Literatura

Zielony osioł (opowiadanie)

M.R.Tom

proszę, pomóż mi ocalić osła:)

Kiedy minie ten bezlitosny, zimny miesiąc luty? Lato trwało w najlepsze a on utknął mi w gardle, jak niekończący się blowjob.

W nocy, pomiędzy ostatnim a pierwszym pociągiem, dworzec staje się metą dla kończących dzień. Spotykają tu tych, którym noc wypełnia ciężka praca, podróżników ze spóźnionych przesiadek i życiowych nieudaczników.
Wszystko zaczęło się od zwykłego roztargnienia. Jak zwykle w takie dni. Wysiadłem z pociągu w pospiechu, głodny i zmęczony. Spieszyłem się na połączenie, to mnie może usprawiedliwia. Chciałem szybko dobiec do najbliższego sklepu, by kupić kanapkę i przez to roztargnienie zapomniałem bagażu. Moja torba została w przedziale. Zorientowałem się dopiero po chwili, czując, że czegoś brakuje, że poruszam się trochę zbyt sprawnie. Gdy przypomniałem sobie o tej zgubie, pociąg stał jeszcze na peronie numer 2, więc niewiele myśląc wbiegłem na tory i tak zostałem zatrzymany.
- Dokumenty poproszę - zagrzmiał za moimi plecami ciężki głos starego sokisty.
- Nie mam - wyjaśniłem szczerze. Dokumenty zostały w bagażu a bagaż leżał w pociągu.
- Poproszę pana ze mną - odparł spokojnie sokista a obok niego zaraz wyrósł drugi, znacznie potężniejszy i młodszy mężczyzna. Otoczyli mnie.
- Jeśli pójdą panowie ze mną, pokażę dokumenty, ale są w pociągu - nie dawałem za wygraną. Zbyli mnie tylko uśmiechem i zaczęli odciągać na bok.
- Skoro nie ma pan dowodu, musimy poczekać na policję, która sprawdzi pana tożsamość - beznamiętnym tonem oznajmił pierwszy z nich. Na nic się zdały moje prośby. Pociąg w każdej chwili mógł ruszyć dalej ale z punktu widzenia prawa ja byłem tylko niezidentyfikowanym człowiekiem bez dowodu, który w dodatku chciał uciec do pociągu. Zwiać przed sprawiedliwym wyrokiem Straży Ochrony Kolei. Gdy z głośników rozległ się trzeszczący komunikat o odjeździe, nie wytrzymałem napięcia i wyrwałem się desperacko w stronę ostatniego wagonu. Prawie mi się udało, jednak silne, karzące ramię chwyciło mnie za koszulę i zatrzymało w biegu.
- Kurwa, puść mnie! - krzyknąłem - Przecież tam są wszystkie moje rzeczy! Wsiądź ze mną i sam się przekonasz!
- A masz bilet? - zapytał stary, pewny mojej odpowiedzi. Miałem bilet na dalszą podróż, ale oczywiście nie w tym kierunku, dlatego wysiadłem. Próbowałem jeszcze raz wszystko wyjaśnić, jednak nie udało mi się, bo zagłuszył mnie pisk zamykanych automatycznie drzwi i huk odjeżdżającego składu. Zostałem na peronie sam z moimi prześladowcami. Zakląłem znów głośno i ponownie próbowałem wyrwać się z pułapki, ale tym razem skończyło się to całkowitym obezwładnieniem. Młodszy i silniejszy mężczyzna wykręcił mi rękę a drugi, widząc jak ostatnimi siłami walczę o zachowanie osobistej godności, bez namysłu wyciągnął z kieszeni kajdanki i, zachęcany przez kolegę, skuł mi lewy nadgarstek. W taki sposób zostałem przytwierdzony do plastikowej ławeczki na peronie numer 2.
