Literatura

Śledztwo w pewnej sprawie (opowiadanie)

Kamil Tomaszewski

Wstałem jak automat o siódmej czternaście. Piekła mnie cała morda, odniosłem wrażenie, że była opuchnięta. Pobiegłem szybko do łazienki i spojrzałem w lustro. Moje usta były sine i nabrzmiałe, a na czole odciśniętego miałem buta. Wróciłem do pokoju, odpaliłem papierosa i zbudziłem kumpla, który leżał na ziemi.


– Kurwa mać – stęknął – Gdzie ja jestem?
– Mam wrażenie, że jesteśmy w piekle. Co ci się stało w oczy? - zapytałem. Były całe czerwone.

 

Podniósł się, ledwo, bo ledwo, ale udało mu się. Poczynił to samo co ja wcześniej. Przemył twarz zimną wodą, a potem rozdarł się na całe mieszkanie.

 

– O cholera! Czy ktoś nas wczoraj potraktował gazem pieprzowym?! - rzucił, wycierając twarz o ręcznik.
– Nie wiem. Dowiedzmy się.

 

To powiedziawszy, ubraliśmy się w jakieś ciuchy i poszliśmy na zajęcia. Nie było jeszcze ósmej, my nie byliśmy trzeźwi, wszystko nas bolało, a życie było bardziej chujowe niż zwykle.

 

*

 

Dojazd na uczelnię trochę się przedłużył. Najpierw wsiedliśmy w zły tramwaj, co odkryliśmy dopiero po kilku przejechanych przystankach. Potem napotkaliśmy jeszcze jeden problem. Jadąc właściwym już tramwajem, zauważyliśmy, iż wsiadają kanary – ot, trzech przybitych kafarów, typowych dla tej roboty. Agent, bo tak na niego wołałem, krzyknął mi wprost do ucha:

 

– Spadamy! Nie mam biletu! - to usłyszawszy, czmychnęliśmy wprost na ulicę. Jak się okazało, jeden z kontrolerów nas przejrzał i również wybiegł.


Niewiele zważając na całą zaistniałą sytuację, skierowaliśmy się do pobliskiego kiosku, jednak facet nas zatrzymał.

 

– Panowie, chcę zobaczyć wasze bilety – powiedział, pokazując swoją legitymację służbową.
– Spieprzaj! - odpowiedzieliśmy chóralnie.
 

Kanar zagroził nam mandatami, a my niewiele się tym przejmując na zmianę recytowaliśmy mu regulamin jego pracy i przebiegu kontroli. Nie wiem w jaki sposób ta wiedza znalazła się w naszych głowach, jednak brzmiała bardzo sensownie. Kto umie zmyślać, nie dostaje mandatu, stwierdziliśmy potem.

 

*

 

Kiedy wreszcie dotarliśmy na uczelnię, było wpół do dziewiątej. Zajęcia trwały od dobrych trzydziestu minut. Nie przejmując się zanadto kupiliśmy sobie po kawie w maszynie na parterze, po czym wypiliśmy ją w bufecie. Była dobra. Rzeczowo stwierdziłem, że to była najlepsza rzecz, jaka nas spotkała tego ranka i nic lepszego nas już dziś nie uraczy.


Weszliśmy wreszcie na zajęcia, kompletnie nie mając pojęcia czego one dotyczyły. Nasza grupa składała się głównie z kobiet – prócz nas było jeszcze dwóch facetów. Nie liczyłem nawet na nutkę współczucia z ich strony. Kiedy tak sunęliśmy między ławkami, czułem się nad wyraz beznadziejnie. Miałem wrażenie, że wszyscy się na nas gapią i było to trafne spostrzeżenie. Obawiałem się również reakcji wykładowczyni.


Nie zareagowała. Usiadłem gdzieś w ostatniej ławce, obok Renaty, która przybyła na te studia prosto z Ukrainy. Nie miałem pojęcia co do mnie mówi. Wydawało mi się, że gada w swoim rodzimym języku. Po kilku minutach zrozumiałem, że na siłę stara się mi wcisnąć gumę do żucia, gdyż strasznie śmierdziało mi z japy. Wziąłem jedną i podziękowałem, po czym zabrałem się do żucia, a nie było to proste. Bolały mnie zęby – nadal nie wiedziałem po czym. Rzuciłem okiem na Agenta. Skubaniec ukrył się między dziewczynami i spał jak zabity. Taki to się umie ustawić w życiu, pomyślałem wtedy.

 

*

 

Skończyły się wreszcie zajęcia, mieliśmy trochę czasu do wykładu. Poszliśmy w szerszym gronie do naszego wydziałowego bufetu, który był cholernie drogim miejscem. Wybaczyłem sobie tego pączka za dwa pięćdziesiąt. W końcu umierałem w środku i gniłem na zewnątrz. Usiadłem przy stoliku. Agent spał na ramieniu jednej z koleżanek.


– Od kiedy malujesz usta? - zapytała nasza gospodyni. Dziewczyny wybuchły gromkim śmiechem.
– Bardzo śmieszne – odpowiedziałem, wchłaniając swojego pączka – Koledzy z grupy cierpią katusze, a wy, wredoty jedne, dokuczacie. Ja to potępiam. Agent, gdyby nie spał, też by to potępił. Nawet bóg to potępia.


Kobiety, choć były okrutne, były też skore do pomocy. Zaczęliśmy przypominać sobie wieczór. Po zajęciach poszliśmy do lasu, gdzie piliśmy tanie wino. To pamiętałem. Potem, niezwykle podnieceni szliśmy do pubu, jednak po drodze ludzie zaczęli się wysypywać.


– Poszliście tylko wy i Natalia – skwitowała jedna z dziewczyn.
– Cholera, oczywiście! - krzyknąłem i z całą dostępną mi mocą, a było jej niewiele, wstałem i wybiegłem z bufetu.


Znalazłem Natalię przy punkcie ksero, trzymała jakieś teksty pod ręką i czyjeś notatki. Kiedy mnie zobaczyła, wybuchnęła i roześmiała się. Trwało to jakiś czas, odczekałem więc swoje i zapytałem:


– Co masz?
– Notatki z łaciny i teksty na oświecenie.
– Też chcę.
– Przeczytasz to chociaż? - spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
– Nie, ale lubię sprawiać wrażenie osoby oczytanej i przykładającej się do nauki – odpowiedziałem bardzo poważnie.
 

Skserowaliśmy więc cały ten szajs i siadając pod salą wykładową, zapytałem się jej o dalszy ciąg ferelnego wieczoru.

 

– Nie pamiętacie nic? - dziwiła się.
– Pamiętam, że poszliśmy do baru, ale tam skułem się już do końca. Agent to samo – stwierdziłem – On teraz leży w bufecie i regeneruje się. Liczę na to, że przypomni mu się wszystko. Albo coś. Cokolwiek byłoby dobre – zaśmiałem się.
– Wypiliście o wiele za dużo.
– Trzeba było mówić wczoraj.
– Nikogo nie słuchaliście – powiedziała – Zresztą, była kupa zabawy.
 

Nagle pojawił się Agent. Stwierdził, że też chce posłuchać. Zgodziliśmy się, że to dobry pomysł, bo w końcu co dwie głowy to nie jedna, a co dopiero trzy. Choć od rana dedukowaliśmy wspaniale, a wszelkie nasze dedukcje były jeszcze wspanialsze, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż ludzie widzieli w nas kretynów.

 

– Opowiadaj – rozkazał Agent.
– Kiedy wyszliśmy z baru, nic ciekawego się nie działo. Stwierdziliśmy, że idziemy do mnie, gdyż mam alkohol.
– Mądra decyzja – powiedziałem.
– Po drodze ty – i tu wskazała na mnie – odlałeś się na nasz wydział, przy akompaniamencie jego – i tu wskazała Agenta – kiedy doszliśmy do mnie, do falowca, pobudziliśmy oczywiście wszystkich moich współlokatorów.
– Byli źli? – zapytaliśmy.
– Wręcz przeciwnie. Najpierw poszliście degustować zbiory whiskey mojego kumpla, a potem rozsiedliśmy się w pokoju i piliśmy wódkę. W pewnym momencie Agent odpadł i prosił ciebie, byście wrócili wreszcie do domu, ale ty wciąż powtarzałeś: jeszcze jeden, jeszcze rozchodniaczek i idziemy. I tak to trwało, bo ubzdurałeś sobie, że musisz bronić honoru mazur przed moimi współlokatorami.
– Lokalny patriota – zaśmiał się Agent.
– To ja – skwitowałem z dumą i przybiliśmy sobie piątkę.
– W końcu skończyliście wódkę, a stwierdziwszy, że nie ma co pić, wstaliście, założyliście buty, a wyglądało to komicznie i wyszliście, a ja razem z wami.
 

Pojawił się wykładowca i wszyscy zaczęli wpychać się do sali, a my razem z tym tłumem. Utknęliśmy pośród bydła. Jakoś przepchnęliśmy się na koniec audytorium i usiedliśmy wygodnie. Natalia kontynuowała historię:

 

– Do tramwaju mieliśmy kawałek, a wy jak na nieszczęście chcieliście bić się z każdą napotkaną osobą, a ja, musiałam was od tego odwodzić i generalnie łagodzić całą sytuację.
– Ah, więc biliśmy się wczoraj i wszystko jasne – cmoknął z zadowoleniem Agent. Sprawa była rozwiązana.
– Nie. Doprowadziłam was na przystanek, a kiedy byliście już w tramwaju słyszałam wasz śpiew.
– Dziwne – mój przyjaciel zasmucił się.
– A co śpiewaliśmy? - zapytałem – to może być ważne.
Bielyje rozy.
– To nie wiem, poddaję się.
 

To powiedziawszy, biorąc przykład z kolegi siedzącego nieopodal, ułożyłem swoją głowę na blacie i zasnąłem.

 

*

 

Tego dnia czekały nas jeszcze jedne zajęcia i choć zazwyczaj odczuwaliśmy pewną trwogę z ich powodu, dziś byliśmy przygotowani, by stoczyć kolejną walkę z naszą szaloną łacinniczką.

 

Salve magistra! - niespójnie wyrecytowała grupa na wejście pani magister. Chyba wzięło mnie na sentymenty, bo niczym niegdyś w liceum, wstałem jak w wojsku na powitanie nauczycielki.
Salvete – rzekła od niechcenia magister Czyża – a pan co, panie Piotrowski. Co pan w wojsku jesteś?
– Ależ nie – usiadłem – po prostu bardzo panią szanuję.
– Oczywiście, proszę pana, już ja panu wierzę. Ancymony jesteście dwa, razem z pana kolegą. A co on robi? - spojrzała się na Agenta.

 

Siedział, z rękoma na policzkach, wsparty o ławkę i wyglądał przez okno, wzrokiem tak cholernie nieobecnym, że musiałem go kopnąć.

 

– O czym pan tam znowu rozmyśla, zamiast uczyć się łaciny.
– O armatach – odpowiedział.
– A dlaczego? - z niedowierzaniem i wydawało mi się, że z lekkim uśmiechem zapytała się magister Czyża.
– Bo są stare i strzelają. Warto czasem o nich pomyśleć.
 

Oczywiście z trzydziestu pięciu osób na sali, tylko ja zrozumiałem absurd całej tej sytuacji i wybuchnąłem śmiechem tak donośnym, że chyba słyszeli mnie wszyscy na wydziale. Czyża skwitowała nas kilkoma obelgami, mimo wszystko wiedzieliśmy, że kocha nas i wszystko nam wybaczy. Taki nasz już urok. Agent ponownie zanurzył się w rozmyśleniach i jak boga nie kocham, jestem pewien, że w głowie miał te swoje armaty. Ja natomiast zastanawiałem się, dlaczego właśnie wyrwałem sobie pukiel włosów. A potem kolejny i kolejny. Co myśmy wczoraj robili?

 

*

 

Kiedy wreszcie skończyły się zajęcia, wytrzeźwialiśmy już kompletnie. Nie mając co ze sobą zrobić, kupiliśmy sześciopak piwa, kiełbasę, wsiedliśmy do tramwaju i pomknęliśmy do domu.
 

Dochodziła godzina trzynasta, a kiedy dotarliśmy wreszcie na miejsce, Marek, mój współlokator, otworzył nam drzwi. Był zaspany. Jak na mój gust wstał z dwadzieścia minut temu.


– Co tam śpiochu? - powiedziałem do niego.
– Przecież nie śpię. Nie śpię od dziesiątej – skłamał, po czym powędrował do pokoju i rozłożył się na swoim łożu.

 

Zrobiliśmy sobie kiełbasę na patelni, dodaliśmy musztardy i ketchupu, chwyciliśmy po trzy kromki chleba i po puszce piwa, po czym zawędrowaliśmy do pokoju w którym leżał. Choć posiłek był ciężkostrawny, a nasze żołądki nie pracowały jeszcze właściwie, zjedliśmy wszystko niczym afrykańskie dzieciaki cierpiące głód.

 

Siedząc wygodnie w fotelu z popuszczonym pasem i rozpiętym rozporkiem, zapytałem Marka o wczorajszą noc.

 

– Wczoraj? Ciekawa sprawa – stwierdził, przewracając się w łóżku. Ledwo słyszeliśmy go spod poduszek i kołdry.
– To mów – zachęcił go Agent, przeżuwając ostatni kęs posiłku.

 

Wygrzebawszy się wreszcie z pościeli, odpalił papierosa, a my zrobiliśmy to samo i czekaliśmy na jego odzew.

 

–To było ciekawe – prychnął – siedziałem sobie spokojnie przy komputerze i nagle słyszę domofon. Podchodzę do niego i słyszę wasze głosy – zrobił pauzę – i nagle trzask, cisza. Trochę trwało nim do was wybiegłem, bo zamknąłem się na górę i nie mogłem znaleźć klucza.
– Bohater z ciebie, przyjacielu – powiedziałem – gdyby ktoś nas zarzynał, pewnie bylibyśmy martwi, zanim wyruszył byś na pomoc.
– Nie wyglądałeś wczoraj, jakbyś potrzebował pomocy.
– Bo?
– Kiedy wyszedłem, Agent opierał się o framugę i trzymał się za oczy, a ty, leżąc w krzakach krzyczałeś: to nie ja kurwa, to nie ja!
– Do kogo niby się darłem? - zapytałem z ciekawością.
– Do jakiegoś typa, co to krzyczał, żebyście nigdy więcej tego nie robili.
– Ale czego?! - chóralnie wykrzyknęliśmy.
– Nie mam pojęcia. Ale kiedy mnie zobaczyłeś – powiedział do mnie – zerwałeś się na nogi i pobiegłeś do domu. Wciągnąłem Agenta, który nic nie widział, bo dostał gazem pieprzowym po oczach. Tak bynajmniej mówił. Ty natomiast plułeś krwią i sepleniłeś coś. Chyba dostałeś kopa w twarz, bo wciąż masz odciśniętego buta.
– I co dalej? - pośpieszałem, choć wiedziałem, że nie rozwiążemy tej zagadki.
– Nic. Ty rzuciłeś się na wyrko, twierdząc, że dostaliście zasłużenie – powiedział do Agenta – A Ty z kolei męczyłeś mnie jeszcze przez godzinę. Miałeś prawdziwą paranoje. Nie wiedziałeś gdzie są twoje papierosy, podejrzewałeś, że napadła was zorganizowana grupa przestępcza i zabrała wam te fajki, a potem chciałeś wyjść i w akcie zemsty lać się z każdym napotkanym przechodniem. W końcu zrezygnowałeś, walnąłeś się na łóżko i zasnąłeś jak aniołek.
– Nieźle – skwitowałem.

 

*

 

Poddaliśmy się wreszcie i przestaliśmy gadać na ten temat. Sprawa ucichła do czasu, kiedy kilka dni później wystawiliśmy krzesła do ogródka i zaczęliśmy grillować. Obserwowaliśmy przejeżdżające samochody i przechodzących ludzi. Było całkiem przyjemnie, a kiełbasa była jeszcze lepsza, niźli tamtego ferelnego dnia. W pewnym momencie Marek zerwał się z krzesła i wskazując na przechodnia, krzyknął:

 

– To on! To on was wtedy zlał!
– Co?! Ja nic nie zrobiłem! – obruszył się młody facet w bluzie z kapturem. Nie wyglądał ani na atletę, ani na boksera. Zwykły gość. Był straszliwie zdenerwowany.
– On nas zlał?! - zapytałem z niedowierzaniem – Jesteś pewny?
– On. Sto procent.
– Dlaczego nas pobiłeś człowieku? - podszedłem do płotu. Nie miałem w sobie nawet małego płomyczka złości. Chciałem po prostu zrozumieć.
– To nie ja! - odkrzyknął.
– Słuchaj, nic Ci nie zrobimy, ale wytłumacz mi to - zapewniłem
– Dobra – złamał się, po czym wskazał na Agenta – On zamykał wszystkie lusterka w samochodach na ulicy – jęknął – A ty! Ty naszczałeś na moje cinquocento!

 

W powietrzu zawisła konsternacja i nikt nie wiedział już co powiedzieć. W pewnym momencie wszyscy, oprócz naszego oprawcy wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Patrzył się na nas jak na idiotów. Wyciągnąłem do niego rękę w celu pogodzenia.


– Przepraszam. To brzmi komicznie, to wszystko. Byliśmy pijani, nic więcej – powiedziałem, a on pochwycił moją rękę. Ścisnąłem ją mocno i przybliżyłem go do siebie – Ale jeszcze raz się tu pojawisz, a ja oddam ci tego kopniaka w ryj.


Zniesmaczony całą sytuacją odszedł, bełkocząc coś pod nosem, a my, niczym rasowi detektywi rozsiedliśmy się na krzesłach i dumni z rozwiązania zagadki paliliśmy papierosy, analizując całą sytuacje po kilkaset razy. 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Radosław Kolago
Radosław Kolago 11 sierpnia 2011, 09:20
Ach, ci studenci i ich szalone melanżowe historie z odtwarzaniem wydarzeń poprzedniej nocy. Film powinieneś nakręcić, czy coś.

A, no tak - już takie są.


"Kiedy mnie zobaczyła, wybuchła i roześmiała się." - wybuchła bomba, kobieta ewentualnie wybuchnęła - płaczem, albo śmiechem.

Pozdrawiam,
R.
kt 11 sierpnia 2011, 11:09
Taka oczywistość, a jednak omijam.
Dziękuję i również pozdrawiam.
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 11 sierpnia 2011, 16:36
No, to teraz ja 
„Ci”, „Tobie” niepotrzebnie wielką literą. To nie list.

„Jadąc właściwym już tramwajem, zauważyliśmy, iż wsiadają kanary” - nie podoba mi się tutaj to „iż”. Jest zbyt oficjalne. W paru jeszcze miejscach też mam wrażenie niedopasowania stylu do treści. Pewne sformułowania brzmią jak wzięte z jakiegoś szkolnego wypracowania, są zbyt sztywne. Ale to jest kwestia wyczucia, myślę, że jako autor sam zaczniesz zauważać takie sprawy.

Czyta się to całkiem nieźle, choć mam wrażenie, że trochę po omacku szukasz tematu.
Dominika Ciechanowicz
Dominika Ciechanowicz 13 sierpnia 2011, 22:38
No dobra, to Ci te wielkie literki sama pozamieniam, żeby tak nie wisialo.
kt 15 sierpnia 2011, 22:27
Dziękuję bardzo. Swoją drogą lubię mieszać style, więc często słowa nie pasują do siebie.
przysłano: 8 sierpnia 2011 (historia)

Inne teksty autora

Szczęściarz
Kamil Tomaszewski
Zmiany
Kamil Tomaszewski
Imperatyw lustrzany
Kamil Tomaszewski
Słodkich spraw kilka
Kamil Tomaszewski

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca