Odpadająca farba to sygnał, by zacząć działać. (opowiadanie)
Krystian T.
Otwieram okno po deszczu. Świat pachnie wilgocią, obrasta ogromnym komórczakowym grzybem. Zaciągam się tym jak górskim powietrzem. Rynny oddają resztki wody; będą spragnione do następnych opadów. Niżej miasto dąży do sukcesu, wydeptując coraz bardziej przetarte szlaki. Parasole chowają się, gdzie tylko mogą – do toreb, plecaków, kieszeni kurtek czy płaszczy. Wszystko powoli nabiera tempa – wzrost grzyba, mój oddech i stukot obcasów.
Stoję w oknie i przesiąkam smrodem ulicy. Opary włażą coraz głębiej; to już nie tylko krtań czy płuca – ogarnęły sobą każdy atom i nie zamierzają opuścić materii.
Sterczę w tym starym, rozpadającym się oknie i niczym jakiś debil czekam na cud. Dobija mnie fakt przegapionego deszczu. Dobijają ludzie idący po ulicy i topiący się po szyję w kałużach. Dobija grzyb na ścianie i dzieci wrzeszczące na podwórku. Wszystko dobija się do drzwi, próbując wydrzeć mnie z domu i postawić na półce między kiczem a kiczem z plakietką Ostatni inny. Towar deficytowy. Spieszcie się, promocja w hipermarkecie nie potrwa wiecznie.
Pora odejść od okna, umyć się i ubrać. Czas walnąć się w łeb i zacząć działać. Jednak coś przytwierdza ciało do parapetu, sprawiając, że nie mogę od niego odejść. Wszystko przez wilgoć – chłonę ją, a ona rozpuszcza mnie coraz bardziej jakbym był zrobiony z wodorotlenku sodu. Staję się ługiem, wyżeram dziury w podłodze, włażę przez nie niczym wścibski sąsiad do lokatorów piętro niżej. Rozglądam się uważnie, węszę po kątach, przenikam w ich meble i ubrania. Ale przecież nie muszę się skradać, oni swoją sypialnianą sztukę wystawiają co dzień w tym samym miejscu, przy odsłoniętym i otwartym oknie. Punkt 22.00. Lepiej się nie spóźnić, liczba miejsc ograniczona, ilość popcornu też.
***
Wieczór. Ulica przeschła, tylko w kałużach błąkają się resztki wody. Idę. Świat obok przetacza się powoli i uparcie i nie ma zamiaru przystanąć nawet na chwilę. Jakby się tak głębiej wgryźć w jego postać, to mogę stwierdzić, że to dość trudny do ogarnięcia facet. I ja go nie ogarniam, bo widzę jak jakaś fanatyczka przywiązuje się do krzyża, bo asfalt, z którego zbudowano autostrady i inne drogi ma w sobie za mało asfaltu. Bo kabaret TEY ma nadal rację, że żeby wyprowadzić kraj z kryzysu trzeba zrobić ściepę narodową… i kupić bombę atomową. Bo kraj mlekiem i miodem płynący zaczęło opływać gówno. A ja ze śmierdzącymi ludźmi nie gadam.
Ostatnio coraz częściej mam ochotę zatrzeć za sobą ślady własnego istnienia – najlepiej spalić, wyburzyć, zaorać. Potem przepaść bez wieści w puszczy tropikalnej w Kotlinie Kongo podziwiając epifity, by na końcu zejść śmiercią naturalną na ebolę, malarię czy inne cholerstwo. Chociaż prościej byłoby wyskoczyć przez to wstrętne okno. Szkoda tylko, że mieszkam na parterze.
***
Kolejny dzień i kolejny deszcz. Zgnilizna przetacza się pod czujnym okiem żuka gnojarza. Chyba się z nim zamienię – niech sobie chłopina pójdzie na studia, zdobędzie jakieś ciekawe wykształcenie, które i tak mu się nie przyda, bo zgnije przeżuty przez wielką korporację. Ja w tym czasie utoczę miliony kulek z gówna. I tak żaden zapach nie zabije smrodu dzieciństwa.
***
Dzień ostatni. Brak deszczu. Przegrana z rzeczywistością, wygrana z własnymi przekonaniami. Ludzie z ulicy głupio się śmieją i w ogóle są głupi. Muszę teraz tylko uważać, by się od nich nie zarazić.
Mam tylko dwadzieścia trzy godziny na życie. Idę, przecież stanie i wyłupianie oczu w oknie nie pomoże śmierci.
Zaloguj się Nie masz konta? Zarejestruj się
Zrobiłabym też coś z powtórzeniem ''stoję'' na początku.