- Poczekasz tu, aż wrócimy z policją - powiedział z satysfakcją młody mężczyzna gdy puścił wreszcie moje ramię. Odeszli bez pośpiechu, odprowadzani przeze mnie siarczystymi obelgami, na które zareagowali jedynie żabim rechotem. Wiedziałem, że mogliby wezwać policję przez telefon albo krótkofalówkę, chyba jednak uznali, że w ten właśnie sposób moja kara będzie dotkliwsza. Usiadłem więc zrezygnowany na niewygodnej ławeczce. Już nic nie mogłem zrobić. Pociąg z moimi rzeczami odjechał gdzieś daleko. Słońce już zaszło, robiło się chłodno, choć był upalny lipiec. Nad horyzontem zbierały się ciężkie chmury. We mnie jednak tkwiła na dobre zima i nic już nie miało znaczenia. Straciłem wszystko, co cenne dawno temu, rzeczy w torbie nie miały dla mnie wartości. Teraz nie posiadałem dosłownie nic. To było ostatnie połączenie, utknąłem na remontowanym dworcu i mogłem tylko czekać, co stanie się dalej. Wbiłem tępe spojrzenie w metalowe ogrodzenie, jakim otoczono peron 3, remontowany przed mistrzostwami Euro. Na jego powierzchni powieszone zostały kolorowe plansze - kilkanaście wizualizacji nowych dworcowych hal. W całej Polsce rozpoczęto wielki program modernizacji kolei, i na ostatnią chwilę przed Euro2012 sparaliżowano kraj. Przez 20 lat nikomu nie przyszło do głowy, by choć oczyścić dworce z brudu. Ich niejednokrotnie piękne gmachy znikały powoli pod jego warstwami, zasłaniane wstydliwie przez reklamy. Tonęły w morzu plątaniny małych, tandetnych budek z zapiekankami i kiosków z używanym sprzętem GSM. Dopiero teraz zaczęto gorączkowo sprzątać ten burdel. Jak zwykle - na pokaz. Plansze dumnie ogłaszały: "Buduje się!" ale wiadomo już, że większość dworców nie zostanie skończona do otwarcia mistrzostw. Pomalują je na tydzień przed przyjazdem zagranicznych gości, tylko że farba szybko się złuszczy, gdy oni pojadą sobie do domu.
Zrobiło się nagle bardzo spokojnie a niebo spowiły gęste, burzowe chmury tak szczelnie, że latarnie na peronach zapaliły się mdłym, żółtym światłem. W oddali zagrzmiało a po chwili trzasnął piorun. Nie wyglądało to dobrze. Przynajmniej peron miał zadaszenie. Czy jednak siedzenie pod stalowym dachem podczas burzy było bezpieczne? Kajdanki na moim nadgarstku również były metalowe. Pocieszałem się myślą, że choć ławeczkę wykonano z tworzywa sztucznego. Wyglądała na bardzo niepozorne, tymczasowe rozwiązanie, ale pamiętam, że takie ławeczki stały na peronach już wiele lat temu. Zacząłem nieśmiało wołać o pomoc w kierunku dworca. Nikogo tam jednak nie było. Czyżby zapomnieli o mnie? A może boją się burzy i schowali się gdzieś, by ją przeczekać? Nad moją głową trzasnął znienacka piorun i rozpoczęła się olbrzymia ulewa, za którą zniknął dworzec. Burza była tuż nad nami i zobaczyłem, jak błyskawica z wielkim hukiem trafia w trakcję elektryczną na sąsiednim peronie, powodując grad iskier. Skuliłem się na swoim plastikowym krzesełku mając nadzieję, że dach nade mną wytrzyma. Choć mógłbym właściwie zginąć tu, od tych piorunów - pomyślałem. Przez długi czas nikt by nie zauważył, że mnie nie ma. Współlokator zajmowałby się kotem tak długo, aż nie skończyłaby się karma. Sokiści nawet nie wiedzieliby, kim jestem. Nie miałem nikogo naprawdę bliskiego, kto by w porę się zorientował. Jedyną taką osobę straciłem wiele miesięcy temu. Właśnie w tym mieście, dlatego unikam go jak mogę, przesiadam się tu tylko i nigdy nie wychodzę poza dworzec. Właśnie tutaj zaczęła się moja zima, która trwa do dziś. I teraz może nawet lepiej by było, gdyby koszmar skończył się spektakularnie. Wielkim wybuchem całego peronu nr 2.
Peron jednak nie wybuchł a zamiast tego z przejścia podziemnego, prowadzącego do dworca, wyłoniła się czyjaś drobna sylwetka. Mimo panujących ciemności bez problemu dostrzegłem, że nie był to żaden z sokistów. Może wysłali mi na pomoc jakąś swoją koleżankę - wpadło mi do głowy. Jednak myliłem się. Dziewczyna podeszła do mnie. W jednej ręce trzymała kubeczek kawy. Pod pachą drugiej ściskała zawinięty w czarną folię pakunek - płaski lecz szeroki, jakby skrywał ramę sporego, kwadratowego lustra lub obraz.
- Pomyślałam sobie, że pewnie masz ochotę na kawę - odezwała się po chwili. Miałem wielką ochotę i uśmiechnąłem się do niej. Była pierwszą osobą, która okazała mi dziś życzliwość. Powiedziałem jej to pijąc słodką kawę z automatu. Nad nami wciąż szalała burza. Sytuacja wydawała się dosyć niezwykła, biorąc pod uwagę fakt mojego beznadziejnego położenia. Uznałem, że powinienem wyjaśnić dlaczego jestem przypięty kajdankami do ławeczki, na wypadek, gdyby w ciemnościach tego nie zauważyła. Przerwała mi mówiąc, że wszystko widziała z sąsiedniego peronu.
- Czy mogłabyś spróbować znaleźć tych sokistów? Może uwolniliby mnie wreszcie? - zapytałem z nadzieją w głosie.
- Nie licz na nich - pokręciła głową a piorun na chwilę oświetlił ostrym błyskiem jej twarz. - Ta burza zrobiła już wielkie szkody. Padło im chyba zasilanie na tym dworcu. Pociągi nie jeżdżą.
Spojrzałem na tablicę odjazdów na peronie 2. Najbliższy pociąg miał się tu zjawić za piętnaście minut, teraz jednak obok godziny przyjazdu pojawiła się informacja "Opóźnienie nieograniczone".
- Nieograniczone z przyczyn nieznanych - doprecyzowała nieznajoma. - Nikt ci już nie pomoże, musimy poradzić sobie sami.
- Umiesz otwierać zamki? - spytałem. Przez chwilę wyobraziłem sobie, jak z włosów wyciąga spinkę i, jak w filmie, sprawnym ruchem uwalnia mój nadgarstek.
- Niestety nie. - odpowiedziała.
- Szkoda - westchnąłem - wolałbym już opuścić ten peron, robi się zimno.
Dziewczyna przyjrzała się mojej uwięzionej ręce, potem spojrzała mi w oczy. Miała duże i ładne oczy, co widziałem mimo ciemności. Poczułem, jak wsuwa swoją dłoń w moją, uwięzioną w kajdankach. Ścisnęła ją mocno, uśmiechając się.
- Pomyśl o czymś przyjemnym - powiedziała cicho - i nie krzycz.
Zagrzmiało gdy nieznajoma z całych sił szarpnęła moją ręką. Poczułem olbrzymi ból nadgarstka i oczywiście krzyknąłem przeraźliwie, jednak o wiele ciszej od burzowego pioruna. Spojrzałem z przerażeniem na swoją dłoń, która wciąż uwięziona była w kajdankach, lecz teraz zwisały one bezwładnie. Obejrzałem ławeczkę - jej plastikowa poręcz pękła pod wpływem szarpnięcia dziewczyny i choć nadal nie pozbyłem się kajdan, to przynajmniej nie byłem już unieruchomiony.
- Co za tandeta! - wydusiłem z siebie, podnosząc się z miejsca, zadowolony, że wreszcie mogę stanąć na nogach. Zaraz jednak pomyślałem o wszystkich konsekwencjach. Do przejścia w miejscu niedozwolonym właśnie dołączyły kolejne wykroczenia - zniszczenie mienia, ucieczka z miejsca przestępstwa, przywłaszczenie... - No a teraz co robimy? - zapytałem.
- Nie wiem. Ale nie zostaniemy tutaj. - Cała jej wcześniejsza pewność siebie zniknęła w mgnieniu oka, była wystraszona bardziej niż ja. Ostrożnie obejrzałem się za siebie. Nikogo nie było wokół nas. Wciąż trzymaliśmy się za ręce, więc bez słowa poprowadziłem ją w ciemność przejścia pod peronami.
W egipskiej knajpce, wciśniętej w podziemny tunel, jeszcze kilka lat temu pachniało goframi, teraz uwijał się tu młody Arab, o urodzie niespotykanej w zimowym klimacie europejskich rubieży. Europa przyciąga ludzi z ciepłych krajów. Najpierw sprzedają całe swoje życie, by prawie zginąć na pontonie pełnym matek z dziećmi. Śródziemnomorska straż graniczna spokojnie przygląda się ich bezradności, gdy wyczerpani i spragnieni prawie zjadają się wzajemnie dryfując w nieznane. Czy robią to, bo chcą trafić do gofrowej dziupli w kolejowych podziemiach?
Teraz trwa lato i wszystkim jest przynajmniej ciepło. Tylko ja marznę, jakby ptaki nigdy nie wróciły, owady nie obudziły się ze snu. Wiatr dla mnie nie szumi w koronach drzew. Liście wyrosły, ale takie ciche, wydają się nieprawdziwe.
Usiedliśmy w najdalszym kącie tego niewielkiego baru. Ściany i sufit wyłożone były białymi panelami, pamiętającymi jeszcze gofry z lat 90-tych. Lewą rękę schowałem pod stolikiem, starając się ukryć zwisające kajdanki.
- Jestem Marta. - przedstawiła się dziewczyna. - Marta Sobótka - zawahała się - przynajmniej jeszcze.
- Paweł - odpowiedziałem, podając jej dłoń na przywitanie.
W świetle jarzeniówek mogłem dokładniej przyjrzeć się mojej ratowniczce. Przypominała młodą Audrey Hepburn. Twarz miała szczupłą, oczy duże i delikatnie podkreślone przez ciemny tusz. Brwi gęste i czarne. Włosy krótko przystrzyżone, opadały delikatnie na czoło, zwijając się gdzieniegdzie w niesforne loki. Bez słowa wyjaśnienia wstała i podeszła do lady, by po chwili wrócić z dwoma kubeczkami kawy. Chciałem jej oczywiście oddać pieniądze, ona machnęła tylko ręką, wyjaśniając, że przydadzą mi się bardziej, niż jej.
- Czyli bierzesz ślub? - spytałem. Jej wzrok wskazywał, że nie rozumie, skąd ten pomysł przyszedł mi do głowy, sprecyzowałem więc - Wydawało mi się, że gdy się przedstawiałaś, nie byłaś pewna swojego nazwiska, jakbyś miała je zmieniać. To zazwyczaj oznacza ślub.
- Ślubu nie będzie - pokręciła głową - ale nazwisko i tak zmienię. Wychowała mnie babcia, choć tak naprawdę jestem spokrewniona z tym słynnym Edwardem Osóbką-Morawskim. Znasz?
- To był polityk, współpracował z komunistami. - przywołałem swoją wiedzę z liceum.
- Tak, to on. Babcia nie chciała, bym nosiła jego nazwisko. Dlatego w akcie urodzenia zapisali "Sobótka".
- Dziwna historia. - wyznałem szczerze. Zastanawiałem się, czy łatwo jest zmienić nazwisko na tak charakterystyczne. Miałem kiedyś kolegę, zapalonego reżysera amatora, który chciał zmienić nazwisko na Wajda, nie pozwolili mu, nazwisko było zbyt znane. Ale w spisie wolnych znalazł inne, które kojarzyło się z filmem, i tak został pierwszym Kinowskim w mieście.
- Teraz na moment muszę cię tu zostawić - odezwała się po chwili. - Jestem tu z kimś umówiona, muszę to oddać - wskazała na zawinięte ciemną folią opakowanie. - Nie wiem jednak, czy ta osoba tu dojedzie, bo pociągi są odwołane, pójdę więc sprawdzić w kasie jaka jest szansa, że naprawią awarię.
Przytaknąłem w milczeniu. Może już nie wróci, pomyślałem. Gdyby uciekła, nie miałbym jej tego za złe, przecież to zupełnie nie jej sprawa, co się teraz ze mną stanie. Sam też mogę odejść stąd gdziekolwiek. Tylko, że ja wcale nie chciałem wychodzić z dworca. Nigdy nie wychodzę, gdy jestem w tym mieście. A tym bardziej dziś, gdy jedynym miejscem do spania, na jakie mnie stać, pozostało kino porno.
- Popilnujesz tego? - dodała, jakby zgadując moje myśli, po czym przesunęła pakunek delikatnie w moją stronę - Tylko zobaczę, o której przyjedzie pociąg i razem wyjdziemy. Przy okazji zorientuję się, czy nie ma nigdzie sokistów.
Zgodziłem się. Marta wstała i wychodząc rzuciła mi uśmiech. Zostałem jedynym gościem.
Egipski chłopiec krzątał się po swojej dziupli. Może gdybym nie usiłował zabić tu czasu w oczekiwaniu na powrót dziewczyny, poszedłby sobie odpocząć na zapleczu? A tak, niestety, wciąż coś skrobał, uzupełniał. Nie wiem dlaczego nie mógłby usiąść ze mną i napić się kawy. Moglibyśmy razem pomilczeć, patrząc sobie w oczy. Może właśnie tego mi potrzeba, by odkrztusić wreszcie to lutowe, zimne dildo? Przydałby mi się rozgrzewający, egipski, chłopięcy wzrok.
Czas płynie niezmiernie wolno na dworcu w nocy. Po kubku spłynęła na stolik czarna kropla. Ostrożnie wyjąłem więc chusteczkę z wachlarzyka, jaki Egipcjanin przed chwilą zrobił przede mną. Ostrożnie, by nie zniszczyć jego pracy, choć wachlarzyki zawsze uważałem za wynalazek tajemniczy i jednocześnie wyjątkowo niepraktyczny. Robić takie śmieszne rzeczy nauczyłem się dorabiając w hotelu jako kelner, ale czy jest jakiś skuteczny sposób na wyjęcie jednej chusteczki z wachlarzyka, nie rozwalając go w całości? Do dziś nie znam metody, zawsze chwytam nie ten róg, co trzeba i wyjmuję kilka naraz. Chusteczka nasiąknęła szybko kawą z blatu, zmieniając kolor.
Do egipskiej dziupli, gdzie teraz leciał arabski hip-hop, weszli nowi goście - otyła matka z dzieckiem o wyłupiastych oczach. Odwróciłem wzrok i spojrzałem na pozostawioną mi tajemniczą paczkę. Ciekawe, co zawiera? Goście zawracają głowę pytaniami - "A jak duży jest kebab max?" Gdybym był egipskim chłopcem, nie byłbym tym zadowolony, ale może on dostaje utarg? A może jest synem właściciela? A może tylko tak młodo wygląda a naprawdę sam jest właścicielem tej dziupli? Tego nie dowiem się, dopóki sam go nie spytam - przeleciało mi przez głowę - a nie będę pytał. O tej godzinie nie zadaje się tego rodzaju pytań. O tej godzinie wypada tylko zapytać o kolejną kawę. Już i tak moja obecność była zbyt uciążliwa i trwała zdecydowanie za długo, jak na łączny koszt naszego zamówienia. Jednak nie wyglądało na to, by Egipcjanin miał ochotę mnie wyprosić a sam też nie byłem skłonny ruszać się z miejsca, dopóki nie wróci dziewczyna. Zasłuchałem się w egipski hip-hop, który nawet przyjemnie brzmi w porównaniu z naszym podwórkowym szczekaniem "chawudepe".
Studiowanie szczegółów wielkiego logo Coca-Coli na stojącej przede mną lodówce sprawiło, że poczułem jak spada na mnie wielkie zmęczenie i oczy same zaczęły mi się zamykać. W dziupli było duszno, kawa już się skończyła i może nawet zasnąłbym przy tym stoliku, gdyby nie kolejni klienci. A ich wejście obudziło mnie szybciej, niż zrobiłby to wylany na głowę kubeł wody. Byli to bowiem dwaj sokiści. Zamarłem. Choć siedziałem w dalekim kącie, rozpoznaliby mnie bez trudu, jeśli tylko odwróciliby się w moją stronę. Nie było żadnej szansy na wyjście z dziupli nie omijając ich. Poczułem, że to już koniec. W ostatnim odruchu desperacji postawiłem kwadratową, czarną paczkę na stoliku - trzymając ją jednocześnie wolną ręką, by się nie przewróciła. Zasłoniłem się w ten sposób z jednej strony, ale gdyby to wzbudziło ich podejrzenia, a z pewnością wyglądało podejrzanie, tylko ściągnęłoby ich uwagę. Zgarbiłem się i skierowałem głowę w stronę rzędu kolorowych butelek w lodówce. Słyszałem jak zamawiają swoje kebaby. Na pewno usiądą w środku. Czy wiedzą już, że nie ma mnie na peronie? Może już mnie szukają?
- Przepraszam pana - dobiegł mnie piskliwy głosik dzieciaka o wyłupiastych oczach - gdzie tu jest ubikacja?
- Na zewnątrz, przy peronach - wyjaśnił zmęczony głos starego sokisty.
- Tak daleko? - wtrąciła się gruba matka - Gdzie to niby jest? Nic nie działa na tym dworcu! Skandal.
- Pójdzie pani z nami, to zaprowadzimy do toalety - przerwał jej niecierpliwie młody mężczyzna.
- Mamo, ale ja chcę już! - dzieciak nie dawał za wygraną, przytupując z nogi na nogę. Nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście, gdyż dwaj sokiści wyszli z baru, prosząc egipskiego chłopca o wstrzymanie się z przygotowaniem kanapek. Odwróciłem nieśmiało głowę i zobaczyłem, że drogę mam wolną. Wstałem na chwiejnych nogach.
- Gdyby moja koleżanka przyszła tu ponownie - zwróciłem się do Egipcjanina, przełykając ślinę - mógłbyś jej powiedzieć, że będę czekał przy wejściu na Dworzec Zachodni?
- Schowaj kajdanki – powiedział na pożegnanie, przyjaźnie i z obcym akcentem.
Zimno. Wciąż zimniej. Dobrze, niech będzie zimno, byle nie bolało. Chłód uśmierza ból. Przede wszystkim nie myśl, tylko się poruszaj. Jeśli nie pozostaniesz w ruchu, nawali system chłodzenia. Masz w sobie taki reaktor , który zacznie się nagrzewać. Lód wyparuje a tobie w klatce piersiowej pozostanie ten stopiony, radioaktywny rdzeń. Chcę by tego nigdy nikt nie odkopał spod śniegu!
Przycisnąłem do siebie płaski pakunek w czarnej folii w taki sposób, by zasłonić nim kajdanki i z bijącym sercem przeszedłem na druga stronę podziemnego tunelu. W stronę przeciwną do peronów i toalet - do zachodniego wejścia, zwanego tutaj Dworcem Zachodnim. Wyszedłem na powierzchnię i rozejrzałem się wokół. Nie padało, ale na tablicy informacyjnej wciąż pociągi miały opóźnienie nieograniczone. Na chodniku pełno było gałęzi i liści. Burza zrobiła mały bałagan w tym do przesady porządnym mieście. Jak oni wszyscy to zniosą? Nie wiedziałem czy powinienem czekać na Martę. Może powinienem wrócić do dziupli i zostawić tam dziwną paczkę? Nie miałem jednak odwagi wrócić. Nie mogłem też zostać tutaj. Odwróciłem się i spojrzałem na drzwi wejściowe dworca. Westchnąłem i poszedłem przed siebie.
Minąłem monumentalny gmach poczty. Przeszedłem obok nieczynnego już o tej porze mc donalda i dalej, przez park. Nie zastanawiałem się dokąd idę. Chciałem tylko nie zatrzymywać się do momentu, gdy już nie starczy mi sił.
Znalazłem się w końcu na jakimś remontowanym placu, otoczonym przez strzeliste domy mieszkalne i biura. Miasto było wymarłe, małe koparki i inne narzędzia porzucono bez ochrony. Na środku placu znajdował się niewielki trawnik i ławeczka. Usiadłem zmęczony, mimo, że była cała mokra. Nie miało to teraz znaczenia. Okna wszystkich domów były pozasłaniane i ciemne, jakby trwała wojna. Sygnalizacja świetlna już nie działała. Na trawie pełno było śmieci z przewróconego kosza. Położyłem na kolanach pakunek. Nie mogłem powstrzymać ciekawości - co znajdowało się pod czarną folią? Delikatnie zacząłem ją zdejmować. Moim oczom ukazał się obraz. Znany mi, choć nie pamiętałem autora. Zdjąłem opakowanie w całości.
Obraz przedstawiał prostą scenę. Para kochanków oddalająca się w stronę horyzontu a obok nich olbrzymi cokół. Na tym cokole stał wielki zielony osioł. Stał dumnie na swoim postumencie, nie zwracając uwagi na malutkich ludzi. W oddali znów rozległ się grzmot i kajdanki na moim lewym nadgarstku zaszeleściły.
- Podarował mi to przyjaciel - powiedziała Marta jeszcze Sobótka. Siedziała obok mnie. Jej prawy nadgarstek tkwił w metalowym zatrzasku kajdanek. Czy była ze mną cały czas? Patrzyła na obraz smutnym wzrokiem - Identyczny wisi u niego w domu. Zawsze powtarzał, że czuje się takim zielonym osłem. Że to bardzo, bardzo źle być zielonym osłem. Że zielony osioł jest zbyt dumny, przekonany o swojej wyjątkowości. Stoi samotnie na cokole i zazdrości kochankom.
- I ten obraz przypominał mu, by nie pozostawać osłem - dokończyłem dobrze sobie znaną historię - bo kochankowie, choć tacy zwyczajni, są szczęśliwsi niż zielony osioł.
Odwróciła głowę w moją stronę. W jej dużych oczach odbijał się fioletowy neon zza moich pleców. Rozbawił mnie ten widok, lecz ona pozostała poważna.
- Tak bardzo mi przykro - powiedziała cicho.
- Mi też bardzo cię żal - odpowiedziałem.
Jednak został wtedy na swoim cokole. Tego ostatniego dnia, jaki spędziliśmy tu razem. A teraz ja byłem tu znów. Sam. Na zawsze uwięziony w zamarzniętym mieście, choćbym nie wiem jak długo uciekał. Z płonącym reaktorem pod żebrami. Osierocony przez wielkiego, zielonego osła. Poczułem na twarzy pierwsze uderzenia kropel deszczu. Burza zaczynała się na nowo. Krople padały na obraz, i płynęły dalej, zabarwione farbą.
- Bardzo dobrze - gorzko roześmiała się dziewczyna o twarzy Audrey Hepburn - niech cały spłynie. Nie chcę go już nigdy. Jeśli nas zostawił, nie chcę go pamiętać. Chciałam go oddać ale wszystko mi jedno, w jaki sposób zniknie.
- Nie - pokręciłem stanowczo głową. - Nie pozwolę ci go oddać. I nie pozwolę mu się rozpłynąć. - Mówiąc to schowałem obraz pod marynarkę. Przed nią i przed deszczem. Niestety była to lniana marynarka, szybko namokła od coraz silniejszej ulewy.
- Dlaczego? - spytała - Przecież dla niego to zupełnie bez znaczenia. Zapomniał o tobie i o mnie. Jeśli i ty zapomnisz, będzie ci łatwiej.
- Nie zapomniał - w moim głosie słychać było pewność, choć wcale nie byłem pewny tego, co mówię. - To, że postanowił zostać tam wysoko w górze, wcale nie oznacza, że zapomniał. Nie mogę pozwolić mu zniknąć. Jeśli został po nim tylko ten obraz, muszę go ocalić.
- Nie rozumiem. - zmarszczyła brwi. - Po co?
- Może jemu zależy na tym, by wszyscy zapomnieli. - powiedziałem powoli, dobierając słowa starannie – I być może dla nas byłoby łatwiej o nim zapomnieć. Jednak świat bez tego zielonego osła będzie okrutną, złą ziemią, po której nie chcę wcale chodzić. - wziąłem głęboki oddech - Proszę, pomóż mi ocalić osła.
Wahała się chwilę, ulewa nie dawała za wygraną. W końcu bez słowa objęła mnie mocno. Przytuliliśmy się do siebie, by uchronić obraz między nami od niszczycielskich strug deszczu.
- Dziękuję - szepnąłem jej do ucha. Jej twarz była cała mokra, być może nie tylko od kropel wody.
Tej nocy spacerowaliśmy razem po wymarłym mieście, przypięci kajdankami do siebie. Nie byliśmy kochankami. Zielony osioł spoglądał na nas i nie rozumiał, że był jedynym powodem, dla którego znaleźliśmy się razem pod jego cokołem. To była chęć ocalenia ostatniego wspomnienia. Chcieliśmy ocalić w sobie samotnego, zielonego osła.
W tym mieście zaczęła się zima, która trwa od tak dawna. Doskonale to pamiętam, ale nie wolno mi o ty powiedzieć nawet słowa. I dlatego to miasto jest doskonałym miejscem na śmierć. Tylko śmierć, nawet symboliczna, może mnie wyzwolić spod władzy zimy. To moja ostatnia deska ratunku na tym arktycznym morzu. Jestem rozbitkiem, unoszę się bezwładnie. Straż graniczna spokojnie obserwuje kierunek, w którym dryfuję. Mój ponton odpłynął, teraz więc udaję, że zmarłem z wyczerpania. Gdy strażnicy w to uwierzą, łatwiej mi będzie uniknąć ich strzałów. Dotrę być może do brzegu i nikt mnie nie złapie, nie zamknie w obozie, nie odeśle z powrotem. Taki jest plan. Umrzeć na oczach wszystkich, by przeżyć dla siebie. Gdy jutro rano świat się obudzi, mnie na nim już nie będzie. Pozostanie wspomnienie zielonego osła, które zblaknie, gdy reflektory strażników przestaną krążyć wokół mnie, choć nigdy nie zniknie. W takich warunkach poczekam na wiosnę. Tę prawdziwą, która nie nadeszła.
- "Mister Sandman, I'm so alone..." - zacząłem nucić starą piosenkę. Znałem ją dzięki niemu. Jak większość pięknych, starych piosenek.
- "...don't have nobody to call my own." - dołączyła dziewczyna. - "Please turn on your magic beam..." - śpiewaliśmy już razem. I byliśmy pewni, że choć tego nie usłyszymy, a on się nigdy do tego nie przyzna, zielony osioł mruczy ją z nami:
"...Mister Sandman bring me a dream."
 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Radosław Kolago
Radosław Kolago 17 sierpnia 2011, 10:31
"Przynajmniej peron był zadaszony ale czy siedzenie pod tym dachem jest bezpieczne?" - to zdanie mi się nie podoba - brakuje przecinków, poza tym mieszasz czasy.

Poza tym napisane raczej sprawnie,, ciekawie. Ładnie opisujesz, choć niektóre porównania uważam za chybione. Scena mnie urzekła, szczególnie ta pani jak młoda Hepburn i dworcowy brud.

Pozdrawiam,
Radek.
M.R.Tom
M.R.Tom 17 sierpnia 2011, 15:24
spróbowałem poprawić ten nieszczęsny fragment i chyba brzmi już lepiej. dziękuję za uwagi.
Radosław Kolago
Radosław Kolago 19 sierpnia 2011, 09:28
A, i jeszcze, za pamięci: długie myślniczki zamiast krótkich (zrób sobie w wordzie, czy coś) i polskie didaskalia, tj. te na dole, nie na górze - „ , nie ".
M.R.Tom
M.R.Tom 19 sierpnia 2011, 21:06
W wolnej chwili poprawię:)
przysłano: 12 sierpnia 2011 (historia)

Inne teksty autora


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca