Gdy teraz się cofam myślami do tego momentu, gdy byłem bezsilny, a ona bez oddechu, to czuję, że zaplotłem swoje ręce wokół siebie tak mocno, jak gdybym obejmował ją ostatni raz. Nie pamiętam jak lekarz opisał to w karcie zgonu, ale wiem, że jej wola walki musiała ustąpić, pod naporem moich złych myśli. Było by smutne dla wszystkich nie to, że odeszła, ale że miałem wewnętrznie z tego radość. Gdyby tylko wiedzieli.

Pamiętam jak na drugi dzień wstałem rano jak zawsze, ubrałem się, wyszedłem z domu. Dopiero w połowie drogi do pracy dotarło do mnie co się stało. To było pięć lat temu. Nadal o tym myślę. Dobrze pamiętam ten dzień i poprzedni. Poprzednią noc, gdy nie miała siły poprosić o pomoc jak upadła. Pamiętam, że byłem na nią zły. Choć to ona naprawdę cierpiała. Fizycznie, psychicznie, bezgłośnie. Czasami zastanawiam się, czy jest jakiś alternatywny bieg wydarzeń, czy jeszcze uda mi się ją kiedyś spotkać. Czy wiara w to pomaga mi żyć, czy też pomaga mi umierać. Dziwne jest poczucie, że za chwilę to wyblaknie. Pamiętam każdy dzień, ale nie wszystko potrafię sobie przypomnieć.

On był tam ze mną choć moja świadomość nie dopuszczała tego faktu. Mówił po cichu co mam robić. Jak stać, jak patrzeć, co mówić. Nawet nad dziurą w ziemi, która stała się jej grobem, stał za mną. Obserwował, podtrzymywał. W taki zupełnie inny sposób towarzyszył. Nie było między nami nigdy przyjaźni. To co się wtedy zrodziło miało dla mnie wymiar zupełnie niespodziewany.

Nawet, gdy stoję w swojej pustelni i obserwuję czerwone strumyki, którymi utkane są białka jego oczu, nie potrafię z nich odczytać, czy wtedy zrobił to bo taka był potrzeba, czy też wykorzystał mnie. Desperacka chęć bycia w centrum zainteresowania, skłania mnie do bagatelizowania jego motywów. Trudno mi wierzyć, że jest ze mną tylko po to, żeby mnie wykorzystać. Czasami daje o sobie znać wielka zadra egocentryzmu, która tkwi w moim tyłku. Odtrącam go wtedy. Zamykam się w sobie. Ignoruję jego pieszczoty, rękę kładzioną na moim kroczu. Mam wtedy więcej czasu dla siebie. Oddaję się rozmyślaniom o człowieku, którym mogłem się stać gdyby jego nie było i gdyby mi choć odrobinę na tym zależało.

Gdy wchodzę pod strumień gorącej wody, każdą kroplę na swoim ciele odczuwam jak grzech, który popełniłem. Jedna, druga, trzecia, dziesiąta. Potem tracę rachubę i jest mi wszystko jedno. Widzę, że on zakrada się do łazienki, siada spokojnie na sedesie i nie spoglądając w moją stronę, mówi coś tak, że ledwo słyszę jego słowa przez strugi wody. W końcu się godzimy. Rozbiera się. Wchodzi pod prysznic dzielić ze mną moje grzechy. Pozostaje takie nieokreślone poczucie, że coś jest nie tak, ale jakoś to będzie. Niedokończone sprawy i tak mnie dopadną. Krzywdy przeze mnie wyrządzone, wrócą ze zdwojoną siłą. Tylko co z tego, skoro ja nie mam szczęścia, które mógłbym utracić. On idzie a ja zostaję znowu sam. Pod palącym strumieniem potrafię spędzić pół godziny zanim dotrze do mojej świadomości fakt, że czas wyjść i jeszcze raz spojrzeć na siebie.

Jego białość skóry cały czas mnie przeraża. Nietknięta ni słońcem, ni czułym dotykiem zbielała, stwardniała, pokryta maleńkimi niedostrzegalnymi łuskami, które izolują go od reszty ludzkości. W takich momentach drobną radością bywa znalezienie tego rejonu ciała, które ma więcej DNA zbliżonego do małpy niż pozostałe fragmenty. Objawia się to nadprogramowym, jasnym, długim włosem w okolicach, które włosów nie pamiętają. Usuwam mu tę skazę i choć jest to ewidentna błahostka, to widzę, że on czuje się odmieniony i wolny od ograniczeń cielesności. Lepszy.

Bielizna, skarpetki, spodnie, koszula. Maskę zakładam na końcu, staranie ugniatam po bokach, żeby nie odstawała za bardzo. Kolejny banał mojego istnienia. Ponieważ mało mi zależy, to po kilku tygodniach i tak przestanę ją nosić. Obiecałem sobie, że będę gdzieś obok, że zajmę miejsce, które zawsze zajmuję nieświadomie, to które on mi wskazał. Odizoluję się od grupy i głupiej społecznej funkcji. Mam być ponadto, a jestem gdzieś w samym centrum wydarzeń.

Gdy wracam do domu ona nie pyta, nie mówi, widzi, że coś jest inaczej. Podchodzę i przytulam ją, jak gdyby nigdy nic, a jednak po chwili odpycha mnie mieszanina jej ulubionego szamponu i jego wody toaletowej. Obiad, telewizja, rozmowa o pracy. Normalność, która mnie wybitnie męczy. On to przewidział. Mówił, że to nie dla mnie, że w końcu i tak do niego wrócę. Nie zaprzeczyłem wtedy. Powiedziałem, że może tak, a może nie. Miał, więc nadzieję, której się trzymał. Czasami widziałem jego twarz w wystawie sklepu, a czasem w tłumie, który mnie mijał. Tak dobrze było mi z myślą, że jego już nie ma, że coraz częściej o nim myślałem. Autodestrukcyjnie zapragnąłem o nim zapomnieć, choć stał się częścią mnie samego. Wtedy spotkałem go na stacji. Wieczorem, w żółtym świetle latarni, musiał zobaczyć jak czule ją obejmuję i podszedł na wyciągnięcie ręki. Peron był pusty i wszyscy poczuliśmy to specyficzne zagrabienie intymności. Ona pociągnęła mnie za rękaw, żeby odejść kawałek dalej, a on stał i przyglądał się nam, z papierosem w ustach. Nigdy nie palił jak byliśmy razem. Dym dotarł do moich nozdrzy, choć staliśmy po nawietrznej. Tym dymem wywołał u mnie lekkie podniecenie. Widziałęm jak ostentacyjnie odwrócił głowę w drugą stronę. Erotyczny magnetyzm przyciągał mój wzrok w jego kierunku. Zerkałem na niego ponad jej głową. Podniecenie narastało na myśl o zębach, które mi wbijał w pośladki. Zezwierzęcenie przyśpieszało mój oddech, napinało mięśnie brzucha, mroziło sutki.

W sposobie, w jaki wypuszczał z ust, kłęby dymu, czytałem, że on wie, co w tej chwili czuję i chce mi pomóc, prosić samego siebie o wybaczenie. Ulżyło mi dzięki temu trochę, ale obawiałem się ciągle, że ona się zorientuje. On mówił, że to nie jest ważne. Jeśli będzie wiedziała to nie ma znaczenia, dopóki mi tego nie powie. Są takie rzeczy, na które ktoś czasem potrafi się godzić, żeby nie popsuć, nie stracić. Rozumie. Sam nie wiem czemu wydawało mi się, że tak jest z nią. Zależało mi na niej. Potrzebowałem tej dziwnej relacji, która łączyła mnie z nim. Pozwolił mi wierzyć, że jestem kimś wartościowym.

Tego wieczoru powiedziała mi, że jest w ciąży. Od razu pomyślałem, że to jego dziecko. Nie zapytałem, a ona też nic nie mówiła. Ucieszyłem się szczerze, bo przecież w ten sposób coś traciłem, ale też zyskiwałem. Szósty tydzień, czy piąty to dla mnie żadna różnica. Przecież byłem ostrożny. Przygotowany na każdą ewentualność, nawet na pewne komplikacje wynikające z tego, że za tydzień już mnie nie będzie. Ona nie musiała o tym wiedzieć. Kobieta w ciąży nie może się denerwować. Zresztą opowiadałem jej o tym, że jadę i nie wiem kiedy wrócę. Wiedziała, że sprawy zawodowe są skomplikowane. Nie mogła wiedzieć, że to jemu na tym zależało. Kiedyś jak leżeliśmy obok siebie, jak nasze oddechy się ze sobą zrównały, jak gdzieś podświadomie czuliśmy, że łączy nas nie tylko to tendencyjne poczucie bliskości, on kazał mi obiecać na grób matki, że oddam jemu nie tylko ciało. Kim był, by oczekiwać ode mnie poświęceń. Obiecałem to jemu, choć już wtedy zdawałem sobie sprawę, że to błąd. Byłem tak przygnębiony niedomówieniami, kłamstwami, ciągłym udawaniem i ciągłym próbowaniem, że się zgodziłem. Nie oczekiwał podpisu na tym cyrografie. Wystarczyło mu moje słowo. Bałem się jemu odmówić, bo wiem, że by mnie zabił. On miał w sobie taką siłę, obojętność na cały świat. Potrafił się cieszyć z drobiazgów, z małostek, którymi ludzie wypełniali swoje życie. Pokazywał mi to jakbyśmy stali za weneckim lustrem. Podchodził do kogoś i śmiał się, obśmiewał. W jego śmiechu nie było ani odrobiny zawiści. Tylko czyste lekceważenie. Poniżał, by się wywyższyć. Mi też to się udzielało. Jak byłem z nim, gdy rozmawialiśmy, gdy skrycie chwytaliśmy się za ręce, gdy udawaliśmy, że nikt nas nie widzi, choć każdy widział co chciał. Straciliśmy dużo czasu, żeby pokazać coś innym, ale rzadko kiedy ktoś to dostrzegał. Nasza relacja, której w żaden sposób nie można określić miłością, wtapiała się pomiędzy schematyczne kobieco-męskie pary.

Przez sposób w jaki ze sobą obcowaliśmy, zwracali na nas uwagę kelnerzy w tej ponurej restauracji, do której mnie zabrał, żeby przedstawić swój plan. Czułem wzrok wysokiego, szczupłego szatyna. Inny niż innych. Zazdrość, czy zrozumienie. Nie spojrzałem na niego, gdy kolejny raz podszedł zapytać czy coś jeszcze potrzeba. On uśmiechnął się do niego, równocześnie ściskając moją rękę. Nie trzeba, może później, po pracy, gdy będziesz mógł zrzucić swój fartuch. Powiedział mi, że mamy mało czasu, bo on nie będzie czekał. Równo za pięć dni mam się przygotować. Nie brać niczego, bo on się o mnie zatroszczy. Zamknąłem oczy. Twarz ukryłem w dłoniach i słuchałem. Widziałem jego słowa bardzo dokładnie pojawiały się przede mną, układały w całość. Jedno słowo zbliżało się do drugiego i zamieniały się razem w coś innego. Taka specyficzna sztuczka magiczna. Gdy miałem już wystarczającą ilość słów, straciłem przytomność. Nie wiem, gdzie się podziało moje ciało, gdzie zostało zabrane, kto do niego mówił. Słyszałem, że takie rzeczy się wie, ale ja nie wiedziałem. Tym lepiej. Zrelaksowałem się po raz pierwszy w pełni. Pierwszy raz w życiu, a może i w śmierci. Mój umysł zaczął podsuwać kolejne obrazy, znajome postaci, miejsca, w których byłem i takie które znałem zbyt dobrze, choć znać ich nie miałem prawa. Widziałem wyraźnie, pomimo tego, że od lat nawet we śnie nosiłem okulary. To nie był sen i rzeczywistość to też nie była. Inaczej by do mnie nie przyszła. A ja przecież czekałem na nią pięć lat. Co wieczór, co zgrzyt powiek zwiastujący senność, czekałem na nią. Chciała mi coś powiedzieć, ale poprosiłem, żeby nic nie mówiła. Za bardzo się bałem, że powie, że umarłem. Wolałem tego nie wiedzieć. Żal by mi było tych lat, kiedy lęk wypełniał mnie szczelnie. Żałowałbym też lat bez modlitwy. W jej oczach widziałem zapewnienie, że ona modliła się za mnie. Wspierała mnie. Ze smutkiem obserwowała w swoich magicznych wizjerach, jak niszczę swoje życie. Stawałem się przecież kimś, kim bycia chciałem uniknąć za wszelką cenę. Czym natrętniej starałem się nie pić, tym częściej sięgałem po alkohol. Czy bardziej starałem się kochać, tym częściej odtrącałem. Czym bardziej potrzebowałem przyjaciół, tym mocniej żałowałem, że utraciłem nawet tego jednego. Scholastycznie próbowałem zrozumieć jak to jest być kimś innym. Czemu ktoś żyje lepiej. Dlaczego ja nie miałem takiej szansy. Całe lata mi zajęło zanim dałem radę zrozumieć jak to działa. Prawda objawiona spłynęła na mnie w piątek o czternastej, gdy nad głową zapaliła się żarówka, która od tygodnia udawała przepaloną. W jednej chwili pojąłem dlaczego ja, dlaczego ona, dlaczego my. Wiedziałem też co będzie dalej, że szczęśliwe zakończenie nie zdarzy się tym razem. Próbowałem odwrócić bieg wydarzeń. W myślach wielokrotnie walczyłem o swój los. Za każdym razem przegrywałem.

Pamiętam, że ona zadzwoniła. Mówiła do mnie tak spokojnie, bez emocji, a przecież wiedziałem, że ma prawo czuć do mnie odrazę. Powiedziała, że znalazła list, który do niej napisałem, ale zupełnie nie wie o co chodzi. Zakląłem do słuchawki. Sam nie potrafiłem nawet teraz ująć tego w słowa. W myślach też miałem mętlik. Kokaina krążyła już w moich żyłach i spowolniała tok myślenia. W pokoju było jasno. Wiosna widocznie przyszła w tym roku wcześniej niż się spodziewałem. Pojedyncze promienie wpadały przez zaciągnięte połamane, hotelowe żaluzje. Moich ud dotykały ciepłe, świetliste punkciki. I jego ud także.

Nie słyszałem jak płacze, choć miałem nadzieję, że będzie jej przykro. Liczyłem na akompaniament ze szlochów i łez kapiących na lniany, ręcznie tkany obrus pokrywający stół, przy których zawsze siadała. Zamiast tego, zdawało mi się, że jej oddech jest wiatrem, który ze świstem penetruje szpary w oknach. Ciężki, wilgotny, nienaturalnie wolny. Wsłuchiwałem się w jej myśli. Mówiłem po cichu, że będzie dobrze. Mówiłem do niej tak ciepło jak nigdy. Jakbym naprawdę ją kochał. Jakbym potrafił kochać.

Tymczasem ona przyszła ponownie. Czekałem na nią pięć lat. Usiadła na skraju łóżka, aż poczułem, że sprężyny się uginają, pod jej obfitą sylwetką. Chwyciła mnie za rękę. I jego. Siedziała litościwie spoglądając na moje ciemniejące oczy, bezwolnie skierowane w jej stronę. Zupełnie tak samo jak ja spoglądałem w jej oczy, gdy ona z nadzieją wyciągała do mnie rękę po raz ostatni. Moje źrenice zrobiły się tak szerokie, że białko zaczęło ustępować. I dusza. Cofała się w ostatnie aktywne zakamarki mojego mózgu. Jakiś cień przeganiał impulsy nerwowe. Kawałek, po kawałku wygaszał żar mojego mózgu. Leżałem nieruchomo. Nawet nie wiedziałem, że lewa ręka przestała należeć do mnie. Ten sam proces zaczął się w palcach moich nóg. Krew zastygała w żyłach. Mięśnie nie reagowały. Poczułem zapach zgnilizny, choć przecież było za wcześnie, by moje ciało nazywać zwłokami. Miałem dwadzieścia pięć lat cztery miesiące i trzy dni gdy płuca przestały łapać tlen z powietrza. Gdyby mi tylko ktoś powiedział jak to jest dusić się od środka. Jaki fizyczny ból sprawia brak tlenu. Łapczywie łapane powietrze świstało w moich ustach. Chciałem zagarniać rękami. Czułem, że ciągle, desperacko to robię, ale ręce się nie poruszały. Ona siedziała i uśmiechała się trochę. Jej oczy były raz smutne, a raz wesołe, a potem takie ciepłe jak nigdy przedtem. Wiedziałem, że ją zawiodłem. Może z roztargnienia, a może z poczucia winy, moje serce przestało bić. Zapadła tak podła cisza, że straciłem poczucie czasu. Bezwiednie przeszedłem w stan snu. Taki wyjątkowo nierealny. Ona rozmyła się. On też. Promienie słońca głaskały mój brzuch. Nie czułem już ciepła i zimna, a nawet swądu swojego ciała. Sufit był ciągle na swoim miejscu i ja już także.


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Marcin Sierszyński
Marcin Sierszyński 24 lutego 2010, 11:05
Oczy bolą, za mała czcionka i za długi tekst.
Johannes Tussilago
Johannes Tussilago 26 lutego 2010, 12:57
Ależ popłynąłeś z tym tekstem. Jestem pod wrażeniem. Pozostawiłeś z natłokiem myśli, do końca błądzących po różnych ścieżkach interpretacyjnych.

Ale...
1. Marcin ma rację. Pamiętaj, by wrzucać tekst z większą czcionką, bo ten naprawdę źle się czyta.
2. Unikaj zbyt długich zdań, np.: "Łazienka oświetlona jedną słabą żarówką, powieszoną w porcelanowej obudowie nad lustrem, sprawiała wrażenie samotni ulokowanej gdzieś na skraju lasu, pomiędzy łąką, obsypaną okropnie żółtymi mniszkami i blado czerwonymi makami, a mokradłem, które można przejść o ile zachowa się wystarczającą ilość zdrowego rozsądku i ponadprzeciętną ostrożność w wytyczaniu swojej błotnistej drogi."
3. Nadmiar zaimków, np. "Sam nie wiem czemu wydawało mi się, że tak jest z nią. Zależało mi na niej. Potrzebowałem tej dziwnej relacji, która łączyła mnie z nim. Pozwolił mi wierzyć, że jestem kimś wartościowym." Ciężko się czyta.
4. Interpunkcja - zdecydowanie tekst w takiej formie nie może być przyjęty. Szkoda by było.

Popracujesz nad nim? Służę ewentualną pomocą, tylko trochę to potrwa, bo mam wiele własnej pracy. Daj znać, jaka Twoja decyzja.

Pozdrawiam.
Carbo
Carbo 26 lutego 2010, 16:23
Hej. Wieczorem rzucę jeszcze raz na to okiem. Postaram się poprawić interpunkcję i zastanowić nad zaimkami. :)
Pozdrawiam, Paweł
Johannes Tussilago
Johannes Tussilago 5 marca 2010, 23:04
Szkoda...
przysłano: 21 lutego 2010 (historia)

Inne teksty autora

cicha woda
Carbo
ulotni
Carbo
ten sen
Carbo
ten świat
Carbo
Ten dzień
Carbo
Ostatni krok w chmurach
Carbonte Sarano
Droga Uszi
Carbo
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca