Literatura

Mitologia (opowiadanie)

rewe

Wracam po pewnym czasie z nową rzeczą. 'Mitologia' zebrała już kilka niezłych recenzji(http://portpublish.com/publikacja/32429/mitologia-2) i ciekaw jestem, jak tym razem wywrotowcy zareagują na kolejny mój tekst.

 

Prolog


Trwał ogląd obrazu stworzenia, kiedy dokonano przeskoku. O tak, widziano go, jak po przesadzeniu rajskiego parkanu z niewinnie złośliwym i wesoło pogardliwym śmiechem uciekał z trzema - tak, z trzema, nie zadowolił się jednym! - jabłkami. Drwił sobie niczym dzieciak na pachcie ze zramolałego opiekuna podrzędnego sadu.
Ukrzyżowano małpę, zwiesiła cierpiącą, rozumną i smutną głowę na okrwawione ramię. Małpa – syn boży, dziecię ziemi. Pokręcone, zmięte upałem dalekich krain futro wydawało specyficzny odór. Zwierzę dogorywało.
Opodal żarzyła się w słońcu skrzypiąca bateria maszyn gotowych do obrony swego dominium. Mózgi elektronowe skrzyły na obwodach, przeciążone informacją.
Brak luzu, zupełny brak luzu.
Wokół rzęsistości metalicznych nóg płynęły kwiaty, miriady kwiatów, każdy osobny, a wszystkie razem grały harmonię istnienia. Przy samej ziemi, wśród pojedynczych łodyg tonął w płatkach krasnal.
Akurat nadlatywała z przestworzy kula energii, a w niej kiełkował niewinny i nieświadomy Chrystus. Trafiła ona prosto w pobliski budynek; wewnątrz odbywał się pornojubileusz Jona Jeremy, który posuwał tysięczną w swej karierze nastolatkę. Przekaz szedł na żywo na cały boży świat i nie było takiego członka cywilizacji obrazkowej, co nie mógłby podejrzeć tego i owego sieciowym okiem. Wybrańcy zaś zasiadali w loży naprzeciw sceny racząc się kokainą, coca-colą i pieczonymi zwłokami zarżniętych opasłych kurczęci, uwięzionymi w ciepłych bułeczkach.
Krasnal wychynął z kwiatostanu, zaciekawiony; machiny wydały pomruk nie wiedząc, co myśleć; czas naraz przyspieszył, zupa wszechświatów zabulgotała.
- Ten, kto ma w sobie ogień, musi uważać, by nie spalić każdej rzeczy, jakiej się dotknie – rzekł Zaratustra zagryzłszy jabłko poznania. Słońce południa oćmiewało jego kpiące lico, kiedy przypatrywał się gorejącej dziurze w dachu przybytku, który stał się celem nieświadomej opatrzności. Kilku zabitych i kilkoro rannych było pierwszymi ofiarami nowego przyjścia mesjasza. Zaliczeni w poczet świadków powtórnego odkupienia mogli być ci, którzy zdołali ewakuować się o własnych siłach; wcale ich to jednak nie obeszło i pierzchali teraz w haniebnym popłochu przerwanej przyjemności. Zdezorientowany Jon przyglądał się parującemu jaju kosmicznemu, a kutas jego błyszczał w promieniach boskiego odblasku. Tak, on jest Priap: brzydki, gruby i lubieżny.
- Ach! - jęknął boleśnie przywłaściciel trzech owoców, z których jedno pożerał wciąż jeszcze. - Cóż jest święte? - i zapłakał nad swoim nieuniknionym uczynkiem.
Niezauważony tak przez automaty, jak i innych uczestników scenerii, krasnal zbliżał się ku objawieniu. Wpierw przebiegł chybcikiem wzdłuż ściany budowli, przy jakiej się był znalazł. Tedy zerknął zza węgła w głąb wejścia bezludnego już (nie licząc rannych i nie posiadających statusu ludzkiego zabitych) architektonicznego artefaktu. Kierunek woli krasnala był na wskroś odwrotny niż tych, co umknęli: on, choć mały, chciał wyjść naprzeciw. Zgodnie z tym zamiarem, puścił się pędem do wnętrza; kasy biletowe, obok których przemknęła tycia postać, raziły nienaturalną pustotą.
Gdy dotarł na widownię, dostrzegł go od razu, kwilącego w niebiańskiej kołysce. Krasnale żyją długo, całe tysiąclecia i jest ich niewielu – dlatego są samotni. Poza tym nie ma już wśród nich kobiet, pomimo więc że z racji długowieczności nabyły mądrości, potrzeba kochania jest wprost proporcjonalna do ich osamotnienia. Nasz krasnal pochwycił kołyskę i rozpoczął odwrót. Wkrótce dwie istoty przemieszczały się wskroś okolicznych wysokich traw. Niemowlę śniło, uspokojone kojącym ciepłem swego ziemskiego opiekuna. Przyroda uśmiechnęła się na moment, który zawirował w nieskończoności, a krasnal pomrukiwał do siebie, idąc. Lekki wiatr muskał kędzierzawą brodę, igrając z jej nieskoordynowanym włosiem.
- ...dziś nagotujemy grzybowej. Tak, malutki mój, nazbierałem całkiem świeżych, ale to jeszcze nie dla ciebie, hm – chrząknąwszy i splunąwszy, skręcił naraz nasz bohater pomiędzy ni to kopce, ni to stożki, brązowe i oblepione owadami. Na horyzoncie przebytego odcinka sawanny unosił się dym: widomy dowód kosmicznej katastrofy. Ciągle spada gdzieś jakiś Chrystus.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1


Michael Jackson wyszedł narwać kalarepy. Na płocie kukułka z krążącą pod niebem pustułką grały w los.
 - Ku ku! Raz się żyje! Michael! Michael! Ku ku!
Nie miało jednak słuszności zgiełkliwe ptaszydło, czego obecna rola Michaela była nieodpartym wyrazem. A było to tak:
 - Teraz zaśpiewaj to tak samo jak on! - rzucił Joseph Jackson wskazując palcem
odbiornik. - Nie jak małpa, a jak gwiazda!
Szczeble psychiki całkowicie przeniknięte komunikatem zareagowały natychmiast. Rytm pobudzał to, co było niezgłębione i nienaruszalne: tu kończyła się moc ojca, a władał geniusz, geniusz osaczony wymogiem doskonałości. Dłonie Josepha na skórzanym pasie.
W którejś frazie zmącił się i utknął. Uderzenie sprawiło, że przetranscendował do wszechświata równoległego: upadł, doznając wstrząśnienia mózgu na tyle poważnego, iż pozbawiło go ono walorów psychomotorycznych.
Odtąd, zaprzyjaźniony ze swym włóczykijowatym wujem Joe, poznawał świat od nowej strony: wszelkie zaplecza sklepów, gdzie można znaleźć cokolwiek; mniejsze i większe śmietniska; pola śród- albo zamiejskie, wśród których senny wiatr niósł latem zapachy traw, smoły, fast foodu, spalin i kwiatów, a zimą przeszywający bezruch zamierania.
- Jesteś głupi jak pole – mawiał jowialnie wuj Joe klepiąc chłopaka po ramieniu. Michael uśmiechał się wtedy i ufnie siadał koło wuja, bądź kręcił się w pobliżu. Wciąż coś znajdował, zawsze też traktował swe znaleziska z równym entuzjazmem.
- Patrz, popatrz co tu leży! - brykał wokół każdego nowego trofeum niczym psiak. Wuj otwierał jedno oko i kiwał głową:
- Wiem, wiem mój mały. Wiem, wiem – i wzdychał niekiedy. Następnie nabijał tytoniem czterdzieści wiosen liczącą sobie fajkę i zaciągał się głęboko powierzając chłopca Bogu, gdy jego, Joego, zabraknie; myśl o tym coraz częściej trapiła łagodne serce.
Kiedy podarował małemu harmonijkę, ten był wniebowzięty. Godzinami grał te same melodie, zatracał się w dźwiękach. I choć zupełnie brakowało mu inwencji (skutek trwałego uszkodzenia kory mózgowej), to widać było, że istota jego karmi się i wzbiera przy czymkolwiek, co ma w sobie jakiś rodzaj słyszalnej harmonii. A gdy któregoś dnia spotkali na swej drodze starego bluesmana o płaczącej gitarze, Michael zakochał się i zaczął znikać na całe popołudnia.

*
Mały Jezus również chodził swoimi ścieżkami. Słyszał głosy aniołów, ptaków i gwiazd. Świst, podmuch wiatru, nieustanny bieg strumienia wchłaniał w siebie i stawał się nimi. Drgał wraz z drganiem świata; zaczął też drżeć wraz z jego cierpieniem.
Pewnej srogiej nocy, gdy Jezus zniknął jak zawsze, lecz nie wracał tak długo jak nigdy, krasnal udał się w poszukiwania. W pamięci miał odpowiedź chłopca na łajania: „znów się martwiłeś? Mówiłem już tobie, że nic mi się nie może stać.”
 - Ech, mały...! - chrząkał i spluwał pode drogą, raz po raz nasłuchując i nawołując z cicha:
 - Jezus! Jezusek!
Ujrzał go w poświacie księżycowej, jak klęczał nad rozdartym ciałem, dłonie złożywszy na zimnych już wnętrznościach. Poszarpany zewłok jelenia był nieruchomy, zesztywniały, martwy. Krasnal musiał siłą odrywać zdrętwiałego dzieciaka od zwierzęcego trupa.
Potem szli: krępy, silny i wstrząśnięty krasnal trzymający za uwalaną krwią dłoń pogrążonego w letargu Jezusa.
Od tamtego zdarzenia chłopiec spoważniał. Gorycz czasem ciążyła w koniuszkach warg, a uśmiech rzadziej rozświetlał obarczone podejrzewającym cierpieniem lico.
- Świat nie jest szczęśliwy – powiedział, kiedy przygotowywali się do którejś wieczerzy. Cebula wypadła krasnalowi z rąk i potoczyła się ku progowi. Na zewnątrz chaty padał niepojęty deszcz, uderzając o ściany, okna i dach.

*

Jon Jeremy czekał na wywiad zagryzając snickersa. Niezależny dokument przedstawi nareszcie we właściwym świetle weterana filmów, które ogląda prawie połowa społeczeństwa. Tak wskazują statystyki, zatem potencjalny krąg wyborców jest wcale niemały. Drzwi otworzyły się, a przez ich kontur przeszła postać wprowadzonego przez sekretarkę reportera.
- Cześć Jon.
- Witaj Rup.
- Możemy?
- Jasne, czekałem na was.
Redaktor dał znać bezgłośnej i bezimiennej ekipie.
- Witam państwa – wschodzący brylant kontrowersyjnego reportażu konserwatywnej telewizji rozpoczął następną odsłonę aktu kreacji. - Mojego gościa już znacie i chociaż możecie go nie lubić, spróbujcie jednak wysłuchać, co ma do powiedzenia. Pamiętajcie – Rupert dźga palcem oko kamery – najgorsza jest ignorancja. - Jon – zwrócił się do zażywnego pana w garniturze i przyżelowanych włosach a la tani mafioso, siedzącego naprzeciw siedzącego już też Rupa – czego wartościowego upatrujesz w tym, dzięki czemu zarabiasz?
- Cóż – odrzekł zapytany – zacznę sentencjonalnie: „nic, co ludzkie, nie jest mi obce”. To jest maksyma wyrażająca istotę demokratycznego myślenia o człowieku, także jako obywatelu. Przyznać trzeba, że seks jest jak najbardziej ludzki i temu chyba mało kto zaprzeczy. Jeśli więc, ze względu na wolne prawa rynku powstaje zapotrzebowanie na produkt, ja wychodzę temu naprzeciw, zyskując w dodatku osobistą przyjemność. Co nie zmienia faktu, że ciężko pracuję i dzielę się tym z innymi – podsumował z szelmowskim uśmiechem.
- Tak – powiedział lakonicznie Rup. - Osobiście mam jednak pewne oczekiwania wobec jakości seksu. Dla mnie jest on przeżyciem nie tylko cielesnym, ale i duchowym. Z pewnością często spotykasz się z zarzutem spłycania i wulgaryzowania przez filmy pornograficzne tej tak ważnej sfery ludzkiej aktywności?
- Moim zdaniem seks to seks – rzecze Jon – i każdy ma prawo wymagać i wynosić z niego, co zechce. Nie zagłębiam się w filozoficzne rozterki wobec rozkoszy, jaką mi przynosi. Co innego teraz – dorzucił i składając starannie grube wargi wyprowadził z nich słowa: - „Przyjemność jest zawsze dobrem”, jak powiadał starożytny hedonista Arystyp. A ja mogę się tylko pod tym podpisać.
- I zarabiać – dodał z lekką ironią Rup. - Czy to prawda, że chcesz kandydować na burmistrza Miasta?
Jon przeciągnął dłonią po mocno rozrzedzonym już włosiu na głowie. - Tak, pracuję nad programem społecznym i ekonomicznym, dostrzegam bowiem dużo zaniedbań w wielu dziedzinach. A skoro mi się to nie podoba, to obowiązkiem moim jako obywatela demokratycznego państwa jest spróbować to zmienić. Może cygaro? - podsunął Rupowi rzeźbione pudełko z kości słoniowej.
- Nie, dzięki – odmawia tamten.
- W porządku – powiada Ron. - Ronald i Arnold przetarli szlaki – kontynuuje przerwany wątek – i pokazali, że aktor może być doskonałym politykiem. Należy starać się dostrzec to, czego ludziom trzeba i pozwolić im na to. Bo chyba nikt nie zaprzeczy, że ludzie wiedzą, czego im trzeba? - zapytał z retorycznie szelmowskim uśmiechem Wielki Jeż.

*

Wieczór letni, zasnuty w dalekiej dali deszczowymi chmurami i napęczniały zapachem bzu, brzemienny był we własną swą niepowtarzalność. Kasandra wraz z koleżankami wracała z popołudniowego nabożeństwa. Dziewczęta hulały, swawoliły i piszczały w dziecięco-młodzieńczym rozkiełznaniu.
- A ja wiem, że ci się Jacek podoba, aha! - na cały głos drażniła teraz Jolka Gośkę.
- Wcale że nieprawda, za to ty się oglądasz za każdym, kto zwróci na ciebie uwagę! - broniła się Gośka.
- Aha, zazdrościsz, dlatego tak gadasz! Za to Kasandra to na nikogo nie spojrzy, taka dumna – Jolka zmieniła cel na łatwiejszy do ugodzenia, ale niebezpieczny.
- Że co? Nie, nieprawda – spłoniła się zaczepiona. - Zresztą nieważne – dodała cicho, z wewnętrznym przekonaniem. Chmury jakby chciały podpłynąć, wchłonąć ją w ulewnym zapomnieniu.
- Jak nieważne? - uczepiła się Jolka. - A całowałaś się chociaż?
Dziewczęta nastawiły uszu. Jolka pozwalała sobie na wiele. Kasandry nie wolno było drażnić. Po uśpionej powierzchni chaosu przemknęły erynie, zostawiając za sobą zmarszczkę wieszczącą burzę. Chmury obniżyły lot; nadciągały w złowróżbnym pomruku ciszy.
- Dziewczyny, chodźmy trochę prędzej, będzie padać – Kamila na wiatr rzuciła słowa.
Jolce zaś widocznie pisane było stać się strawą diabła: nie chciała przestać. - Pewnie nie masz pojęcia, jak to jest, co? - podmuch wilgocią przesiąkniętego, przybywającego znikąd wichru targnął jej włosami i popsuł długo wcześniej układaną konstrukcję. Dziewczęta szły drogą przecinającą na wskroś tańczące teraz zapalczywie łany zbóż. Natura gnała swój gniew żywym tchnieniem. - Och! - pisnęła oburzona takim obrotem rzeczy Jolka. - Moja fryzura!
- Idźmy szybciej – nalegała Kamila.
- I tak się nie ukryjecie – głos Kasandry zimnym spokojem pokonywał wzbierającą nawałnicę.
- Przestań straszyć, lepiej popatrz, co się ze mną stało! - napęczniała swą powierzchnią jaźń Jolki dryfowała na falach własnej prostoty, próbując w absurdzie dramatycznych usiłowań doprowadzić do sobie znanego porządku zburzoną strukturę porośniętej głowy.
- Pięć szkieletów obleczonych w mięśnie polną drogą szło...! - zaintonowała cichutko Kasandra. - Raz, dwa, trzy, na którą wypadnie?
- Przestań! - wrzasnęła Kamila i poskoczyła do zapadającej w amok koleżanki, mocno ściskając jej ramiona. - Przestań, słyszysz! Kochana...! - i rozpłakała się, wczepiając paznokcie w skórę Kasandry. Chłosta ulewy dziurawiła przestrzeń.
- Woda i powietrze, a potem jeszcze ogień i ziemia – gałki oczu jakby miały zaraz pęknąć.
- Proszę cię, Kasandro... - łkała Kamila.
- Co wy tu robicie w taką pogodę? Jakieś kłótnie dziewczyńskie, niesnaski i zwady? - przysadzisty wieśniak zsiadł z roweru nie mogąc ujechać w błotnistej mazi i z daleka już rubasznie terkotał spod zielonej peleryny: - Już do domów, ale szybko! Jeszcze mi się przeziębicie, niesforne dziewuchy! - Dziewczęta pierzchły na owego deus ex machina, wraz za nimi pierzchły niedługo i chmurzyska. Zachmurzone najbardziej było teraz czoło rozpraszającego złe moce cyklisty. - No, bo rodzicom naskarżę! - pogroził czerwonym, poczciwym paluchem. - A ty co? - podszedł do stojącej nieruchomo na krawędzi ubitego a rozmokłego w tej chwili traktu. Przyjrzawszy się moment uważniej, ujął Kasandrę, odgarnąwszy poły okrycia przycisnął do siebie i zawrócił jednoślad w stronę, z której był przybył. Grupka koleżanek szła o kilkanaście metrów z przodu i nawet Jolka przestała się odzywać, nicowana powiewami wilgotnego żywiołu. Urażona, zapchała słuchawkami ozłocone małżowiny ostentacyjnie dokonując wciąż nowych opcji multimedialnych na dotykowym ekranie iPada.

*

Prosięta tarzały się w błocku uradowane, stary pies obszczekiwał je z rzadka. Pasikonik rzępolił opodal, a gra jego niosła się błogim zgrzytaniem w stojącym, parnym świecie podsłonecznym. Michael szedł bez pośpiechu przez podwórze, powłócząc nogami. Motykę przełożył przez prawe ramię, lewą zaś rękę zajętą miał niesieniem worka zebranych dopiero co ziemniaków. Cichą udręką stawały się dlań z wiekiem coraz bardziej dokuczające plecy; ból, jaki znosił z tego tytułu starał się myślowo (choć nieświadomy tej sublimującej operacji swego intelektu) odnieść do wysiłku stworzenia własnego gospodarstwa. Mimo wątłej budowy ciała i wewnętrznej kruchości, zawsze jednak pracowity i zacięty, pocieszał się teraz, takie oto słowa zwracając do prosiaków, chaty, kur, psa, a także dawno nieżyjącego już wuja Joe:
- Wszystkich was bardzo kocham i nie żałuję. Nic nie żałuję – powtórzył z przekonaniem. Przy budzie Elvis nastawił ucha i hauknął niezobowiązująco w ramach ni to przytaknięcia, ni to zaznaczenia obecności. Leniwy ogon klepnął dwa razy o ziemię i wszystko ponownie zapadło w popołudniowy letarg.
W opłotkach przemknął zauważony przez nikogo krasnal.
Michael wkroczył na próg swego domostwa, pchnął trzonkiem drewniane drzwi i wgramolił się do środka wraz z workiem, motykę pozostawiając na zewnątrz. Wnętrze było schludne i więcej niż skromne: rzeczy akurat tyle, ile trzeba. Gospodarz lubił po godzinach ciężkiej pracy zalec na kilkanaście chwil w plecionym fotelu znalezionym o pięć mil stąd, na wielkim wysypisku Miasta. Tak też uczynił i teraz, włączywszy uprzednio telewizor, nad którym wisiał na małym krzyżyku jego mały przyjaciel Jezus. Była to pora przedwieczornego serwisu informacyjnego i Michael dowiedział się o nowym kandydacie na burmistrza.
- Ja też mam fotel – powiedział głośno i nieco zgryźliwie widz. - I wcale bym się nie zamienił.
Z dalszej części serwisu wynikało, że schwytany na Grenlandii Osaman bin Laden jest Allahowi ducha winnym filantropem, a także to, iż jutro pogoda będzie nieco gorsza, niebo zachmurzone i odetchną państwo z ulgą po zeszłotygodniowych upałach.
Michael wiercił się na swym siedzisku. Gdzieś w oddali coś drgnęło, jakiś poszum, dryf ptasiego trelu wskroś spokojnej pustoty południa.
- Kapkę tylko – szepnął do siebie zezując ku szafie i podnosząc się jakby mimochodem. Przecie ogarnął obejście należycie, wypełnił obowiązki względem zwierząt, roślin i domostwa. Ach, nie zaszkodzi ta odrobinka... Kuśtyknął raz i drugi, że niby nic wobec patrzącego i na pewno już teraz smutnego, wyrozumiałego Jezusa. To drapiąc się w głowę, to podciągając spodnie, znalazł się wreszcie poza zasięgiem wzroku tamtego. Oglądnął się ostatni raz na swego przyjaciela i otworzył skrzypiące drzwiczki. Kucnął, skurczył się w sobie, ażeby jak najmniej go było i z odkorkowanej bezszelestnie butelczyny golnął tęgo. Ciepło wypełniło jego wnętrze rozkoszą, a poszum ledwie co słyszany układał się w nim w niemożliwą muzykę. - Tylko kapkę – wyszeptał ponownie, nieomal zachłysnął się na zakończenie i wstydliwym, niezgrabnym gestem odłożył niewinny grzech swój na miejsce. Raptowne nienazwane uniosło go i kazało wyjść z domu, ruszyć przed siebie w pościgu za melodią, za tym, co jakoś jest, lecz nigdy nie może zostać uchwycone, dosięgnięte, pozostając podszyte nieskończoną tęsknotą. Elvis wiedział, czym skończy się taka wycieczka jego pana. Usiłował zwrócić na siebie uwagę, ujadał, kręcił kółka, wreszcie szarpał łańcuch, lecz wysiłki te – jak zwykle – na nic się zdały. Mistyczny pęd finał swój znajdzie w przydrożnej spelunce, na progu której wieczny Murzyn grać będzie spracowanymi dłońmi na spracowanej gitarze, a Michael zasiądzie obok z flaszką najtańszej whisky, by płakać całą noc w księżycowej poświacie.

*

Kurtyzany tańczyły, obracały się wokół niemych archetypów we wszelkich odmianach czerni i bieli. Tłumy szły do nieba, tłumy szły do piekła, tłumy błąkały się w krainie cieni, w krainie wiecznych łowów, w królestwie pająków, u źródła.
Kasandra siedziała nieruchomo nad książką, próbując przyuczyć się do zajęć. Było cicho. Matka jak zawsze wędrowała gdzieś, by w nieubłaganym przekleństwie dzisiaj wypracować możliwość jutra. Ojca nie było, nigdy go nie było i zdawać by się mogło, że naprawdę nigdy go nie było.
Milczeć na ten temat; to tu rodzi się chaos.
Kasandra chciałaby mieć psa, ale matka nie lubi zwierząt. Matka nie lubi życia, żyjące istoty są obce, dybią, czyhają, przeszkadzają. Coś trzeszczało, coś chrobotało pod podłogą, tuż pod jej stopami, coś straszyło. Dziewczyna skuliła się, głowę wcisnęła pomiędzy ramiona, a niezgłębione oczy, kiedy niekiedy rozbiegające się w popłochu, wysiłkiem woli ogniskowała na hieroglificznych szeregach stojących wśród bieli papieru. Szeregi tańczyły, falowały, skakały bezładnie – nie pozwalały się ujarzmić.
Spojrzenie za okno, znad biurka. Coś przyzywało, wróć! - wołało. Las prężył się w gotowości, by przyjąć jej istnienie; las – wychowawca, dobrodziej zza domu. Szumiało tam w nim, o jak szumiało... Rozzuchwalone mrówki pewno zagarniały terytorium, prędkie, pełne energii. One tak pięknie pracują, one wiedzą. Co i rusz któraś trafiana losem, przydeptana albo utopiona w ślinie Kasandry. Rdzeń istnienia, nonsens jego sensu.
- Widać całe życie i całą śmierć, jeden nieustanny przepływ. Nic nie można poradzić – mówi po cichu. Potem wstaje, ubiera się powoli i wychodzi. Słabe podmuchy wiosny przetykanej jeszcze muśnieniami zimowego zaniku owiały jej twarz. Dom stał na uboczu, polna droga prowadziła w dal w zawijasach pomiędzy prostokątami wykrawanymi przez człowieka w glebie. Wciąż szumiało. Tam i sam przeleciał chochlik, kpiąco przypominając minione okoliczne opowieści. Kasandra szła przed siebie, opatulona w ortalionową kurtkę, a soki ziemi pulsowały pod stopami, świergot pierwszych ptaków i wiatru wtapiał się w ciało, tajające i zaczynające oddychać. Gdzieś w olszynie swawoliły błotniste pieśni, ociężałe powabem, a jednocześnie radosne w swym trzeszczeniu, gdy drzewo ocierało się o drzewo. Czarcie ziele wiło się tam, dokładnie wiedziała, gdzie. Jego korzenie żywiące się starą śmiercią, która tkwi pod przyjazną skorupą rodzącej kwiaty, trawę i młode, niewinne brzózki. Bezludna ziemia.

*

Mały jęczał, przez sen rozgrzebywał siennik. - Czy to prawda? - zamajaczył, kiedy krasnal pieczołowicie opatulał jego delikatne ciało. Naraz ogień na koniuszku świecy zastygł, a noc zamarła.
- Trzeba cię będzie posłać między ludzi – szepnął do siebie. Postękując, wrócił na swoje posłanie, ale nie mógł spać. Nad ranem zapadł wreszcie w letarg, z którego wyrwał go głos Jezusa:
- Tatku, kiedy pójdziemy do Miasta? - zapytany wzdrygnął się na te słowa i obrócił na bok plecami do malca.
- A po co do miasta? Niczego nam nie brakuje – burknął gderliwie wbrew nocnym przeczuciom. Wiedział, że dzieciak będzie musiał się tam znaleźć, nie da się tego odwlec. Tak bardzo chciałby zostać z nim, nawet zaprzyjaźnić się z jakimiś ludźmi, gdyby trzeba było. Ale to na nic, mrzonki.
- Oj tatku, czasem należy wyjść do kogoś, ludzie nie są źli! - wyrzekł Jezus i klasnął w dłonie z radością. - Bądźże weselszy! - po wypowiedzeniu czego zaczął biegać wokół izby zapamiętale, wydobywając co i rusz ze siebie parski i pohukiwania w boskim tym kołowrocie. Wreszcie przewrócił się, a wylądowawszy, przez mgnienie pomyślał, czy potrzebuje pomocy, lecz usta z nadciągającej podkówki płaczu odrodziły się w najszczerszym dziecięcym śmiechu. Chłopiec zataczał się w dzikiej radości, a rozczulony krasnal – z obiema rękami wspartymi na kolanach, siedzący już teraz na krawędzi drewnianego kufra służącego za łoże – po prostu patrzył, sycąc swe wiekowe serce wzruszeniem stwardniałej mądrości.
- Ech, mały, mały – wypowiedział cicho, ni to w zdumieniu krótkotrwałego szczęścia, ni
to z obawą przed tym, co być może. Jezus przypadł doń i błagać zaczął, wyczuwając dogodny moment:
- Tatku, pójdźmy do miasta, ja tak bardzo proszę...! - i objął krasnala za szyję, wtulając twarz w gęstwinę starożytnej brody.
- Dobrze już, mój chłopcze – krasnal został pokonany miłością. Odsunął Jezusa ostrożnie. - Szykuj się – powiedział. Chłopiec, wniebowzięty, puścił się pędem, wypadł z chaty i pobiegł do przecinającego polanę strumienia. Wiosna grała zewsząd, woda była jeszcze zimna, lecz zahartowanemu od maleńkości Jezusowi nawet nie zajęło to uwagi. Teraz to on właśnie ogrzewał ową nieuchwytną srebrzystość, rozpryskując na niezliczoną liczbę stron świata świetliste krople brzasku. Hen, daleko w górze ponad wierzchołkami najwyższych drzew szybował sokół, a na przenikliwie unoszony powietrzem krzyk jego kurczyły się słabe i bezbronne istoty przeznaczone na ofiarę.
W czasie jezusowego obmycia krasnal wyprowadził ze stajenki starego kuma swego i kompana, zarazem będącego jedynym - a przez to najlepszym - środkiem lokomocji. Mianowicie chodzi o osła. Przywitawszy się, przysposabiał go bez pośpiechu do drogi, zgrzebłem czyszcząc sztywną sierść i przemawiając doń szorstkoczule:
- Widzisz, na co nam przyszło, staruszku – splunął siarczyście na szczotkę i kontynuował szorowanie niezawodnego i niezmąconego rumaka. - Ech, mówię ci, ten malec mnie martwi, ojoj... Jezus! - zawołał. - Pospiesz no się, osioł już gotowy!
I ujrzeli to, krasnal i osioł trawę wtenczas przeżuwający, jak z czystej wody wyłoniła się roześmiana postać bez skazy, a cała natura odwzajemniała jasność swą swemu dziecięciu. I niewielu chwil takich doświadczył był kilkusetletni żywot krasnala; tym mniej niewzruszonego osła. Drobiąc radośnie, bożek przemknął ścieżką na powrót do chaty i zniknął w głębi. Nieskończoność obecna była jeszcze przez zanikający odprysk swego trwania, ale wreszcie krasnal zmuszony był uznać wyższość tego, co bliżej; otrząsnął się i zaczął objuczać osła podróżnym ekwipunkiem. Niedługo potem obaj – Jezus i krasnal – szli po dwu stronach zwierzęcia przystającego złośliwie i z błyskiem w oku co kilkadziesiąt kroków. Za każdym takim razem Jezus obejmował jego łeb i tuląc się doń, mówił: - No chodź, chodź, nie bądź taki! - a stworzenie posłuszne mu było, choć wkrótce znów przystawało w drodze, aby wymuszać wciąż nowe prośby pomazańca.

*

Poprzez przestrzeń przeszklonego apartamentu sączył się leniwy jazz. W centralnym
punkcie siedziała na białej, skórzanej kanapie przysadzista postać. Postura knura i małpie owłosienie nie wskazywały na człowieka mogącego odegrać rolę w nadchodzącej potyczce o fotel burmistrza Miasta. Zasłuchany, z nieruchomym wzrokiem oscylującym gdzieś poza widokiem na mrowisko drapaczy chmur, Jon Jeremy rozmyślał. Tak, można by dostarczyć coś ludziom, coś więcej niż pobudzające do rozkoszy filmy. Każdy może być szczęśliwy i to w nie tak trudny do osiągnięcia sposób! Rób to, co kochasz i zarabiaj na tym, cóż więcej trzeba oprócz wyznaczonego celu i pracy włożonej w to, żeby to mieć. Jonowi wydawało się to proste; nie widział przeszkód nie do przeskoczenia i marzeń nie do zrealizowania. Tak, a on sam zostanie politykiem. Każdy może. Pierś Jona wzniosła się dumą i wdzięcznością nad wielką fałdą brzucha odsłoniętego przez zwisające na boki poły szlafroka: jestem częścią prawdziwie demokratycznego i wolnego świata. Opuścił się niżej, gołe nogi ulokował na dębowym stole i sięgnął po szklankę. Ognista ciecz spłynęła do żołądka, znacząc drogę grawitacyjnym ciepłem w przełyku. Wieczorem czekał go casting do kolejnego w karierze tytułu: Tatuś i dziewczynki. Te moje dziewczynki... Uśmiechnął się, szczęśliwy, pełen nadziei i dobrych myśli.
Wkrótce potem pojawił się Dick.
- Siadaj – szerokim gestem zaprosił Jon osobę ubraną w nienagannie skrojony garnitur.
- Dziękuję – odrzekł przybyły. Dało się zaobserwować lekkie spięcie w nadto ugrzecznionych ruchach. Niewątpliwie imponowała mu ogólnie pojęta frywolność pracodawcy.
- Whisky, woda? - zapytał gospodarz.
- Proszę wody.
Jon nalał obojgu i powiedział jowialnie, podsuwając gościowi naczynie wypełnione do połowy trunkiem: - Napij się. Nie zaszkodzi ci. - Dick zgodził się milcząco i z niejakim roztargnieniem wydobywać począł różnorakie papiery z przytarganego nesesera.
- Jak nasza kampania? - padło życzliwie brzmiące pytanie z ust Jona.
- No więc właśnie – zaczął prędko Dick. - Umowa z billboardami podpisana... to jest to – dodał po sekundzie, kładąc dokument na blacie stołu.
- Dobra – lakonicznie stwierdził zainteresowany po zerknięciu na ów uporządkowany układ liter i cyfr. - Całe miasto będzie poruszone, ha! - zaśmiał się krótko. - „Jon Jeremy – nie czas na przykrości” - wyrzekł z lubością. - Podoba mi się.
- Tak – podjął skwapliwie Dick - to nośne hasło. Ludzie czują przytłoczenie ciągłymi wymaganiami. Odwołanie do aspektu hedonistycznego kojarzy się z jakimś rodzajem wyzwolenia. Nasz program odwołuje się do fundamentów demokratycznego rozumienia człowieka: wolności, swobody, wiary w to, że wartość nie musi kojarzyć się z czymś trudnym i wymagającym poświęceń, że można być szczęśliwym bez ... - nasz mówca zapowietrzył się przejściowo, lecz opanował oddech pomógłszy sobie tęgim haustem cząsteczek powietrza i ciągnął dalej; Jon słuchał ze zmrużonymi oczyma – ...presji. Tworzy to klimat, którego oddziaływanie powinno znaleźć szeroki oddźwięk w społeczeństwie, szczególnie wśród ludzi młodych i otwartych na zmiany. Głównym przeciwnikiem jest dla nas oczywiście konserwatyzm żerujący na obawach i dążący do ograniczeń wolności i praw – skończył nagle Dick. Mógłby długo perorować; nierozwinięta żyłka krasomówcza wiła się gdzieś w głąb jego płytkiej jaźni. Pulpa kompleksów i zahamowań kazała mu jednak krygować się w najczęściej kanciasto dobieranych momentach.
- To jest podstawa – Jon przeniósł się w inną cześć salonu, znacząc słowami przebywaną przestrzeń. Usiadł przy pianinie. - Wolność jest podstawą życia – palce opatrzone sygnetami spoczęły na klawiszach. - Życie nie chce ograniczeń, stanowi wyraz samej natury. Moralność konserwatywna nic nie poradzi na jego spienioną falę – i Jon, kontent z metafory, zapytał asertywnie szefa swej kampanii: - Grasz na czymś?
- Nie, nie – zaśmiał się nagabnięty, odgoniwszy mechanicznym trzepotem rąk tak nietematyczną kwestię. - Uczyłem się na gitarze, ale brakowało mi zacięcia – wytłumaczył się jeszcze. W przebrzmiewanie jego głosu wdarły się pierwsze takty koncertu Gershwina. Jon grał z przyjemnością i bez szarżowania: człowiek spełniony oddający się rozrywce.

*

Nadeszła matka: matka otwarła podwoje i wraz z nią wpełzły świsty i gnilne zapachy
wiosny odkrywającej pozimowe trupy. Kasandra obrała ziemniaki, Kasandra upiekła poszatkowane mięśnie świńskie na czarnej patelni. Dusza zwierzęcia miotała się po kuchni, kiedy inne zwierzę przypalało okrawki jego ziemskiej formy i Kasandra musiała zatykać sobie uszy, by nie słyszeć przeraźliwego kwiku. Matka chciała kotlety. Matka jest tylko jedna.
- Jestem! - Kasandra odczuła przelotną ulgę. Po dobę trwającej eskapadzie ta, która obdarzyła ją życiem, była w dobrym humorze. - Nie przywitasz mnie? - uśmiech promieniował od złej kobiety stojącej teraz na progu kuchni.
- Dzień dobry mamo... - wyrzekła cicho, ostrożnie i jakby z ukrycia.
- Ach, ty zawsze spode łba patrzysz! Nie umiesz się cieszyć? I kiedy wreszcie znajdziesz sobie chłopaka? A mnie podwiózł właśnie jeden dżentelman, bardzo, bardzo przystojny!
Ziemniaki wespół z mięsem dymiły na talerzach; wreszcie Kasandra musiała usiąść naprzeciw usadowionej w międzyczasie, zgiełkliwej, pustej, terkoczącej istoty. Na szczęście mogła zająć się jedzeniem, co też czyniła z wielką powolnością. Długie, czarne włosy co i rusz tonęły końcówkami w talerzu, a każdy kęs przypominał o wierzgającym na haku zwierzęciu. Wnętrzności z rozciętego brzucha wypadły wprost pod nogi rzeźnika. Jadła to samo, co matka. Matka lubi mięso. Matka nie lubi nieposłuszeństwa. Wszyscy jedzą mięso. Potem Kasandra zwymiotuje przeżute resztki i pochowa za domem. Przeprosi zwierzę, postara się wytłumaczyć i będzie modlić się o przebaczenie. Trzeba cierpieć; czysty płacz może płynąć nawet kilka godzin, wypłukuje brud, rozpacz i wstręt. Kasandra leży czasem do świtu z otwartymi, suchymi już oczyma zawieszonymi u sufitu. Nigdy nie gasi światła, wie wszystko o nocnym życiu niezmordowanie krążących wokół lampy ciem.
- Całkiem dobrze przyrządzone – kontynuowała monolog kobieta siedząca po drugiej stronie stołu. Chytry uśmiech wykrzywił jej pospolitą twarz i rzekła z jakiegoś rodzaju satysfakcją: - Wiesz, że twój ojciec zjadał koty?
Odruch ucieczki, kąciki ust zadrgały, a oczy rozbiegły się w bezskutecznej panice.
- Takie zwykłe dachowce, łapał i bum! o mur. Sama widziałam - przestała jeść i ciągnęła wpatrując się w córkę: - Bo twój ojciec był satanistą, aż się wreszcie biedak wydyndał na drzewie. Głupiec i słabeusz, jedynie że przystojniak – uśmiechnęła się w bezmyślnym przypomnieniu.
- Kochaliśmy się, gdzie popadnie, jak dzikusy, ha ha! - naraz ucichła. - Nie chcę już – powiedziała sucho i podniosła się. Wyszła. Po chwili uszu Kasandry dobiegły głośne dźwięki kanału muzycznego, jednostajny rytm kołatał poprzez szum szalejącego chaosu. Kasandra wstała, automatycznie wysprzątała po obiedzie i poszła do swojego pokoju.

*

Michael szedł powoli, wdychając głęboko rozpraszające się pod naporem dnia, lecz jeszcze poranne powietrze. Była niedziela i dał sobie dużo czasu na to, ażeby bez pośpiechu dojść do zboru. Skrzętnie ukrywał przed współwyznawcami tajemnicę swego Jezusa; jego Jezus wisiał na krzyżu, ich zaś na palu. Starszy zboru nazwał to niegdyś doktrynalnym odstępstwem i odtąd Michael nie mówił o tym nikomu. Rozdarty był pomiędzy tych życzliwych mu ludzi, a własnego ukrzyżowanego. Nie mogli wiedzieć, jak ważny jest dla niego akurat ten wizerunek: on po prostu żył, czuwał dniem i nocą nad jego biednym losem.
- Przecież nikogo nie oszukuję – usprawiedliwił się pod nosem i spojrzał w rozbudzone już o tej porze słońce. Promienie leniwie muskały jego ciemną twarz i napełniły wnętrze pewnością. Krzyż czy pal, to nie miało znaczenia. Choćbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Uśmiechnął się szeroko do słońca i ruszył dalej (albowiem na chwilę przystanął był w rozterce); niezadługo też wyłonił się spomiędzy jakby bezładnie rozrzuconych zabudowań przybytek zboru Świadków Jehowy. Wędrowiec posłyszał niosącą się pieśń wielkodusznej cierpliwości i przyspieszył kroku.
Wkrótce znalazł się przed rozwartymi na oścież drzwiami i wymieniwszy życzliwe ukłony z napotkanymi, stojącymi na zewnątrz znajomymi, wszedł do środka. Uniesiony pieśnią wkroczył między ławki jednego z ostatnich rzędów i zaczął śpiewać jeszcze zanim usiadł. Od tej chwili ani znoszone buty, ani wiekowy, acz solidnie trzymający się garnitur, nie wprawiały go już w zakłopotanie. Tylko on i chwała Pana, a czysty głos tego dobiegającego sześćdziesiątki człowieka górował nad pozostałymi o całe niebo i wszyscy poczuli, że oto i biedak może być natchniony Jehową. Z tym większym dziękczynieniem śpiewali wznosząc się na ten krótki czas bliżej Jego doskonałego oblicza, zapominając o tym, jak bardzo mali bywali w swym postępowaniu przez minione dni.

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Rozdział 2

Mocarnie dudnił jego krok, pogłos oficerek depczących ujarzmiony bruk niósł się nocnym echem, niknąc w wąskich uliczkach.
- Och, Bulvio, Bulvio...! - zawodził z głębin wilgotny jęk. Potępiony, wyniosły, piękny, dojrzały i młodzieńczy: taki był w swoim śnie.
Bulvio Mediolański chrapał, z kącika ust sączyła się ślina, a wargi memlały nieskładne wyrazy morfeuszowej euforii. Młoda kobieta patrzyła na niego z odczuciem obojętnej, pogardliwej i spływającej w smutek żenady. Księżyc w pełni swej nagości tkwił w prostokącie okna, blask jego opatulał smukłe ciało, to cudowne ciało. Odwróciła wzrok od starca, oddając tęsknotę księżycowi, identycznemu z tym z pełnogwiezdnego nieba ponad szczytami Rifu. Ogrom Miasta ją przytłaczał. Nie znając jeszcze zasad, niuansów i odcieni, wszystkiego co niepisane i najistotniejsze, zdana była na swe piękno i intuicję. Żeby jak najlepiej wyjść z tych dziwacznych sytuacji, to był jej cel (żeby w ogóle wyjść z nich cało, jak niekiedy przychodziło jej na myśl): obiecano jej 250000. Rób, czego sobie zażyczy, potrafisz to – nieruchome oczy jej opiekuna Giacomo patrzyły na nią teraz z wnętrza głowy. Miejskie zwierzę, znajomy kuzyna, który wyemigrował jako pierwszy w rodzinie. Ponownie spojrzała na śpiącego mężczyznę. Rzeczywiście, nietrudno było go zadowolić i zmęczyć, nawet zabawny staruszek. On jest królem tej krainy. Sypiam z królem, pomyślała, i wysoki przypływ przepełnił czujną duszę dziewczyny. Tymczasem Bulvio poruszył się niespokojnie; władał nim sen:
- Rozmowa czeka! - zawołał głos. Ścierpła mu nieco skóra, bał się tej konwersacji; najważniejszy, potężny partner był niezadowolony. Boski satyr Bulvio uniósł słuchawkę telefonu brzęczącego w jego nieświadomości.
- Bulvio Mediolański przy telefonie.
- Bulvio, mój ukochany przyjacielu, towarzyszu mój serdeczny i wylewny, czemuż to zaniedbujesz sprawy z ludźmi, z którymi złączony jesteś jak z braćmi rodzonymi albo bliżej?
- O jakiej sprawie mowa? - zapytał wyśniony Bulvio Bulvia toczącego dialog ze swymi obawami.
- Ojej i nawet nie pamiętasz o sprawie, drogi i czuły w przyjaźni towarzyszu mój ulubiony?
- Ach, spraw jest tyle... Mów, o co chodzi, bo czekają mnie te... no... sprawy.
- Sprawy, a może sprawki, cudowny Bulvio? Małe miłe dziewczęta chodzą po głowie, a zapomina się o zobowiązaniach? - głos w słuchawce wszedł w wyższy rejestr, ulotna groźba przefrunęła poprzez sen. Czego on chce? Wyśniony Bulvio podrapał się w niematerialną głowę, a ten leżący u boku Afrykanki zachrapał rzęsiście niczym spłoszony guziec.
Faktycznie, było w nim coś z grzebiącej w ziemi, krótkonogiej świni. Znów spojrzała na niego. Jaki maluczki może być nawet król...! „Cudzołożnicy i cudzołożnikowi wymierzcie po sto batów, każdemu z nich obojga!1” - słowa nauczającego po zakamarkach Rifu marabuta utkwiły w jej pamięci. Przecież król może mieć wiele nałożnic, próbowała bronić się w myśli. Wiedziała, że bez opieki Giacomo i posłuszeństwa, jakie zmuszona była mu okazywać, prędko przepadłaby w odmętach Miasta. Ech, czasem wydawało się, że prościej nie być urodziwą. Złe kobiety dla złych mężczyzn, Koran mówi o tym wyraźnie. Tak, jest przeklęta. Wielkie oczy zatliły gniewem niesprawiedliwości, a skierowane ku księżycowi, chłonęły jego nieruchomy odblask. Potem przeniosła wzrok na nowe prezenty od Bulvio; usta wykrzywiły się w bezwiednej pogardzie. Biżuteria warta była więcej niż cała wioska, która została tam, za morzem. Już tam nie wróci, to niemożliwe.
Mundur leżał idealnie: Bulvio przyglądał się sobie w jednej z wystaw podbitego miasta. Co to za miasto? Sen tego nie określał, ale też nie to było najistotniejsze. Kroczył sam w własnej swej potędze, bezlitosny, twardy i wzniosły. Nieokiełznana energia przepełniała nieustraszoną pierś; jego dywizje stacjonowały pod murami, nawet nie potrzebował ich wprowadzać. Mieszkańcy przyjęli go, wysyłając na powitanie zdobywcy swe najpiękniejsze córy. Może uczynić, cokolwiek zechce, władca absolutny i całkowity, nie wygasła jeszcze starodawna moc ducha, krew imperatorów znalazła doskonałe przedłużenie. Bulvio Cezar, tak mnie zwą i zwać będą po wsze czasy dziejopisarze truchlejący dzisiaj pod skinieniem moim. I poetów, trubadurów mi sprowadźcie, niech moją cześć opiewają...!
Bulvio zachrapał gwałtownie. Dalila położyła się obok niego z postanowieniem zaśnięcia. W opłotkach Miasta zapiał kur.

*

Czyż każda wykonywana tutaj czynność musiała kosztować go tyle wysiłku? Jak to jest, Ojcze, że cały pragnę powrotu do Ciebie? Smagły i krzepki, a przy tym delikatny w wejrzeniu i obejściu młodzieniec trudził się nad swą codzienną pracą. Warsztat wrzucony w przedmieście rozbrzmiewał poszumem pilarek, szarpaniem wgryzających się w miąższ drewna wiertarek i dyszeniem wszelkich pozostałych elementów produkcji, nie wyłączając ludzi. Było bardzo gorąco, Miasto spływało upałem ku morzu. Pokaleczone i pełne odciśniętych stygmatów pracy dłonie Jezusa zmagały się z martwą nieczułością hebla. Deska leżała przed nim, pokaleczona, przedstawiająca żałosny dla fachowego oka widok.
Tak, Ojcze, nie dałeś mi talentu praktycznego. Uczyniłeś tak, albowiem masz w tym jakiś plan. Nie mnie sądzić, ale Ty jeden wiesz, jak mi ciężko. Ja zaś wiem, że to dopiero początek, że obarczysz mnie całą ludzkością, a tu zwyczajny kawałek drewna i upadam. Jak to jest, Ojcze, aż tak wierzysz w moje człowiecze siły?
- No i jakże to tak, chłopcze? - stary brygadzista przyszedł doglądnąć praktykanta, marzyciela jakich mało. - Popatrz – ujął w mięsiste kiście swych dłoni wydające mu się prawie przejrzystymi dłonie chłopca. - Powoli, ale z równomiernym naciskiem – bas tego człowieka buczał tuż nad uchem Jezusa, który tak bardzo starał się powtarzać układ ruchów. - Brak ci metody, chłopcze – zahuczał głos i zrezygnowany przełożony odchodził już. Pozostawił po sobie śliskość potu i korzenny zapach, a Jezus dalej mógł prowadzić monolog ze swym Bogiem, zadając nieskładne zadry obrabianemu drewnu. Z zadumy wyrwał pomazańca dopiero impet zaburzający jednorodnie hałaśliwy rytm pracy warsztatu, kiedy to człowiek imieniem Giacomo wdarł się swym autem na podwórze i zahamował szaleńczo pod oknami. Wtedy to, pokonując niezliczone inne możliwości ukierunkowania spojrzeń, ich oczy spotkały się.
Jakiś młokos za szybą. Ale co on ma za oczy! Giacomo spłonął gdzieś od wewnątrz.
Ojcze, widzę złego człowieka. Bierzmo ugięło się z chrzęstem, Jezus musiał puścić narzędzie i podeprzeć rękoma o stolarski stół. Dziś wydarzy się coś strasznego, Ojcze, czuję to!
Brygadzista wyszedł głównymi drzwiami. Był umęczony dzisiejszym dniem; zmierzał wprost w stronę klienta. Jakże parno było! Przechodząc, kątem oka dostrzegł wyczerpanego chłopaka – zwieszona głowa nieruchomej postaci za brudnym skrawkiem przejrzystej materii. Było w nim coś nie do życia. Za to ten pewnie żyje jak chce - pomyślał jeszcze, nim powiedział:
- Witam pana.
Giacomo stał przy otwartych drzwiach czerwonej alfy. Jaskrawa barwa pojazdu współgrała z emanującą z postaci Giacoma dziką energią oraz straszliwym naporem ogłuszającego gorąca. Podwórze, zarzucone drzewnym odpadem, lecz przecież schludne, trwało bez śladu życia. Dwa duże psy uwiązane u przydzielonych im bud zażywały cienia w ich wnętrzu. Poszum pobliskiej ulicy był nieprzerwany, zmienne było jedynie jego natężenie.
- Potrzebuję szafę – spokojnie zimny tembr głosu dobył się rzeczowo z wysuszonego upałem gardła. Nieokreślony ruch ręki Giacomo mocno wciął się w przestrzeń. - Spisałem wymiary. Mebel ma być dębowy.
- Widzę, że ma pan konkretną wizję, to dobrze. Przejdźmy do środka, proszę za mną – brygadzista ruszył ku wejściu, klient bez słowa podążył za nim. Jezus obserwował ze swego stanowiska scenę rozmowy, choć nie rozróżniał słów. Musiał coś zrobić ze sobą, z przerastającym jego siły obciążeniem. W takich sytuacjach najlepszą kryjówką przed ludźmi i rzeczami pozostawał wychodek; tam też się udał. Opuszczone w dół oczy, rzucające niekiedy szybkie spojrzenia na tych, którzy pracowali. Dopadł drzwi, wszedł i zahaczył rygielek. Przeczekać, uspokoić. Nie bój się niczego, albowiem to ten świat jest właśnie niczym. Nosisz w sobie prawdę, niech ona cię niesie wszędzie tam, gdzie pozostajesz człowiekiem i niech go zwycięża. Jesteś synem bożym. Rozwolnienie było nieuniknione. Wiedział to wszystko, od zawsze. Tak często brakuje mu słów, a gdy nie może wyrazić tego, na co słowa Ojca znajdują ów cudowny, uwodzący wyraz – gubi się. Uniósł się znad deski sedesu, wytarł dokładnie i powoli, wyszedł.
W warsztacie zmieniło się nic i wszystko; nie miał już obawy spojrzeń: wychodził ku nim w szczerej dobroci. Tak pragnąłby wytłumaczyć im prostotę prawdy; przecież muszą ją poczuć, to jest moc i łaska, cóż ważnego poza tym?
Ale to jeszcze nie był jego czas.

*

Gwar, w którym Bulvio kochał się nurzać, gwar z jego powodu. Lampka szampana uniesiona w pobłażliwym, wyrozumiałym geście triumfu, jak gdyby mówił: „to było od początku zupełnie oczywiste”. I szeroki, szczery uśmiech wiekowego już przecież dandysa politycznego. Delikatnie stukając w szkło i pozdrawiając zebranych wylewnym gestem władczej uniżoności, z gruntu niepewnie autorytatywny sługa ludu uciszył wrzawę.
- Chwile entuzjazmu są ważne i pełne magii – zaczął z uśmiechniętą powagą twarzy. - Dziękuję tym, dzięki którym są one możliwe! - okrzyk pozwolił mu uwolnić nieco natężoności, oklaski zlały się w jedno z widocznym i niewymuszonym wzruszeniem. To dobrze widziane, ale tylko przez krótki urywek czasu, który już minął. - Jeżeli zachowamy... - powiedział do mikrofonu, a dźwięk związany w owe osiem sylab rozbił ich strukturę i utonął w przestrzeni; rozpoczął więc ponownie: - Jeżeli zachowamy ten entuzjazm przez cały okres oczekującej nas pracy, to Miasto za cztery nadchodzące lata będzie wyglądało zupełnie inaczej. Potrzeba wysiłku i odwagi wobec większych i mniejszych trudności stanowić będzie kryterium ich przezwyciężania. Ocenicie to, drodzy państwo, w przyszłości. A teraz pozwólmy sobie na radość! - ach, ten rozbrajający często nawet jego adwersarzy uśmiech Bulvia, którego podmiot przyjmował już kolejne i wciąż napływające z mnogich ust gratulacje. Brylowanie, powodzenie i poczucie mocy teraz, połączone z wizją zbliżającego się wieczoru, który przepłynie z pewnością w nieco przymgloną noc dionizyjską!

*

Giacomo był to dziwaczny człowiek. Co prawda stać go było na najdroższy model alfy romeo, jednak mieszkał nadal na dalekim przedmieściu, na granicy slumsów. To było jego miejsce, tu ukształtowała się i posiadła niezbywalne właściwości jego osoba.
Poddasze nie było już tak rozpalone, kiedy wrócił; w ciągu dnia prawie tu nie zaglądał. Zapalenie słabej żarówki zawieszonej u sufitu rozmajaczyło wnętrze pokoju, z którego przechodziło się do dalszej partii mieszkania - kuchni, łazienki i jeszcze jednego pomieszczenia służącego właściwie za graciarnię. Usiadł w bujanym fotelu, którego ruch uspokajał go zazwyczaj: dziś wszakże i to nie działało. Wstał niespokojny i podszedł do okna wbudowanego w ukos dachu. Spojrzał na Miasto, na widoczną stąd jego część. Wieża kościelna odcinała się wysokością i kształtem od reszty zabudowań, ale tak jej złożone z rozsianych po opadającym ku dzielnicy zboczu, mniej lub więcej skromnych zabudowań tło, jak i ona sama, były jakby wycięte z tektury: nieruchome, pocztówkowe, nieprawdziwe. Wrócił na fotel. Nie czuł życia. Gdzieś zapodziewał się ostatnio na długie dni ten niemiłosierny, pewny siebie Giacomo, jakim był odkąd zobaczono go w tych wąskich i niebezpiecznych ulicach. Jutro skończy trzydzieste trzecie urodziny. Dziwny wiek, pomyślał i podniósł się bezmyślnie. Przyzwyczajenie kierowało jego motoryką, kiedy nalewał sobie wieczorną wódkę. Jeszcze niedawno wyszedłby gdzie bądź, zabawił się jak trzeba, dał do wiwatu. Jakoś jednak coraz większe nic pozostawało mu w rękach i na duszy i wreszcie złapał się na tym, że wychodzi samotnie nad ocean, z buteleczką przylegającą do piersi poprzez materiał koszuli.
Dzisiejszy objazd po nowo otwartych tawernach zakończył się bez jednego ekscesu. Rzecz rutyny, choć nadal zdarzają się tacy, którzy nie rozumieją zasad tego świata. Gdy kopniesz w brzuch jego żonę na jego oczach, to wystarczy. A jeśli nie ma kobiety, rodziny i udaje samotnego wojownika, co się uparł przy swojej sprawiedliwości, zawsze pozostaje ból fizyczny, którego skala natężenia może być naprawdę niebotyczna, nie do wytrzymania. Ale rzadko: po co to komu? Każdemu lepiej jest żyć niż nie żyć.
Jutro, w te jego urodziny, przypływa nowa dostawa dziewcząt; fotografie, które wysłali mu rakarze z przeciwnego brzegu zapowiadały obiecujący zestaw. Niegdyś wypróbowałby każdą z osobna. Niegdyś. Niedługo zaczniesz chodzić do kościoła, zadrwił ostatnio Ludovic. Nic mu nie odpowiedział.
I cóż miał swojego po latach ryzyka i przemocy? Dlaczego nie zebrał wokół siebie nikogo, jak choćby ten dęty pajac Ludovic? Ludovic miał żonę, troje dzieci i kilka kochanek na Mieście. Śmiał mu się w twarz, a Giacomo nie wiedział, jak się bronić. Nawet nie próbował, a tamten strzegł się przekroczenia granicy furii Giacoma, swego – co by nie było – przyjaciela. Znali się, dlatego docinki nie były tak bolesne; jedynie wskazywały na coś, czego ani on, ani Ludovic nie potrafili nazwać i rozwiązać. Giacomo z wolna nabywał przekonania, że tego rozwiązać się nie da. Myślał nad możliwymi przyczynami: pochodzeniem, dzieciństwem. Nie znajdował nic wyjątkowego, nic, czego nie przeżyli też inni. Co mnie tu trzyma? - pomyślał i lekki dreszcz zmrowił jego ciało. Nigdy nie chciał uciekać od czegokolwiek, ale może należało, może obecnie należało to zrobić. Cierpliwość pozwalała mu zawsze przezwyciężyć nierozumne impulsy; ten jednak był najbardziej przemożny z dotychczasowych i powoli przyoblekał kształt obrastający obrazami możliwości.

*

Dziewczyna, opatulona w płaszcz przeciwdeszczowy, przebiegła przez spływającą ulewą ulicę. Trotuar przed hotelikiem był nierówny, trzeba mocno uważać i troszkę uwierały ją buty. Niecierpliwie naparła na drzwi, wpadła do recepcji i nie zamieniając tym razem słowa ze schowanym za płachtą gazety starym Alfredem, kontynuowała pęd wzdłuż biegnącego na lewo od wejścia korytarza omroczonego kinkietami wystającymi co jakiś czas ze zgniłozielonych, brudnawych ścian, aż dopadła wynajmowanego pokoiku. Natychmiast po osiągnięciu tegoż rzuciła się na kanapę, w ogromnej uldze zrzucając obuwie. Och, jakby ją kto uwolnił z uścisku!
Kasandra rozejrzała się. Na szafie świnka uśmiechała się jak zawsze, wycięta z materii sympatyczna forma wzywająca do podzielenia się monetami. Dziewczyna otworzyła swą malutką, gustowną, czarną torebeczkę i wrzuciła w domagający się otwór na grzbiecie nieruchomego zwierzaka kilka globo. Zostały jej z napiwków: stacja paliw nie była jeszcze najgorszym miejscem pracy. W miarę bezpieczna (bardzo bezpieczna w porównaniu z tym, co zdarzało jej się robić); można też niezobowiązująco porozmawiać z kupującymi. Dla niej, przez resztę czasu samotnej, było to ważne.
Nagle zobaczyła.
Krzyż na ścianie wisiał odwrotnie. Nie chciała go tutaj, lecz w końcu zapomniała, że w ogóle tu jest. Teraz stała pośrodku pokoju nie wiedząc, co począć. Nie mogła się ruszyć, jakby przemieniona w ciężką, sapiącą, usiłującą złapać oddech bryłę. A więc znalazłeś mnie i tu.
Lądując, ciało dziewczyny uderzyło o kant stolika. Brzęk tłuczonego wazonu i głuchy odgłos upadku dały się słyszeć w recepcji. Stary Alfred powstał i sztywno krocząc, skierował się ku źródłu hałasu. Z tą dziewczyną wciąż jakieś kłopoty. Jest w niej anioł i diabeł.

*

- Nie podoba mi się to! - huknął Jon i palcami stukającymi dotąd w szklany blat chwycił w krysztale rżniętą szklaneczkę, ciskając nią w przeciwległą ścianę.
- Nie popadaj w obsesję, trudno wygrać wybory od razu w pierwszym podejściu, bez zaplecza... - Dick próbował poddać racjonalne argumenty na uśmierzenie bólu zawiedzionej ambicji. Dobitej obejrzanym właśnie, telewizyjnym orędziem nowego burmistrza Miasta, Mediolańskiego Bulvia.
- Co to za goguś zasrany... - znęcał się nad swym niewidocznym przeciwnikiem, ale ciszej już, Jon. Szczególny nacisk położył na słowo „goguś”, w świecie wartościowań jego wywołujące widocznie jakiś wyjątkowo plugawy obraz. - Ale ja byłem czwarty! - uniósł się po raz wtóry, jakby go co poraziło w tej jednej chwili. - A miałem mieć szansę na drugą turę! A tu ten... - zabrakło mu słowa i: - Na psa! - dorzucił tylko z żółcią.
- No już, już – gmerając bez sensu w otwartym neseserze wypełnionym makulaturą (jak zdawało się teraz Jonowi odnośnie dokumentów dotyczących kampanii), wiercił się zaniepokojony Dick. W pierwszej kolejności starał się uspokajać sam siebie. - Wiesz, jakie on ma wpływy? - bąknął przytomnie i zgodnie z prawdą.
- Otóż to! - podjął Jon. - Zdobądźmy je zatem i my. Widać dobry program i granie w filmach to jeszcze za mało w tym obrzydliwym i oszukańczym świecie polityki – dodał ze wstrętem, w którym mógł pochować osobistą frustrację.

*

Sylwetki przesuwały się w ciemnościach przyprószonych nikłą poświatą dalekiej lampy przemysłowej. Smukłe i wiotkie niewolnice nowego świata przeskakiwały z kontenera do ciężarówki w ogromnej i otchłannej przeładowni największego portu Miasta, a Giacomo miał czas na neurotycznego papierosa. Dziewczyny były przerażone, jak zawsze: twarde kobiety z dzikiego lądu. Jednak bardziej podobne do małp niż ja, pomyślał Giacomo. Do pomocy wybrał sobie dzisiaj Matsuo i Władimira; pierwszy zimny, drugi okrutny. A co jest jego, Giacoma, główną cechą? Tak łatwo znajduje określenia na innych, nie trzeba mu wiele, by ustawić ich w swoim świecie. Brak odpowiedzi w natłoku przychodzących na myśl określeń. Ale żadne nie jest nim, nie jest tylko o nim. Rzucił niedopałek i wspiął się do szoferki, Władimir wsiadł od drugiej strony, Matsuo zaś został z dziewczynami, z tyłu. Giacomo spojrzał na Władimira, nieco ociężałego i spoconego. Zapewne i jego charakteryzuje coś więcej, niż to, co o nim myślę, pomyślał. Warkot startującego silnika ciężarówki poniósł się echem, Giacomo wzdrygnął się na wizję, że mógłby wpaść z transportem akurat dzisiaj i ruszył maszynę z miejsca.
- Władimir – zagadnął.
- Hm? - twarz boksera-komika uprzedmiotowiła zdziwienie. Miał trochę rozumu i podszytego humorem polotu, lecz tracił to wszystko, gdy wpadał we wściekłość. Bezwzględność była narzędziem, którym posługiwał się w przypadku problemów spoza dziedziny własnego pojmowania, bądź stanowiących zagrożenie.
- Masz rodzinę?
- Co to za pytanie? - podejrzliwie skrzywił się tamten.
- Pytam, bo jestem ciekawy – odparł rzeczowo Giacomo. Prowadził wóz powoli wzdłuż alei utworzonej z kontenerów.
- Mam – powiedział Władimir.
- Widzisz, ja nie mam – po pewnym czasie dodał Giacomo. TIR wyjechał jedną z bram i potoczył się w kierunku centrum.

*

Utrudzony po pracy, z torbą przewieszoną przez ramię, Jezus szedł z wolna wystygłą odrobinę po upale promenadą. Gwar popołudnia, deskorolki i rowery, kotłowanina oceanu za falochronem, stoiska z lodami, pamiątkami i kebabem... Zmęczenie domaga się odsapnięcia i młodzieniec opiera górną część ciała o ciągnącą się daleko wzdłuż linii brzegowej zaporę chroniącą ludzi przed gniewnymi bogami wód. Dziś znów kupił książkę i chciałby poczytać, nim zapadnie zmrok; miał też ochotę na espresso, zapach wieczornej kawy roznosił się wokół. Trzeba odmawiać sobie świata. Tego świata nie ma. Jezus ruszył dalej.
Ojcze, co się dzieje z ludźmi, którzy błądzą? Nikt nie jest winny, Ojcze, to szatan pląta ścieżki wiodące ku jasności, odbija Twe światło zwodząc na pustynię. Orężem jego podstęp i pozór, lży prawdę, otoczony bałwochwalcami powodzenia. Ojcze, któż wie, żeś Panem?
- Hej! - naraz wyrosła przed nim postać dziewczęca. Jej oczy były dziko uśmiechnięte, patrzyły gdzieś daleko wskroś niego, kiedy mówiła z urywanym namysłem: - Co ty jesteś za chłopak? - przełknęła ślinę. - Dziwak – dodała z wyzwaniem, usiłując wniknąć w jego spojrzenie. Dwie pary ciemnych oczu krążyły wokół siebie w refleksach przeciwieństw. Dążenie ducha do wyższej syntezy wzmagało antytetyczne przyciąganie.
- To ty jesteś dziwna – odpowiedział chłopak Bogiem zbrojny. Kasandry krucze włosy, swobodnie i bezładnie rozpuszczone, poruszały swe przez naturę ukręcone korkociągi loków w podmuchach znad oceanu. Jezus stał i patrzył i zapragnął, by chwila ta nie skończyła się. Dziewczyna uśmiechnęła się i oznajmiła:
- Najadłam się grzybów.
- Grzybów? - powtórzył. - Były smaczne?
Wybuchnęła szalonym śmiechem: - Tak, bardzo smaczne magiczne dary matki Ziemi!
- Jesteś poganką? - zapytał i jakaś rozpacz wespół z tęsknotą osunęły się w podstawy jego wewnętrznej pewności.
- Poganką, córką antychrysta – obwieściła, a szalona pogarda ściągnęła harmonijne rysy twarzy.
- Bluźnisz, dziewczyno – powiedział on. - Książę ciemności ma w tobie mieszkanie.
- Skończ, chłopaku – zatrzymała wzburzoną otchłań swego wnętrza. Przystanęła, popatrzyła uważniej. - Co ty możesz wiedzieć? Jesteś niewinny jak dziecko. Chodź – wzięła go za rękę i pociągnęła za sobą. Poddał się jej zdecydowaniu.
- Gdzie idziemy? - zadał pytanie. Szła bardzo szybko i odpowiedziała tylko:
- Zobaczysz.
Gdzie mnie ciągniesz diable, pomyślał.
Po kilku minutach podążania w poprzek deptaka, w stronę wyjścia prowadzącego na skałki, Jezus ocknął się i szarpnął: - Hej! - chcąc uwolnić ściskaną bardzo mocno (dopiero uświadomił sobie, jak bardzo) dłoń. Kasandra była silna i rzuciła nie odwracając się nawet:
- Co, boisz się?
- Puść, sam pójdę – zaparł się i oswobodził palce.
- Chciałam cię zabrać tam, skąd najładniej widać wybrzeże Miasta – zreflektowała się raptem. Przypływy i odpływy melancholijnej euforii zagarniały jej pełną sprzeczności mimikę. Co i rusz mrużyła oczy w napięciu oddalonej uwagi, to znów wytrzeszczała je, jak gdyby wszystko było nazbyt blisko. Jezus odczuł coś w rodzaju żalu i wyrzutu, że źle osądził drugiego człowieka. Tak jeszcze często się mylił!
- Zatem możemy iść, ale nie tak prędko – odpowiedział życzliwie. Uśmiechnęła się prawdziwie radośnie.
- Jesteś taki anielski – była w tym naturalna szczerość płynąca z głębi intuicji. Zrozumiał to na swój sposób, uchwycił myśl, że ta dziewczyna widzi więcej, niż inni; czysto ludzka część jego natury zareagowała zaś weselem i jednoczesną głębszą sympatią dla tej niespokojnej istoty. Nie odwzajemnił jednak komplementu: ona nie była anielska, a piękna, które ją opromieniało, nazwać nie umiał. Weszli na schody. Kasandra z uwagą badała przesuwającą się poręcz pod jej niedużą, lecz silną dłonią. Zachłannie, choć bez pośpiechu wciągała wonie dookolnego kwitnienia. Znajdowali się w zarządzanej przez Miasto części parkowo-turystycznej obejmującej plażę i spacerowe nabrzeże oraz tak zwane Wzgórze Rozbitków: dawnymi laty silne w tym rejonie prądy oceaniczne znosiły w czas sztormu statki przepływające zbyt blisko skalistej linii brzegowej, przeplatanej co prawda wdzierającymi się w jej głąb piaskami. Hen, nad wspinającą się parą, zasłonięty przed ich wzrokiem gąszczem roślinności, tkwił szczyt zwieńczony latarnią morską..
- Na imię mi Jezus – powiedział wreszcie.
- Kasandra – odrzekła przechylając w bok głowę i znów jakby starała się usilnie przeniknąć go spojrzeniem.
Godzinę później siedzieli obok siebie i milcząco patrzyli w rozhuśtaną i wzmagającą się namiętnie powierzchnię oceanu.



*

Spoglądając w łazienkowe lustro, obserwował siebie oczyma innych. Wszystkich do siebie nie przekonasz, drogi książę: bacz więc, ażebyś przekonał jeszcze nieprzekonanych i zdyskredytował konkurentów, z umiarem lub bez. Usilnie pragnął, by lico jego było rzymskie i wypinał podbródek ku górze, oceniając swą fizys ze wszech stron. Sam na sam z sobą bywał rzadko: zawsze i jedynie wobec kogoś lub czegoś, a najczęściej obu tych czynników razem: czy zresztą da się istnieć inaczej? Obszary samoświadomości Bulvia zaanektowane były przez wizje polityczności i pochodne tej kategorii, tak, jak je na własną miarę imaginował i w imaginacji na siebie przykrawał. Tym był: politykiem.
Można byłoby wyobrazić go sobie panującego na wyspie bezludnej, z arą na ramieniu, której wydawałby polecenia niczym pierwszemu marszałkowi. Papuga zwałaby się Marszałek i czyniła militarne rekonesansy ku najwyższym z palmowych kokosów, stanowiąc także jednoliczną ptasią armię administratora wyspy, króla Bulvia.
- Królu Bulvio! Królu Bulvio! Nadlatują kokobomby! - i ara, wykazując swą wyższość wobec samotnego władcy, upuszcza duży owoc tuż obok dostojnej jego sylwetki, odzianej w dary natury. Nietrafiony zawsze lęka się, iż dostanie wreszcie w głowę, przeklina zatem swego generała lotnictwa w którymś z niepoliczonych układów światów możliwych.
W swym właściwym (jak mu się zdawało) wymiarze Bulvio zmagał się tymczasem z soczewką, próbując wprowadzić ją na powierzchnię oka. Pucołowate oblicze wykrzywiało się w grymasach, kiedy z napiętym i wystającym z jamy gębowej językiem prowadził walkę o młodzieńczy wygląd starca. Kiedyś ludzie będą żyli dużo dłużej, pomyślał. Będą mieli mózgi elektronowe z tymi blaszkami, no! - udało się umiejscowić soczewkę, co przerwało ciąg myśli Bulvia; chwilowo zbełtany zewnętrzną okolicznością, uformował się on na powrót i płynął dalej – z układami scalonymi. Nie, co za bzdura: to będą mikrochipy, małe procesory połączone ze strukturą neuronową mózgu... aha, czyli scalone z nią! Jakoś tak tłumaczył mu to Tomasz, neuroinformatyk z nieistniejącej oficjalnie komórki resortu spraw wewnętrznych. W ten sposób będzie można kontrolować przepływ informacji społecznej, a nie jakaś tam telewizja. Phi! Zęby rozbłysły w osadzonym w złoconej ramie lustrze, po czym Bulvio obrócił się i przez moment jeszcze tył jego postaci odbijała gładkość tafli, aż zgasło światło i wszystko zniknęło.

*

Było duszno i Giacomo pocił się. Wprowadził alfę na ogrodzoną pobielanym murem posesję. Po paru chwilach jazdy żwirową, chrzęszczącą pod kołami wozu nawierzchnią, zahamował na wyłaniającym się nagle zza gęstwiny drzew placu. Wysiadł, zapalił papierosa. Skinął głową przechadzającemu się ochroniarzowi w głupawym uniformie, który jego nosicielowi przydawał wszakże poczucia siły i powagi. Spojrzał w zasnute obłokami niebo i ruszył do wejścia: szerokie schody zwiastowały patetyczną gościnność gospodarza. Otworzono drzwi, nim zdążył spróbować użyć stylowej kołatki (jeszcze nigdy nie udało mu się dokonać tej czynności, zawsze go ubiegano).
Fernando siedział w salonie ze swoimi przydupasami, jak określił ich teraz w myślach Giacomo. Wydawało im się, że są tacy ważni, że potrafią pokazać każdemu w Mieście jego miejsce.
- Drogi Giacomo! - jego szef, czyli Fernando właśnie, powstał z kanapy w wylewnym geście powitania. Przybyły rutynowo wszedł w ten klimat rodem z Ojca chrzestnego, który niegdyś tak bardzo mu imponował, a obecnie coraz mocniej mierził w swej zapożyczonej, pompatycznej sztuczności. Przywitał się z pozostałymi, rozpoznając pośród nich tę starą męską kurwę Sucko Siffrediego, który przyprowadził z sobą dwóch koleżków. Wszyscy pospołu rozłożyli się na kanapie i fotelach, naćpani i rechoczący. Chętnie bym któremuś przypierdolił, pomyślał Giacomo.
- Napijesz się? Zażyjesz czegoś? - zapytał gospodarz. Najwidoczniej sam coś przyładował, inaczej nie byłby skory proponować czegokolwiek poza alkoholem.
- Nie, nie trzeba – odparł nagabnięty uciekając wzrokiem po ścianach nazbyt obfitych w ozdoby i malowidła. Niektóre bardzo cenne. Zresztą tu nic nie było tanie.
- Masz jakiś kłopot? - rzucił wesoło w jego stronę król porno, don Sucko. Giacomo zatrzymał na nim w jednym ułamku czasu opanowane spojrzenie człowieka bezwzględnego.
- Może to ty masz jakiś kłopot? - nie lubił go. Za to, że był takim tępym, nieczułym, hedonistycznym kutasem. A w głównej mierze (co właśnie teraz dopiero sobie uprzytomnił) dlatego, że to on, Giacomo, osobiście ryzykował dostarczając tamtemu towaru do uciech.
- Spokojnie, Giacomo. Coś taki nerwowy? - Fernando poklepał go po plecach i podał własnoręcznie (co również stanowiło rzadkość) nalaną whisky.
- Jestem całkowicie spokojny – powiedział nie odrywając oczu od Sucko. Ów zorientował się, iż nonsensem byłoby ciągnąć temat i psuć sobie euforyczny nastrój. Po co dyskutować z jakimś ponurym bandytą.
- Chodź, usiądziemy – Fernando wziął go pod ramię i poprowadził do schowanego w odległym rogu stolika, zakrytego palmami wybujającymi z wielkich donic. - Co masz dla mnie?
- Dziewczyny odebrane – rzekł Giacomo sucho i wlał w siebie złoty trunek jednym haustem.
- Jednak jesteś zaniepokojony – szef zlustrował go badawczo.
- Kryzys wieku średniego – odparł Giacomo ze słabym uśmiechem.
- Uważaj – powiedział Fernando i podniósł się; była w tym złowroga prośba starego znajomego. - Jeszcze pogadamy, ale nie dziś. Dzisiaj się bawię – odwrócił się zostawiając Giacoma samego wśród dzikich roślin, ujarzmionych wydzielonymi im skrawkami doniczkowej ziemi.

*

Grubas grał na pianinie, a blady chudzielec brzdękolił w struny gitary. Główny plac Miasta był ludzkim, żyjącym zalewem. Zsiniałe tego dnia niebo nie odstraszyło zbyt wielu niedzielnych spacerowiczów, turystów, sprzedawców i złodziei. Na rynku zawsze coś się dzieje.
Hawajska koszula Jona przekraczała już granicę możliwości wchłaniania potu. Ów grał zapamiętale w otoczeniu dziewcząt wybranych, kuso odzianych. Na wypukłości piersi każdej z nich znaki literowe układały się w napis „Bierz, co chcesz”. Opodal małpa i papuga, ubrane w te same koszulki reklamujące nowe hasło Jona, podrygiwały do taktu. Pierwsze zwierzę piskliwie pokrzykiwało w rytm muzyki, drugie zaś skrzeczało raz na jakiś czas z rozcapierzonymi skrzydłami:
- Bierz, co chcesz! Bierz, co chcesz!
Cały ten cyrk odbywał się w imię idei dotarcia do wszystkich tych, do których w poprzednich wyborach nie dotarło pozytywne przesłanie oferującego świeżą jakość Jona. Widocznie nie zrozumieli, że kraina pieczonych gołąbków dostępna może być każdemu, o ile dostateczna ilość mieszkańców Miasta zostanie co do tego uświadomiona. Cóż za uparci ludzie, myślał Jon; gdyby tylko spojrzeli na jego życie i związany z nim przekaz, nie wahaliby się. Zamiast tego trzeba taszczyć się na rynek i sterczeć w duchocie, myślał dalej atakując klawiaturę z furią. To przecież dla was, obywatele Miasta!
Ludność przelewała się, podchodziła i odchodziła, pytała, uśmiechała się i krzywiła, brała ulotki, dotykała szympansa i dziwowała się.
Dick, będący u kresu sił, wytrzeszczał oczy na swoje wędrujące po gryfie palce i raz za razem ściągał skupione usta w ryjek. Wkrótce dzwonnica obwieściła upłynięcie kolejnej godziny i można było zrobić przerwę. Podchodzono teraz i pytano także główną personę występu; ta zaś odpowiadała z niezmienną pewnością swej racji, czym wabiła podobne sobie, ludzkie ryby. W głębinie tłumu, opodal kramu Jona, Dicka i ich wesołej kompanii, znieruchomiało dwoje osób. Ciemno ubrany mężczyzna pokiwał głową i rzekł, nachylając się ku swemu towarzyszowi:
- Grubas się nadaje.
- Mówiłem ci. Daj znać Rosalinie, niech zajmie się chudym.
- Chodźmy.

 

*

- W Mieście mamy jakąś nową sektę – szef policji składał przed burmistrzem cotygodniowy raport. - Zwą się – rzut oka na kartkę – nietzscheanami.
- No i? - Bulvio podpierał opadającą głowę obu rękoma, wspartymi w łokciach o heban robiącego zwaliste wrażenie biurka. Zmęczony, o jak zmęczony był.
- Jeszcze niewiele wiemy, przedstawiam jedynie najogólniejsze rozpoznanie – zdający meldunek był to człowiek tęgi, ubrany służbowo w trybie przepisowym, a oba powyższe określenia odnieść można by z równym powodzeniem do jego postawy.
- A co mi po tym? Mówisz mi dziwne słowo i że coś tam odkryłeś. Konkret jakiś daj albo pozwól mi wrócić do ważniejszych rzeczy – znudzonym tonem złajał swego podwładnego Bulvio.
- Oczywiście, zrozumiałem – mundurowy obrócił się na pięcie i miejsce po nim stało się przejrzyste, ponieważ wyszedł.
Co tu robić, pomyślał Bulvio. Najbardziej nie lubił tych nudnych godzin oficjalnego urzędowania. Polityka była gdzie indziej, tu to same okrawki i kupa pretendujących do istotności szpargałów. Jakieś sekty, widma mamidła. Mielącą machinę władzy oliwiono i naprowadzano na cele w zdecydowanie bardziej ukrytych miejscach; tutaj Bulvio starać się musiał tylko (i aż) o paliwo do niej. Ale już niedługo, a produkcja paliwa władzy będzie w pełni zaprogramowana.

 

 

 

 

 

 

 


Rozdział 3

Spotykali się w wynajętym przez Rosalinę mieszkaniu, niedaleko centrum; zazwyczaj przychodzili pojedynczo, w odpowiednio podzielonych odstępach czasu. Administracja nie zaprzątała sobie głowy autoramentem płacących – aby tylko nie spóźniać się z należnościami. Wewnątrz lokalu wygłuszono ściany: niewielu wybranych było, by mieć uszy do słuchania. Na środku dużych rozmiarów pokoju stał stół, na nim zapalona świeca i kilka pięknie oprawionych ksiąg; wokół, wzdłuż ścian, wygodne kanapy, na których siedziało już kilka osób. Nastrój powagi i misji. Dziś Tomasz przyprowadzić miał nowego członka i nietzscheanie czekali na tę właśnie chwilę, która też wkrótce nadeszła. Zajęto miejsca, a przewodniczący – funkcja ta była zmienna rotacyjnie – zainaugurował spotkanie czytaniem wyrywku z leżącej przed nim księgi:
- Tako rzecze Zaratustra, „O motłochu”: „Życie jest zdrojem rozkoszy; ale tam, gdzie pije zeń motłoch, zatrute są wszystkie studnie. Sprzyjam wszelkiej czystości, nie mogę zaś patrzeć na szyderczo uśmiechnięte gęby i na pragnienie nieczystych. Rzucili okiem w głąb studni, a teraz połyskuje mi z niej obmierzły uśmiech. Świętą wodę zatruli swą lubieżnością; a kiedy nazwali swoje brudne sny rozkoszą, zatruli także słowa. Niechętny staje się płomień, gdy oni przykładają swe wilgotne serca do ognia; sam duch wrze i paruje, gdy do ognia przystępuje motłoch. Słodkawy i rozmiękły staje się owoc w ich rękach; spojrzenie ich sprawia, że drzewo owocowe pada od wiatru i schnie od wierzchołka. I niejeden, kto odwrócił się od życia, odwrócił się tylko od motłochu: nie chciał z motłochem dzielić studni, płomienia ni owocu. I niejeden poszedł na pustynię, z drapieżnikami cierpiał pragnienie, byle tylko z brudnymi poganiaczami wielbłądów nie siedzieć wokół cysterny. I niejeden, który przybywał niczym burzyciel i grad dla żyznych pól, chciał tylko stopę swą wsadzić motłochowi w paszczę i zatkać mu gardziel”.2 - Czytający, a imię jego brzmiało
Piotr, zamknął wolumin i zadał pytanie: - Jak sądzicie, co chce nam przekazać nasz mistrz w przywołanych zdaniach?
Rosalina, filigranowa i buńczuczna blondynka, zgłosiła chęć wypowiedzi. Reguły były określone i przestrzegane; głosu udzielał prowadzący.
- Proszę – rzekł Piotr.
- Przesłanie Zaratustry wydaje mi się jasne – zaczęła. - Człowiek, jakiego on oczekuje, musi przestać oglądać się na cokolwiek, co przeszkadza mu w twórczym rozwoju, a najmniej na otaczający go nierozumny i wulgarny tłum. Nawet tym, którzy pragną przekraczać siebie w stwarzaniu wyższego gatunku człowieka, trudno jest zdobywać się na własny osąd w każdej rzeczy; motłoch zaś tylko tępo idzie za tym, kto najgłośniej krzyczy i najwięcej obiecuje.
- Chodzi też o to – podjął wątek Tomasz – żeby władać pospólstwem, traktować je jako tworzywo dla nadczłowieka, kogoś lepszego z natury. Nie zapominając wszakże o pielęgnowaniu swej szlachetności. Wysubtelnianie instynktów jest drogą do ponadczłowieczeństwa.
- Zastanawia mnie jedno – odezwał się nowy. - Dlaczego człowiek nie może pozostać sobą? Dlaczego tak bardzo nienawidzić słabość?
- Słabość! - prychnęła Rosalina. - Oczywistym jest, że gdzie nie ma mocy, jest upadek.
- Pamiętamy o zgłaszaniu się – upomniał ją prowadzący.
- Przepraszam. Czy mogę dokończyć? - zgodzono się i Rosalina perorowała dalej: - Mistrz jasno wskazuje, iż pokonywanie ograniczeń wspomaga życie. Każdą słabość można i należy przekuć w siłę, a najgorszy jest ten, kto, zadowolony, zatrzymuje się w rozwoju.
- Podobno zawiedziona miłość stworzyła Zaratustrę – powiedział nowy jak gdyby nie na temat.
- Przemawia to tym bardziej za moją tezą – podchwyciła Rosalina. - Każdy przeobraża swe przypadki i nieszczęścia na własną miarę, lecz jej zakres daje się nieustannie poszerzać.
- Ale czy nie jest to droga w obłęd? - jak wszystkie wcześniejsze, także i ta wypowiedź dostała przyzwolenie Piotra.
- Raczej w nieskończoność – jak zwykle bardzo szybko i energicznie odparła Rosalina. - Ku lepszej przyszłości gatunku. W tym widać nieposkromioną miłość życia naszego mistrza.
- A jak się mają do tego cele polityczne? - podsunął kolejny wątek Piotr. - Trudno, żebyśmy wszyscy uciekli na pustynię.
- Trzeba być lisem i lwem, gdy chce się mieć wpływ na rzeczywistość – zabrał głos Tomasz. - Przepowiedziana przez mistrza katastrofa stanowi fakt. My, wiedząc o pewnych sprawach, możemy stworzyć warunki do tego, aby elita mogła wzrastać w duchu jego nauk – tu Rosalina napotkała jego wymowny wzrok znad tańczącego ognika świecy.

*

Piotr i Tomasz, neofici burzycielstwa, kapłani przyszłego porządku (bo tak się w bezdniach ducha swego widzieli), po spotkaniu wyszli razem. Piotr był tym, który myślał, iż dla myśli mistrza poświęciłby wszystko. W istocie przemożne pragnienie wiary nie szło u niego w parze z rozumem i charakterem. Uwikłany dość prędko i – oczywiście - bezwiednie w wewnętrzną rozgrywkę i presję najbardziej radykalnych i ambitnych członków grupy, starał się wykazać w tym właśnie, na czym mu nie zbywało. Potencjalnie doskonałe narzędzie dla umiejętnego manipulatora.
Tak powstaje błąd, pomyślał Tomasz, bardziej od tamtego wyrafinowany; w stosunku do przesłania mistrza odczytywał głównie te wątki, które domagały się działania w imię gloryfikowanej wyższości jednych ludzi nad drugimi.
Obaj ubrani byli w zwyczajowo dla siebie ciemnych kolorach. Milczeli zarówno zjeżdżając windą, jak i po opuszczeniu budynku. Wyszli w ciemnawy, chłodny dzień, kiedy odczuwa się mocniej niż zwykle napór przyrody, zależność od widzimisię jej niestałości. Piotrowi z jednej strony wydawało się, że powinien coś powiedzieć, z drugiej zaś, że wzniosłości ich działalności lepiej służy cisza. Tomasz rozmyślał nad powziętym wraz z Rosaliną planem: praca w komórce podległej Ministerstwu Spraw Wewnętrznych dawała mu dostęp do niebezpiecznie poufnych informacji. Naraz obejrzał się za czymś, zdało mu się, że kierowca przejeżdżającego vana zwolnił i popatrzył nań przeciągle i uważnie zza nic nie mówiących, ciemnych okularów. Instynktownie zapamiętał numer pojazdu. Sprawdzę. Dotarli do niedalekiego postoju i pożegnali się uściskiem dłoni.
- Do zobaczenia – głos Piotra był sztucznie przyduszony, stłumiony czymś niewyrażonym.
- Cześć – Tomasz wejrzał badawczo w twarz towarzysza. Z jej bruzd przezierała rozpaczliwa pustota daremnych poszukiwań. Nihilista, pomyślał Tomasz. Jak my wszyscy.

*

Rosalina i Dick zajmowali jeden ze stolików w kameralnie urządzonej, nastrojowej restauracji. Przyciemnione wnętrze, paląca się świeca, atmosfera niekrępującej intymności. W oczekiwaniu na kolację musiała włożyć nieco wysiłku, aby jej towarzysz nie milczał, zwieszony zmieszaniem nad swoim talerzem. Niezbyt pojmował, skąd zainteresowanie nim ze strony tak atrakcyjnej kobiety i niezbyt dobrze sobie z tym radził, biernie płynąc.
- Jednak sądzę, że nie powinieneś wyrzucać sobie tej kampanii jako osobistej porażki – pocieszała biednego, spragnionego matczyności Dicka. - Demokracją kierują pewne prawa, których przeskoczyć nie sposób.
- A jakie to prawa? - podniósł na nią prawdziwie zaciekawiony wzrok, którym prędko uciekł nie mogąc znieść jej tak bliskiego uroku.
- Prawa rywalizacji – odpowiedziała pewnie i sięgnęła po aperitif. - Może należałoby pomyśleć o specjalistach od wizerunku z prawdziwego zdarzenia; koniec wędki zadrgał lekko: dobra zanęta nie pozostawia stworzeń obojętnymi.
- To kosztuje – powiedział.
- Wszystko kosztuje – odparła lakonicznie. - Żeby zarobić, trzeba zainwestować.
- Żeby zainwestować, trzeba mieć.
- Żeby mieć, trzeba chcieć – obdarzyła go spojrzeniem i rozaureoliła się w uśmiechu. Chyba zaraz pójdzie do łazienki, pomyślała z wewnętrzną, litościwą wesołością. Podano posiłek, Rosalina skinęła głową kelnerowi, a Dick podziękował:
- Dziękuję – mógł tym słowem uciec od narzucających mu się pytań. Czy kobiety zawsze tak rozmawiają? Może dlatego nie czuł się swojo w ich towarzystwie?
Co za człowiek, pomyślała. Zjemy i pójdziemy do łóżka, tak będzie najprościej.
- Podoba mi się twoja gra na gitarze, widziałam cię na rynku – głębiej zarzuciła sieć w to, co delikatne i miękkie w człowieku, a co teraz spłonęło na twarzy Dicka.
- Naprawdę? - zdołał wycedzić w prawdziwym niedowierzaniu.

*

Wiew znad oceanu pozwolił bursztynom oczu przymglić się, przenieść strumień myśli w przystanie zakorzenienia. Dalila oddychała, wchłaniając podmuchy pobudzające pamięć. Wędrówka w dół rzeki trwała kilka godzin, kamyki osypywały się pod bosymi stopami, suche osty traw nie pozostawiały na nich śladu. Nie to, co teraz: popatrzyła na swe zadbane, pantofelkowe stópki o polakierowanych paznokciach.
Naraz, gdzieś w niej samej, coś drgnęło. Zamarła. Odczuła. Była pewna, od razu. Furia pokrzyżowanego świata konsekwencji nie miała tam dostępu, przelała się przez powierzchnię. Nie tak to miało wyglądać – przefrunęło tylko, ale jakby gdzieś obok niej. Instynkt pytania udzielił złowieszczej odpowiedzi: Giacomo. Jeszcze jeden, i jeszcze jeden łakomy wdech stamtąd, nim powiedziała sobie, że mu powie.
Właściwie nie pozostawało jej nic innego.

*

- Piotrze! - jego obecna kobieta rzuciła mu się na szyję w czystej radości spotkania.
- Dlaczego ty mnie tak kochasz? - zapytał ją; znakomicie umiał popsuć lekkość nastroju. - Zastanawia mnie, co może być we mnie do kochania.
Posmutniała, ale entuzjazm uczucia pozostał nieporuszony. Miłość zwycięży wszystko, wszystkie one były o tym przekonane i, jak dotąd, wszystkie przegrywały. Usiadł przy oknie i patrzył w dół ulicy na sporadyczny ruch. Przybliżyła się do niego ponownie.
- To czemu ze mną jesteś?
- Tak wyszło – objął ją ramieniem. - Podobasz mi się, dajesz mi radość, jakiś rodzaj przywiązania. Uczę się przy tobie życzliwości, a rzeczywistość przestaje być czasami tak przytłaczająca i nierozwiązywalna.
- Ale zostawisz mnie kiedyś.
Siedział jak skamieniały. Nikt nie przechodził pustą ulicą, ruch zamarł.

*

Tomasz, w białym fartuchu narzuconym na ciemną koszulę, przeciągnął osobistą kartą przez elektroniczny port, a następnie przyłożył opuszek wskazującego palca do czytnika linii papilarnych. Szklane drzwi laboratorium Departamentu Spraw Wewnętrznych uchyliły się bezgłośnie: znalazł się w długim, sztucznie oświetlonym korytarzu. Przemierzył kilkanaście kroków, aż stanął przed kolejnymi drzwiami, opatrzonymi numerem 7. Czynność identyfikacji została powtórzona i Tomasz wszedł do środka.
Duże pomieszczenie podzielone było na dwie części sięgającą sufitu szybą, całkowicie separującą techniczne zaplecze od tego, co służyło za miejsce pobytu Tytusa. Szympans siedział dotychczas nieco osowiały i apatycznie gmerał w swych zeschniętych odchodach. Przyłapany, niekłamanym entuzjazmem pokrywał zmieszanie i obawę. Wiedział, że nie powinien był tak się zabawiać; jednak pozostawiono go w samotności na kilkanaście godzin!
- Niedobry Tytus – rzucił szorstko człowiek na powitanie, małpa zaś posmutniała. W sali, na jej przecięciu, znajdowała się jeszcze jedna część, dużo mniejsza niż dwie pozostałe i w niej to właśnie spotykali się bezpośrednio badacz oraz jego obiekt. I chociaż Tytusa zmuszano do różnych, niezbyt dlań przyjemnych zachowań, to przecież jednak cieszył się on na czekającą go bliskość innej żywej istoty.
Tomasz natychmiast zasiadł do pracy. Wpierw analiza wczorajszych danych, tym razem musiał dokonać jej sam: jego osobisty asystent miał wolny dzień (skrzywił się cierpko na wyobrażenie, jakie świadomość podsunęła mu pod wyrażenie „sprawy osobiste”; jakże nie znosił tracenia czasu na bzdury) i stąd nie mógł opracować zgromadzonego materiału. Ponadto, im mniej ludzi wiedziało o projekcie, tym lepiej: takie było odgórne założenie. Ciekawe, kiedy stanę się niepotrzebny – zamajaczyło Tomaszowi w głowie, kiedy przysuwał obrotowe krzesło do swego stanowiska. Włączył komputer, odczekał na start systemu i wszedł do programu. Dobrze. Użyj binarnie zakodowanego zbioru danych, liczbę wyjść sieci interpretuj w sposób ciągły. Skan sieci neuronowej szympansa, oczekującego na zainteresowanie nim ze strony człowieka, rozkładał się na ekranie monitora. Równolegle powstaje analogiczna na wyjściach, dużo bardziej rozbudowana sieć o większej mocy informacyjnej. Tomasz zmarszczył czoło, potarł brodę i wstał; Tytus podążył od razu za jego pierwszym ruchem. Prawie równocześnie weszli do pomieszczenia badawczego i przywitali się na tyle serdecznie, na ile pozwolił Tomasz. Zaraz potem, z sercem przepełnionym wdzięcznością, małpa wgramoliła swą substancję na fotel i poddała ją przyłączeniu do aparatury, której skomplikowaną obsługą zajął się jej rządca.

*

Dick gorzał: tak był lekki i wesół jak nigdy przedtem w swoim życiu! Rosalina właśnie wyszła, pozostawiwszy swój zapach i wspomnienie, które nosił będzie w sobie żywe do następnego spotkania. Mądra i śliczna, nie to co te głupie dziwki Jona: skrzywił usta w pogardliwym grymasie. Zaraz weźmie się do roboty, Rosalina zostawiła mu trochę przykładowych materiałów ideologicznych i propagandowych, a także mnóstwo uwag i wskazówek co do sposobów prowadzenia skutecznej pracy. Miała tyle pomysłów, była naprawdę przejęta jego możliwym sukcesem. Zobaczysz, wygracie następną kampanię – mówiła to z pewnością utwierdzającą go coraz bardziej w przekonaniu, że tak właśnie będzie. Żadnego rzępolenia na ulicach, to nie tworzy wizerunku godnego zaufania. Mąż stanu musi sprawiać poważne wrażenie, no i Jon powinien mieć stałą kobietę – najlepiej żonę – tylko nie jakąś podrzędną aktoreczkę! On, Dick, przemówi mu do rozumu, przekona go. Jest sporo czasu i należy wziąć się do rzeczy profesjonalnie. Cóż to za szczęście go spotkało! - nadal odzywało się w nim niedowierzanie. Jej nagie ciało, kiedy z gracją wstawała z łóżka i szła do łazienki. Jej usta czyniące cuda... Otrząsnął się. Teraz praca!

*

Jon chędożył przed kamerą, Jolka mrużyła oczy z każdym jego pchnięciem.
- Julia, uśmiech! - reżyser przypomniał jej o grze. Aktorka. Udawać, że jest przyjemnie. Chętnie napiłaby się jeszcze. Jezu, jakiego on ma wielkiego fiuta. - Dobra, odwróć się i ssij! - poinstruował ją ten sam człowiek, co przedtem. Teraz najgorsze, będzie go lizać, aż wybuchnie. Tym razem ma być na cycki, na szczęście, że nie do ust. Nie umie pozbyć się odruchu wymiotnego, kiedy połyka. Jon sapał coraz intensywniej; trzymał Jolkę za głowę obiema łapami i przyspieszał ruchy. Spowalniał, gdy się dławiła. - Jęcz trochę dziewczyno! Głośniej! - to znów uwagi do niej. Wreszcie Jon skończył i musiała jeszcze tylko dobrze go oblizać, aby nareszcie móc pójść pod prysznic.
Jakąś godzinę później była już na ulicy. Szła powoli, obserwując witryny sklepów, wchodząc tu i ówdzie. W drogerii spędziła kilkadziesiąt minut; kupiła kremy i zestaw pachnących mydełek: bardzo często się myła. Mijając kościół przeżegnała się, ale nie śmiała wejść; nie mogła, nie miała prawa. Posiedziała za to na ławce w przykościelnym parku, a potem ruszyła dalej powolnym, wręcz powłóczystym krokiem kobiety, dla której każde jutro jest równie bezbarwne. Jak to się stało – myślała czasami. Któregoś dnia po prostu wybudziła się ze snu, w którym dryfowała i nie starczyło jej siły do niczego poza ześlizgnięcie się w głębinę okoliczności, coraz bardziej śliskich. Czyniła tak zawsze, nie można zatem byłoby zarzucić Jolce niekonsekwencji: w tym jednym pozostawała konsekwentna.
Jolka wkrótce zacznie sięgać po heroinę. Diabeł radosnie czyha na takie duszyczki, by zemleć je do cna i porzucić na śmietniku świata.

*

Dalila szła w górę schodów; z każdym krokiem wzmagała się w niej rozpaczliwa obawa, każde podniesienie nogi było przezwyciężaniem tego, co podpowiadały jej emocje. „Przecież nie zabije mnie w mieszkaniu” - racjonalizowała sobie przenikliwe pragnienie ucieczki. Drżąca dłoń przytknęła przynależące do niej palce do przycisku dzwonka, a jego świergotliwy dźwięk rozniósł się i zamarł gdzieś we wnętrzu mieszkania. Wolałaby nie istnieć, nie być, nigdy się nie narodzić przez ten krótki ogrom czasu, jaki musiała odczekać. Wyczuła jakiś ruch po drugiej stronie, lamparci ruch, który niemożliwym było usłyszeć. Giacomo, bezszelestny dzikus, odemknął drzwi i już miał coś powiedzieć (ręka zawisła w pół gestu zniecierpliwionej odmowy), gdy powstrzymał go widok stojącej przed nim kobiety. Opadającą rękę przekierował w głąb korytarzyka.
- Wejdź.
Posłuszna i niema ruszyła z miejsca jak gdyby w letargu, wzrokiem szukając łóżka. Tego łóżka. Usiadła właśnie tam. Miała takie prawo, cokolwiek miało się wydarzyć. Giacomo, trochę nieswój, nalał szklankę wody swemu gościowi.
- Mów – powiedział. Dwie gorejące, gotowe na wszystko gwiazdy wpatrzyły się weń i Dalila odpowiedziała nieomal hardo:
- Jestem w ciąży.
Niegdyś odparłby: „usuniesz” i dał pieniądze. Niegdyś. Wstał nieco zamroczony i poszukał sobie szklanki. Jego ostatnia kobieta. Lęk: dlaczego było go tyle wokół niego? Bezwiednie mielił językiem poszukującym słowa.
- Powiedz coś, bo oszaleję. Chyba się zsikałam.
Spojrzał na nią, potem w sufit, wreszcie w okno. Wtem uśmiechnął się tak szeroko, jak nigdy od stuleci; właściwie nawet dość głupkowato, po chłopięcemu. Mały włóczęga i łobuz uliczny Giacomo. Zgroza zdjęła zdezorientowaną Dalilę, gdy zaczął się śmiać; śmiał się całkowicie i donośnie, wraz ze swoją raptowną i zachłannie teraz otwierającą się wizją.
- Nie martw się – wyrzekł wreszcie, uspokoiwszy system. Parsknął znów. - Napijmy się - niezgrabnie przejechał opuszkami po jej włosach, przechodząc w stronę lodówki. - Nie martw się – powtórzył. Życie w niej wzrosło, zakotwiczyło się. Po policzkach popłynęły dwie jedyne łzy.


*

- Proszę pani, gwarantuję, że będzie pani usatysfakcjonowana zakupem. Posłuży jeszcze wnukom – rozpromieniony uśmiech Piotra, „przedstawiciela handlowego”, a w istocie akwizytora-domokrążcy, uświetnił zakończenie transakcji. Dajcie mi inną maskę, pomyślał odchodząc ku niskiej furtce wieńczącej kamienny deptak, który rozdzielał doskonale przycięty trawnik na dwie równiutkie części. Bury, gęsty miąższ słoty sprawił, że garnitur i koszula nasiąkły wiszącym w powietrzu ciężarem wody. Zaczynała się deszczowa jesień w Mieście, pora dla niego najtrudniejsza do zniesienia. Piotr skierował swe kroki do zaparkowanego przy krawężniku dodge'a, tym samym kończąc obchód kolejnego wycinka przedmieścia. Zanim wsiadł, rzucił jeszcze wzrokiem w głąb ulicy, u początku której stał. Bliźniacze domy tonęły w rozmywającym się oddaleniu, identyczne w szumiącej dżdżem ciszy. Szarpnął klamkę, szastnął teczkę na siedzenie pasażera, po czym wgramolił się sam. Objął dłońmi głowę, czoło oparł o kierownicę i trwał tak przez pewien ułamek linearnie pojmowanego czasu; następnie wyjął ze schowka tom zatytułowany Wiedza radosna, przekartkował, poczytał kilka wyrywków i wreszcie uśmiechnął się nieznacznie. Odłożył książkę, odpalił motor i wystartował z piskiem. Jadąc w stronę „gorszej” części Miasta, obserwował zza szyby przepływ świata. Przyszłość nie istnieje, można, ba, należy ją stworzyć! A co jest teraz? W wyobrażeniowej sferze jego umysłu pojawił się zatarty wizerunek jego kobiety i ciężki głaz przepadł w otchłaniach duszy, posiadającej tak wiele pustej, leżącej odłogiem przestrzeni. Tu i ówdzie tliły się w niej nikłe ogniki i wciąż musiał je podsycać, by nie zagasły zupełnie. Zaczęło mocniej padać; uruchomił wycieraczki. Włączył radio, trafił na Michaela Jacksona i uśmiechnął się trzeci raz w tej scenie, palcami wystukując świetność energicznego, niesamowitego rytmu. Piotr miał już bilet na jego jedyny występ w Mieście.

*

Siedzący dotąd na kolanach Rosaliny mops obruszył się, kiedy wstała. Stworzenie nie pojmowało siły rzeczy każącej mu zamienić żywe ciepło na bezduszną kanapę; rozpieszczony i gniewny obraził się, okazując to wzmożonym oddechem i wodząc wyłupiastymi ślepiami za swą panią zbierającą się do opuszczenia go.
- No, przecież wrócę – podrapała Klucha za uchem, lecz jego uczucia pozostały nadgryzione. Pocałowała psie czółko: - No już, już – prychnął na to i poruszył łapą. Rosalina zniknęła w garderobie. Kąpiel wzięła wcześniej, aby móc w spokoju posiedzieć i posłuchać płyty z kolekcji dźwięków natury, pieszcząc leniuchującego wraz z nią Klucha; teraz jednak był już na nią czas. - Muszę iść, kochanie – kontynuowała jednostronną pogawędkę wkładając pończochy. - Wiesz, czasami myślę, że masz w życiu lepiej niż ja, więc nie narzekaj. Tylko człowiek to takie fantastyczne i chore zwierzę, prawda miśku? - objęła łeb czworonoga i ucałowała płaską mordkę. - Ale zdaje mi się, że i ty masz świadomość przemijania, smutasie – podniosła się z wdziękiem(albowiem usiadła była na moment), by ponownie zajrzeć do garderoby. Stamtąd zadała pytanie w przestrzeń: - Czy Bóg może być tak nieczuły i nie wpuścić do nieba wszystkich stworzeń? Taki Bóg mi się nie podoba – wychyliła się spoza oddzielającego ją przepierzenia. - Niby w czym jestem lepsza od ciebie, co? - pies łypnął okiem. - Zresztą nie znam nikogo zasługującego na to, żeby tam trafić. Tam nic nie ma, wszystko jest dozwolone – zmarszczyła brwi i schowała się za przegrodą.

*

- Trzeba, żeby całość procesu została podzielona na etapy, przy jednoczesnym prowadzeniu kampanii informacyjnej. Szeroko i z rozmachem, z wydatnym udziałem samorządów i opinii publicznej – słowa Bulvia niosły się po kubaturze małej sali konferencyjnej. Stół o kształcie elipsy obsadzony był przez kilka osób z grona najbardziej zaufanych doradców i współpracowników burmistrza. - Rozmawiałem już nieformalnie z prezesem Euroworld, jak również z namiestnikami i burmistrzami największych polis. Większość jest mocno zainteresowana.
- A obserwatorzy zagraniczni? Internet? - zadał dwa z rzędu pytania generał Marshall.
- Chyba się nie rozumiemy – Bulvio z pobłażliwą wyrozumiałością uwolnił z krtani kolejny szereg słów. - Ma być zupełnie transparentnie i przejrzyście. Dlatego właśnie istnieją dwa projekty informatyzacji mieszkańców Miasta i podległych prowincji: oficjalny i no, jaki? - zwrócił się do wojskowego.
- Tajny?
- Brawo – pobłażliwość otarła się tutaj o politowanie. Marshall był dobrym organizatorem i absolutnie lojalnym, bezrefleksyjnym wykonawcą poleceń zwierzchnictwa; stąd brała się jego dzisiejsza obecność. - Od strony technicznej sprawę wyjaśni nam nasz specjalista, notabene członek nowopowstałej masonerii tak zwanych nietzschean, profesor Tomasz. - Tomasz, naraz przygwożdżony natłokiem niespodziewanych asocjacji pozostających w sferze możliwości niebezpiecznie rysujących się w jego wyobraźni, nie mógł się chwilowo pozbierać. Bulvio wiedział niemal wszystko o życiu Miasta, a zgraja religijno-filozoficznych zapaleńców stanowiła akurat najmniejszy problem wobec planów realizacji tak rewolucyjnego przedsięwzięcia. - Proszę się nie stresować, każdy ma jakiegoś bzika – zachęcił tego dziwacznego naukowca, a owo jedno zdanie rozświetliło umysł Tomasza objawieniem: otóż to, własny, niepowtarzalny bzik. Czy nie tego pragnie dla swych uczniów Zaratustra?
- Sprawa rysuje się tak – impuls elektryczny wygenerowany z wzgórka aksonowego pobudził neuroprzekaźniki, a te, za pośrednictwem synaps, spowodowały stymulację komórek nerwowych palca wskazującego Tomasza. Dotknięty nim ekran palmtopa wygenerował informację, która w postaci obrazu wyświetliła się zgromadzonym stworzeniom na ścianie za plecami siedzącego w głowach stołu Bulvia. Ponad jego głową patrzono teraz na uproszczony schemat konstrukcji neuronowej, której przypadek każda z zebranych w pomieszczeniu istot stanowiła.
- Badania mojego zespołu doprowadziły do rozwikłania podstawowego parametru, który dotychczas był czynnikiem nie pozwalającym na adekwatne odtworzenie systemu neuronalnego człowieka w postaci skończonej. Mają państwo przed sobą zsymplifikowany rzut takiego systemu.
Dowolna informacja wprowadzona na wejściu – tu ruch rysika po powierzchni urządzenia leżącego przed Tomaszem sprawił, że oczy zebranych wykonały funkcję podążania za kursorem – sprawia izomorficzne jej zawartości pobudzenie całości. Teraz wystarczy zastosować nasze odkrycie w praktyce – zakończył króciutki wywód i ukradkiem, a bezwiednie potarł brzuch oraz zagryzł wargę.
- To takie proste? - z głupia frant zadał pytanie Marshall.
- To bardzo trudne – ciąg dźwięków ułożony został w kod znaczeniowy o intersubiektywnej weryfikowalności obnażającej (jak wydawało się Bulviovi i Tomaszowi) tępotę Marshalla. - Jak już wspomniałem, jest to owoc wytężonej pracy zespołu badawczego złożonego z najwybitniejszych pracowników naukowych, jakich byliśmy w stanie pozyskać. Przy tym żaden nie wie do końca, w czym bierze udział – zastrzegł Tomasz.
- Oprócz pana – fala dźwiękowa wypłynęła z niewidocznych w blasku rzutnika ust Bulvia. Tomasz widział tylko kontur jego unieruchomionej i przyobleczonej w mrok postaci.

*

- Życzy pan sobie przekierować całość środków na wskazane konto?
- Tak, i proszę o zamknięcie rachunku – rzucił niedbale Giacomo do siedzącej naprzeciwko, lekko ciężkiej (ze względu na nadwagę) kasjerki.
- Musi pan wypełnić... - obróciła się do połowy, zawisła nad rzędem posegregowanych formularzy in blanco - …oświadczenie – szeroko szastnęła przed nim kartką. Objął kartę nieufnym okiem i pochwycił długopis wetknięty w grzbiet biurowego jeża, którego z kolei jedno ślepię skierowane było na klienta, zaś drugie na kasjerkę.
- Dzięki, stary – powiedział doń Giacomo i złożył podpis. Zrobiło mu się lżej, pracownica uśmiechnęła się półgębkiem.
- To wszystko, dziękuję panu. Dyspozycja zostanie zrealizowana w przeciągu dwudziestu czterech godzin.
- Dziękuję – wstał, tym samym udostępniając miejsce kolejnemu ziarnu niepowstrzymanej machiny. Kiedy zbliżał się do wyjścia, w wewnętrznej kieszeni marynarki zadrgał bezgłośnie telefon. Sięgnał po niego: to dzwonił Fernando.
- Słucham.
- Como, zbieraj się natychmiast – przeinaczony dalekością elektromagnetycznego przetworzenia zgrzyt głosu Fernando wlał się do ucha. - Jedź do południowego składu, są jakieś kłopoty – pisk rozłączenia dobitnie wskazywał, iż dzwoniący miał nic więcej do dodania. Giacomo zagryzł wargę, podrapał nos i rozpoczął energiczne przedzieranie się przez wczesnojesienny tłum uliczny. Prędko ułożył sobie plan awaryjny, być może po raz pierwszy w życiu. Odnalazłszy auto wystartował na złamanie karku klucząc i instynktownie wybierając trasę, która przedstawiała mu się jako prawdopodobnie najlepsza w godzinach szczytu. Znał dobrze topografię i charakter Miasta, choć ani jednego, ani drugiego nie potrafiłby odtworzyć za pomocą jakiegokolwiek zrozumiałego systemu znaków. Był jak wilk w swym naturalnym środowisku, a jego refleksje również były wilcze.
Na jakieś trzy minuty nim zjawił się przed swą kamienicą, wybrał połączenie w telefonie. Gdy zostało ono odebrane, krótkim, szczekliwym tonem rzucił:
- Zejdź na dół.
W chwilę potem zahamował ostro przy krawężniku, chwycił w dłoń torbę i wyskoczył z wozu. Dalila czekała przy wejściu: w biegu wręczył jej tę część pieniędzy, którą przechowywał dotąd w sobie tylko znanej kryjówce.
- Zostań w mieszkaniu. Tu jest gotówka, więc miej oko – obrócił swe ciało i wrócił do alfy. Odjeżdżając, dostrzegł jeszcze jej uniesioną, zatrzymaną w połowie drogi dłoń. Auto pędziło ulicą, gnane czasem i okolicznościami; w niejaki kwadrans potem wtaczało się już przez szeroką, południową bramę portu. Giacomo zwolnił, aby nie przyciągać niepotrzebnej uwagi. Od teraz stał się całkowicie ludzkim wilkiem. Węsząc, podprowadzał maszynę ku skupisku kontenerów, wśród których stały trzy ostatnie transporty: dwa z Nairobi i jeden z fabryki metamfetaminy gdzieś w polskich górach, nazwa dla niego nie do powtórzenia. Fernando nie powiedział, o co chodzi, pozostawiając jemu rekonesans i opanowanie sytuacji. Właściwie dziwnym się wydawało nieudzielenie żadnych wskazówek; tknęło go to.
Uznawszy, że podjechał dostatecznie blisko, zatrzymał się, wysiadł i ruszył dalej pieszo. Praca w porcie szła swoim trybem, a Giacomo czuł narastającą nieswojość. Skrupuły, wahanie, rozterka i brak pewności: oto, co otrzymywał za niekończące się i coraz dokuczliwsze spirale myśli. Opodal dźwig obracał swe ramię w nieregularnych odstępach ziemskiego czasu, zależny w tej czynności od kołowego transportowca z wielkimi szczękami, dowożącego mu kontenery: unosił je w przesuwnym pochwycie i przenosił z miejsca w miejsce niczym niestrudzony owad. Przytłaczającej duchoty nie rozpraszała oceaniczna bryza odbijająca się daleko wcześniej o metaliczne ściany labiryntu kontenerów. Gdy zbliżył się do zony – będącej jego celem – na odległość wynoszącą w prostej linii około pięciuset metrów, rozpoczął ostrożne szatkowanie terenu ostrzem wytężonej uwagi. Wszedł w alejkę równoległą do tej prowadzącej ku brzemiennym w nieprzewidziane skutki metalowym pudłom, oddaloną o dwie o identycznym przebiegu względem stron świata; posuwał się czwartą z kolei, licząc od newralgicznego punktu o niewiadomych losach, którym wychodził naprzeciw. W międzyczasie odbezpieczył broń. Parł naprzód ruchami ściągniętymi ostateczną czujnością łuskając szczegóły przestrzeni i momentalnie odrzucając ich bezużyteczne skorupy; był blisko. Jeszcze jeden korytarz utworzony z napierających zewsząd kontenerów, i jeszcze jeden. Wreszcie dobrnął do wylotu; wychylił się zza załomu leżących na sobie równoległoboków. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów dalej stał jeep straży portowej, a dwóch ludzi w tejże straży uniformach majstrowało przy plombie zabezpieczającej dostęp do piętnastu ton krystalicznej metamfetaminy. Między mundurowymi stał ochroniarz z prywatnej firmy doglądającej wybranych, szczególnie ważnych i dodatkowo opłaconych przesyłek. Giacomo pamiętał nawet jego imię: Juan. Gestykulował żywo starając się opóźnić otwarcie; zapewne powoływał się w swej tyradzie na zawodową odpowiedzialność, etos i wewnętrzne przepisy regulujące funkcjonowanie portu. Dotąd nie wezwano policji, lecz tylko do czasu, kiedy ujawniłaby się zawartość, wokół której gęstniały przypadki. Giacomo przeciął aleję, której koniec obejmowany był przez sytuację i pędem rzucił się wzdłuż kolejnej linii wielkich pudeł, aż dotarł do następnego skrzyżowania i skręcił w prawo; w ten sposób i w chwilę później postać jego przemykała już na tyłach kontenera.
- Co pan powie? - jaźń Giacoma zanotowała sensowny strumień dźwięków. - Cóż, jednak otworzymy, na moją głowę to biorę – głos płynął łagodnie, choć zdecydowanie. Lekki stukot, a potem ciężki chrzęst dał sygnał. Uderzenie kolbą pistoletu w skroń pozbawiło przytomności tego, który stał przy rozwartych podwojach; drugi podważał właśnie wieko trzydziestolitrowej beczki opisanej jako granulat emulsyjny. Obrócił się gwałtownie, prosto ku lufie.
- Bierz go za nogi i wciągnij do środka – zakomenderował zdezorientowanemu Juanowi, kiwnąwszy jednocześnie brodą na leżącego człowieka. - Twarzą do ziemi – szczeknął do znieruchomiałego strażnika; potem, nie zwalniając palca ze spustu pochylił się, zabrał radio oraz telefon i opróżnił kaburę; to samo uczynił z nieprzytomnym. - Zamykaj – wezwany Juan trzęsącymi się rękoma zaryglował kontener. - Wsiadaj – warknął. Zabrane rzeczy rzucił na tył jeepa i usadowił się na miejscu pasażera, ubiegając chcącego to właśnie zrobić Juana. - Ty prowadzisz. Jedź na parking ciężarówek – Giacomo wiedział, że istnieje ryzyko zwrócenia czyjejś uwagi, ale nie miało to znaczenia: możliwości działania były znikome i należało wybierać spośród tej znikomości. W strukturze wypadków dostępnej Giacomowi czasoprzestrzeni działał nade wszystko jego instynkt wspomagany wyobraźnią i okiełznujący każdy zbędny manewr. Zwaliska kontenerów nadciągały z każdej strony pędzącego pojazdu i pozostawały w tyle, nieruchome i kryjące w swych trzewiach wszystko, co tylko Miasto miało wydolność przetrawić. A monstrum temu wiele jest w smak.
- Hamuj – zimny sztylet opanowanego głosu spowodował natychmiastową reakcję i stopa Juana przesadnie silnie wcisnęła pedał. - Teraz słuchaj uważnie – cedził Giacomo manipulując równocześnie przy swym telefonie – wsiądziesz do tego TIR-a na ruskich numerach i podprowadzisz go tam, skąd przyjechaliśmy. Kierowca zapewne śpi w kabinie, zaraz go wyprosimy... Matsuo? - zapytał w prostokąt komórki, podczas gdy Juan rozłożył ręce, by zaprotestować:
- Przecież ja tu pracuję...!
- Zamknij mordę – ciemno i wilczo zabrzmiały w uszach Juana te dwa treściwe słowa. - Nie, to nie do ciebie Matsuo – wyrzekł po sekundzie Giacomo do niewidzialnej postaci – Gdzie jesteś? Potrzebuję cię w porcie. Dobra. Bierz duże volvo, musimy zwinąć temat. Będę czekał przy dźwigu koło postoju dla TIR-ów – siatkówki obojga oczu odbiły żarzącą się w słońcu podobiznę wielkiego przesuwnego żurawia panującego nad tą wyjałowioną z natury okolicą. Rozłączył się. - Wysiadamy – polecił.

*

Rosalina i Fernando siedzący w plecionych fotelach na tyłach jego posiadłości. Zmierzch; naftowa lampa rozrzedzała substancję ciemności, wykrawając z niej niewielki wycinek widzialności. Ogród utopiony był w mroku, obecny jednakże w mieszaninie unoszących się woni.
- Nasz Jon zaczyna troszkę słuchać dobrych rad – powiedziała Rosalina. - Zaczął się lepiej nosić i inaczej mówić. Niezbędny jest mu w każdym razie, poza nauczycielem wymowy, specjalista od wizerunku – tu przerwała swoje mówienie. Fernando patrzył gdzieś za nią, w czerń bezgwiezdnego wieczoru.
- No i program – podjęła, upijając delikatnie wina. - Myślę, że trzeba będzie rozejrzeć się za kimś poważnym.
- Znasz kogoś konkretnego? - zapytał.
- Mam parę typów – odparła. – Przysiądę nad tym i na dniach prześlę ci wyselekcjonowane grono kandydatów – mrugnęła okiem na te zbyt poważne, jak jej się zdało, wyrazy i uśmiechnęła się słodko-kwaśnie. Wstała, podeszła do gospodarza i pocałowała jego beznamiętne usta. - Na mnie czas, nieczuły draniu – szepnęła do ucha ogarniętemu półmrokiem posągowi. Obeszła rezydencję okrążając północną ścianę i wydobyła się na rozjarzony latarniami podjazd. Na schodach stał ten sam ochroniarz, jakiego niedawno napotkał był Giacomo; ćmiąc papierosa z filozoficznym wyrazem twarzy (który równie dobrze mógł oznaczać zupełną bezrefleksyjność), niewzruszony obecnością Rosaliny wypatrywał nieba w nicującej barwie nocy. Kobieta zatrzymała bieg swej postaci, zadarła głowę, a oczy jej unurzały się w erebiańskiej mgławicy niezgłębionej pustoty. Wnet jednak parsknęła, odpychając od siebie niejasne bóstwa podpitego umysłu, a te pierzchnęły w otoczce powleczonego rauszem śmiechu.
- Dobranoc! - słowo uleciało ku wstającemu właśnie na kolejny obchód cerberowi.
- Dobranoc pani – odrzekł ów szarmancko.
W niedalekiej dali zachrobotały wśród szpaleru drzew reflektory nadjeżdżającej taksówki wdzierające się w gęstwę wszędobylskiej nocy. Trzeszczenie kamyków pod kołami łaskotało uszy, aż wreszcie znajomy kierowca (innego by nie wpuszczono) pokiwał zza szyby na powitanie gałązką kościstej ręki. Rosalina wsiadła na tylną kanapę.
- Do domu – poleciła.
- Się robi, droga pani – ptasie pazury jęły kręcić kierownicą i auto nawróciło, by zaraz rozcieńczyć się w oddaleniu.

*

Bieganie wprawiało Piotra w rodzaj transu działającego ulgotwórczo na jego układ nerwowy. Obiegał Miasto wieloma trasami, ale ono było niezgłębione w potędze swego labiryntu. Buty miarowo rozbryzgiwały kałuże – efekty minionej dopiero co pluchy. Nadranna, nasączona jeszcze wodą aura szeleściła oddechem zaginionej nocy. Jedna z niezliczonych ulic w jednym z niezliczonych miast jednego z niezliczonych światów niosła na swym asfaltem wylanym grzbiecie niepoliczoną ludzką mrówkę. Czym różnią się moje zabiegi od owadzich? - zadał sobie pytanie. A jednak zdawał sobie sprawę z podziwu, jakim przejmuje człowieka niestrudzoność przyrody. Można jedynie wykorzystywać daną sobie energię, swą wolę mocy, zużytkować ją dla najlepszego ze swoich instynktów. Tyle, że moje zdrowe instynkty są przytępione i brak mi wizji...
Niekiedy miewał rozbłyski – jak mu się zdawało – własnego przeznaczenia. Wysilał się wtedy złapać ich obraz, ubrać w jakiś zrozumiały dla siebie szyfr; lecz one zawsze uciekały gdzieś na zewnątrz, a może do wewnątrz? Skręcił na wielki most ciążący wypukłościami swych łuków nad kilkudziesięciometrową rozłożystością odcinającej kawałek Miasta rzeki. Nie wierząc w nic, niczego nie dokonam: wiara jest wolą i energią. Olśniło go to, zwolnił i wreszcie stanął, zdumiony przeszywającą prostotą skonstatowanej idei. Przegubem ręki otarł wyschnięte usta i oparł tułów o barierę dzielącą jego samego od nadwodnej przestrzeni. Moja roślina jest szara i przyblakła, przyduszona wydzielinami upadłej kultury. Mam wolę mocy, lecz brak mi przedmiotu: czyż to nie najgorszy z nihilizmów? Może Rosalina i Tomasz mają rację co do władzy? Władanie musi być czymś upajającym... Spojrzał na cielsko Miasta rozłożone po obu stronach, ciągnące się gdzieś poza horyzont. Odegram tu rolę, pomyślał. Znaczącą rolę. Wszyscy jesteśmy przecież małpującymi się wzajemnie aktorami; ale wielkość przedstawienia zasadza się nie tylko na grze. Żeby grać, trzeba mieć fabułę, trzeba mieć rolę. Nozdrza Piotra rozchyliły się po własne krańce, odetchnął. Potem obrócił się i puścił pędem w paszczę zaczynającego poranny miazgot Miasta.

 


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4

Znano go jako nieszkodliwego kaznodzieję i znachora, co dzień od poranka przemierzającego ulice Miasta, od ohydnych zaułków po główne arterie. Zwał się Jezusem, a głosił zbawicielem, ukochanym dziecięciem Boga Żywego.
- Jak ci na imię? Zeus? - drwili zeń mali greccy imigranci, a on wołał do nich wygrażając życzliwie palcem:
- Wyście niewinni, ale uważajcie na piekło, albowiem ono zbliżać się będzie wraz z waszym wzrostem! Chodźcie, pokażę wam sztuczki – i zajmował ich skończone dusze na jakąś część teraźniejszości, by choć w jednej otworzyć przebłysk wieczności. Buzie wulgarnych już maluchów otwierały się w zdumieniu niesłychanych opowieści i smukłych dłoni, z których płynęła błogość. I zawsze znajdował się ktoś cierpiący, na kogo wkładając ręce, wydobywał boleści i brał je na siebie. Niewzruszony w surowości swej wiary, takoż surowy był dla siebie, jak miłosierny dla ludzkiej niedoskonałości. Nie mieszkał nigdzie: - Spoczywam tam, gdzie stanę, zaś Pan przygotowuje mi posłanie – mawiał ciekawym. Umiarkowanie ciepły klimat Miasta pozwalał pędzić taką egzystencję, a w te niewiele zimnych dni Jezus nocował wraz z bezdomnymi, włóczęgami i żebrakami po odludnych i obskurnych zakamarkach, w otoczeniu rur ciepłowniczych czy opalanych beczek; ostatecznie znajdował schronienie w przytułku. Jego jasność i nieobecność małości właściwej każdemu człowiekowi sprawiały, iż ci, których zwano mętami – osad Miasta – zaczynali ufać, że Bóg zaprawdę nie zamieszkał na najwyższych piętrach drapaczy chmur, lecz jest z nimi, choćby tylko jedną noc.
Takiej właśnie nocy, kiedy zimowy wiatr penetruje łachmany i nie pozwala zapomnieć o życiu, chrapliwy głos ozwał się z ciemnego kąta wielkiej, opuszczonej hali przemysłowej:
- Ty, bękarcie!
Jezus, w bezruchu trzymający dotąd dłonie nad tlącym się paleniskiem, w milczeniu zwrócił głowę w mrokiem opatulony róg.
- Znam cię – wyrzęził głos i zaśmiał się grząsko, zakaszlał i splunął. - Zadawałeś się z moją córką, świętoszku.
Coś ciężkiego i oślizłego przebiegło przez obute w niewłaściwe na tę porę roku sandały Jezusa. Coś zawyło i przybliżyło się, otchłań otworzyła swoje straszne oko.
- Gdybym nie mógł sobie nic zarzucić, byłbym tobą – odpowiedział nagabnięty.
- A jednak pożądliwe jest twoje ciało synu boży, hahhh... - głos zakrztusił się chcąc dać upust robaczywej wesołości. - A może chciałbyś ją jeszcze zobaczyć, co? Wiem, gdzie teraz jest...
- Twoją rzeczą kusić, a moją – spełniać wolę Ojca - przerwał Jezus. - Jeśli zechce, wskaże mi drogę.
- Ach tak? Więc nie interesuje cię jej los, obłudniku? Prawisz o miłości, ale nie czynisz niczego, by dać jej świadectwo – rzekł zimno diabeł. - Odejdź stąd, synu boży i bierz swoich biedaków! - odór buchnął spod poruszonych szmat i nawet przyzwyczajony do niejednego zapachu, stłoczony w kupie margines zatykał nosy, by zdzierżyć. Jezus powstał.
- Chodźcie ze mną – powiedział.
- Ehhh, tu przynajmniej ciepło... Znowu mamy iść? Mało to nas przeganiają? - ozwały się słowa umęczonych.
- Całe życie musicie iść, a macie tylko jedno. Chodźcie póki czas, a ja was ogrzeję żywym ogniem – i odchodził już, nie oglądając się na niemrawych. Dźwignął się jeden, powlókłszy za świętym swe chrome ciało, w którym tlała iskra nadziei.

*

Ją również znano w Mieście, opętaną i dziką kobietę zamieszkującą chatę gdzieś w największych ostępach Wzgórza. Mimo lęku szukano jej, aby zdobyć tajemne wywary na przypadłości duszy i ciała, ale jedynie nieliczni znali ścieżkę ukrytą pomiędzy skalnymi rozpadlinami, niewidoczną postronnym nawet wtedy, gdy zapuszczali się w jej pobliże. Pewnego dnia horda wyrostków usiłowała odnaleźć kryjówkę „czarownicy”; tropili ją od samego centrum, gdzie zwykła niekiedy bawić, patrząc w kilkugodzinnym bezruchu, z dziecięcą fascynacją, na występy ulicznych grajków i teatrzyków, nieczuła na pozostałe elementy świata. Jeden z takich elementów, próbujących potem wedrzeć się z kolei w jej świat, zakończył swe przygody ze wspinaczką z połamanym kręgosłupem, lądując dwadzieścia metrów poniżej chybionego celu eskapady.
Czasem słyszano niosący się po tafli nocy i wody, odbijany od skał, przeraźliwy i histeryczny krzyk: niczym spętane na zawsze zwierzę, świadome jednak swej niewolnej niedoli. Cierpła wtenczas skóra słyszącym i umykali oni jak najdalej od nawiedzonej i jej pieczar.
Kilkakroć zatrzymywała ją policja; Kasandra przejawiała w takich przypadkach absolutną obojętność. Trudno było zarzucić tej kobiecie coś poza włóczęgostwem, puszczano więc nieskończenie pogardliwie odnoszącą się do jakiegokolwiek munduru jędzę. I zdawało się przepytującym ją funkcjonariuszom, iż choćby wlewali w te wydęte nienawiścią do nich usta gorący ołów, ona nadal pozostawałaby całkowicie oddzielona i daleka.

 

*

Piotr rozpoznawany był w coraz większej ilości miejsc Miasta i to nie ze względu na jogging. Emisariusz nowej idei: tak o sobie teraz myślał ów człowiek wykorzystujący dla świeżych zadań zasoby pamięci długotrwałej i związane z nią nawyki, jakie zmagazynował podczas minionej bezpowrotnie (jak to sobie często w duchu powtarzał) kariery akwizytora. Działalność „nieoficjalna” na rzecz sztabu Jona Jeremy pobudzała fantazję Piotra co do jego przyszłej dużej roli w - rysującym się gdzieś w tej fantazji mgławicach - przejęciu władzy w Mieście.
- Daleko jeszcze? - dziewiczo pańskim tonem wydostał z gardła pytanie prosto w plecy świeżo ugotowanego szofera.
- Około dziesięciu minut – rzeczowo odpowiedział młokos w uniformie jak z filmu, wziąwszy za miarę drogi określnik czasu. Przyznać należy, iż Rosalina wspaniale wyczuła - a wyczuwszy zanalizowała - plebejską tęsknotę Piotra do niewyszukanego splendoru. Tajny misjonarz z własnym kierowcą! Cóż za niesmaczny pomysł; a jednak dlań stanowił kąsek.
O, jakże gardziła takimi prostakami! Nosiła w sobie i hołdowała bardziej subtelnemu wyobrażeniu mężczyzny o wspaniałej sylwetce, pociągającym zapachu i nieskazitelnych manierach (pieniądze wydawały się aż nadto oczywiste, by wspominać o konieczności ich posiadania). Wycieczki jachtem, wspólne picie wina w długi wieczór przy interesującej rozmowie, wysmakowany seks, a o poranku śniadanie do łóżka i gorąca kąpiel z masażem. Gdzie jest ten przygłup i ile mam na niego czekać, pomyślała Rosalina i w tejże chwili, jak wywołany myślami, wszedł Piotr.
- Dlaczego nie pukasz? - ściągnęła usta na jedną stronę twarzy, obniżyła czoło. Obrzucił ją minimalnie dającą się odczuć w nienaturalnie opanowanym wzroku pogardą.
- Mam te rzeczy – położył nacisk na to zdanie, jak gdyby usuwało jej pytanie daleko dalej sięgającą ważnością swej treści.
- No to pokaż – rzekła rozkładając ręce w geście umiarkowanie lekceważącego oczekiwania. Gdzie czerwony dywan dla mości hrabiego, pomyślała.
„Człowiek dążący do wielkości uważa każdego napotkanego na swej drodze albo za środek, albo za zwłokę i przeszkodę – albo za tymczasowe wezgłowie”3 - przez ciek świadomości przedryfowały częściowo zapamiętane słowa aforyzmu, kiedy ogląd Piotra mimowolnie zogniskował się na jej dekolcie. Jak to dalej szło? - szum jego jaźni zdołał jeszcze wyodrębnić z siebie ów komunikat, zanim jej medium zajęło miejsce po drugiej stronie biurka i z celebrą nastawiło szyfr, po której to czynności klamry walizki odskoczyły automatycznie. Piotr odemknął wieko.
- Kompletna dokumentacja projektu Tomasza i jego zespołu – obwieścił uroczyście.
- Przecież wiem – nie wytrzymała i wyrzutem dłoni popchnęła otwarty grzbiet nesesera zamykając go. - I tak nic z tego nie zrozumiemy.
- Może ty nie – rzucił wyzywająco. - Ja chętnie zgłębię temat.
- Zgłębiaj, ale na własną rękę – obróciła prostokąt zawierający kilka płyt o cyfrowym zapisie i kilkudzięsięciostronicowy plik papierów, które to obiekty stanowiły przyczynę celową ich spotkania. Jako że zaktualizowała ona swą potencjalność, Rosalina mogła zapytać Piotra z ironią:
- Czy masz jeszcze coś dla mnie?
Nie odpowiedział; kiwnął głową w formie mającej oznaczać coś w rodzaju „no to na razie” i wyszedł na korytarz. Lekko podrażniony zbiegł po schodach pokonując osiem pięter i tym sposobem uzyskał przynajmniej nieco lepszy dopływ tlenu do obruszonego minioną sytuacją ego.

*

Tak, Bulvio życzył sobie właśnie jej. W rozchełstanym szlafroku perorował żywo, podniecony i zagorączkowany wprowadzoną do organizmu substancją.
- Ma być ta czarna, rozumiesz mnie? - miotał się po swej garderobie wielkiej jak sklep odzieżowy. - Przyjmę ją niczym arabską księżniczkę, niczym muzułmańską dziwkę! - chwycił oburącz za ramiona jednego ze swoich fagasów. Błyszczące oczy wybałuszały się w kokainowej furii, gdy potrząsał ludzkim narzędziem: - Chcę ją mieć teraz, zaraz!
Potrząsany, w lakonicznym przestrachu, wysupłał te słowa:
- Ona jest z jednym z gangsterów Fernando.
- Nie in-te-re-su-je mnie! - zasylabizował dobitnie Bulvio, wywijając wskazującym palcem przed obliczem rozkazobiorcy. Następnie kolejność zdarzeń była taka, iż zbitka atomów zwana w języku ludzi Bulviem pacnęła sobą o rząd zwisających opodal fraków. - Aaaaa!! - zahuczał ciężkim barytonem rozochocony rozpaczliwie guziec. Naraz opanował się wobec czekającego na dokładniejsze wytyczne człowieka; Bulvio, aktor doskonały, stanął przed swym białasem.
- Sprowadź mi tu ją, mój chłopcze.
- A co z tym jej...
- Mniejsza – uciął wątpliwości burmistrz. - Zasyp, zakop, amen. No już, już! - ponaglił niedowierzającego.

 


*

Pośpiech Giacoma ufundowany był na sferze kulinarnej, łączącej się w tym przypadku z czymś więcej, z czymś dotąd nieznanym: oto bowiem Dalila przygotowywała wspólny obiad. Cóż to takiego, obiad! - pomniejszał w myśli nieznanego sobie wcześniej typu podenerwowanie: intymną ekscytację.
- Pieprzony korek! - wykrzyknął wreszcie, zrozpaczony dalekim wężem pojazdów ciągnących się koło za kołem sześciopasmowym asfaltowym traktem. Popołudniowe słońce dolewało oliwy do ognia żarem wydającym się skwierczeć na karoseriach pełznących aut. Sięgnął po telefon. Jak to powiedzieć, pomyślał. Cześć, spóźnię się, stoję w korku. Nie; będę za jakieś pół godziny, straszny korek... Sygnał jest, ale ona nie odbiera. Jeszcze raz. Pewnie wyszła do sklepu, czegoś jej zabrakło. Rozpogodził się odrobinę na ten pomysł; teraz będzie miał wytłumaczenie, przecież dzwonił. Zresztą, ona na pewno oddzwoni, kiedy zobaczy jego numer. Jej obraz, boso chodzącej po mieszkaniu. Tak lubię, mówiła i uginała obrysy warg żywą i zawsze skorą do uwolnienia wesołością.
Rozprażony wąż pełzł, powoli pozbywając się swych odnóg w postaci odłączających się ciągów samochodów. Wieczność minęła, kiedy nareszcie alfa Giacomo opuściła autostradę i popędziła niczym sam diabeł przez sieć skrzyżowań tnących dzielnicę na różnorakie figury, obsadzone w swych obrysach budynkami, placami i triumfującą o tej porze roku głęboką zielenią drzew.

*

Urządzenia stały powyłączane, wnętrze laboratorium tchnęło kostycznym chłodem bezruchu. Tomasz, z głową trzymaną w dłoniach i łokciami wspartymi o biurko, odpoczywał przy książce. Właściwie ukończył już swój projekt, mógł zatem oddać się czemukolwiek. Gdzieś w tle przebieganych oczyma ciągów liter, gdzieś w okolicach granicy świadomości majaczyło chwiejne pytanie: „co dalej?”. Teraz – kiedy już sfinalizował dzieło swego dotychczasowego życia i z jednej strony oczekiwał na ostatnią transzę grantu z konta Ministerstwa Spraw Wewnętrznych obsługującego nowoczesne techniki informacyjne, a z drugiej, łamiąc prawo i zapisy umowy (nawet autoryzacja stawała się bezimienna i przechodziła w gestię MSW), wyprowadził je i przekazał grupie nawiedzonych fanatyków, których małostkowość już dawno stała się mu obmierzła (wymigiwał się ostatnio od spotkań z nietzscheanami) – mógł jaśniej i spokojniej przemyśleć i unaocznić sobie, do jakich skutków doprowadziłoby wdrożenie jego wynalazku. Mój boże, którego nie ma, to jak przypadek Einsteina o nieodwracalnych konsekwencjach. Ach, to takie biblijne... drzewo poznania jest drzewem diabelskim... Ale podstawowy parametr pozostaje tutaj – jak gdyby dla wzmocnienia tego przekonania popukał się w skroń - i pójdzie wraz ze mną do grobu. A zanim te patałachy się zorientują, mnie już dawno nie będzie w ich świecie. W zamyśleniu, płynnie, przeniósł wzrok na zwierzę: Tytus, wypuszczony dziś po raz pierwszy ze swojej części (taką – pozostającą wbrew rygorowi miejsca – zachciankę poczuł Tomasz i zrealizował ją), z rzeczowym niemalże spokojem i podobnym zaciekawieniem wykorzystywał daną mu swobodę. Brał do rąk przedmioty znane sobie dotąd z widzenia i ogromnie ambarasował się badając ich fakturę, kształt i ciężkość. Ciekawy, pomyślał Tomasz. Ale po co mu ciekawość, skoro rzekomo działa instynktownie? Instynkt! - żachnął się w sobie – jakże łatwo można nadać czemuś pozór poznawczy za pomocą ustalonego słowa!
Tomasz zerknął na powrót do otwartej książki i przeczytał w bibliomantycznym pobudzeniu, wzmożonym jeszcze zdaniem, na jakie natrafił: „Nie jesteśmy myślącymi żabami, zimnokrwistymi aparatami do obiektywizacji i rejestracji, musimy stale rodzić nasze myśli z naszego bólu i macierzyńsko karmić je własną krwią, sercem, ogniem, ochotą, namiętnością, męką, sumieniem, losem, przeznaczeniem.”4
O czym to on pisze? Tomasz spojrzał na Tytusa usadowionego na krześle asystenta, pochylonego w przód i czyniącego wielość niskoskoordynowanych – takimi były dla patrzącego zorientowanego na pragmatyzm – poruszeń i gestów. Miłość do przedmiotu poznania? - osłupiał wewnętrznie. Jakże to ująć, gdzie tu metoda? Metodologia miłosiernego poznania, ha ha! - zaśmiał się raptem głośno, prawie rubasznie, a szympans szmyrgnął ze swego siedziska w bojaźliwym zdumieniu.

*

Dziennikarze pozajmowali miejsca, kamery spoglądały już poszczególnymi ślepiami, wejścia zamknięto. Było głośno i duszno i w tej to atmosferze wchodzić zaczął – bocznymi drzwiami prowadzącymi na podwyższenie – sztab Jona Jeremy, człowieka pragnącego zrewolucjonizować scenę polityczną Miasta. Pierwsza przez podium przeszła rzeczniczka nowo utworzonego ruchu „Wolność i dobrobyt”, Rosalina Sornione. Zaraz za nią przeszła prawa ręka głównej twarzy ruchu – Dick Flick. Wypachniony, dumny i zakochany zatrzymał marszrutę przed omikrofonowanym pulpitem. Na końcu pojawił się – zachowując dystans nieco większy niż tuż za szefem swego sztabu – sam Jon. Zasiedli, a przylizany żelem konferansjer rozpoczął:
- Witam wszystkich zgromadzonych na pierwszej konferencji prasowej świeżo powstałego ugrupowania politycznego o nazwie „Wolność i dobrobyt”. Ugrupowanie to u zarania dało się poznać jako kontrowersyjne, a zarazem nie ukrywające swoich ambicji i podejmowania trudnych tematów. Oddaję głos pani rzecznik – przyliz zwrócił się do Rosaliny, skinął głową w geście zaproszenia i usiadł pod ścianą.
- Działa? – zapytała do mikrofonu; pytanie stanowiło własną swą weryfikację, mogła zatem mówić dalej: - Witam państwa raz jeszcze, tym razem w imieniu założycieli i wszystkich sympatyków naszej platformy politycznej, społecznej i obywatelskiej. Nazywam się Rosalina Sornione, siedzący obok mnie pan Dick Flick jest wiceprezesem partii, zaś drugi z panów to prezes Jon Jeremy – smukłą dłonią wskazywała kolejno wymienianych dżentelmenów. - Dla celów dzisiejszej konferencji stworzyliśmy składający się z kilku dosłownie punktów, możliwie najogólniejszy zarys naszego programu. Postaram się teraz zwięźle go przedstawić, proszę więc o trochę cierpliwości, aby ci, którzy nie są zorientowani w materii zagadnienia, mogli się z nią zapoznać w niejakim zarysie – Rosalina mówiła pewnie, prawie dobitnie. Robiła świetne wrażenie. - Każdemu wiadomo, że podstawą, na której wspiera się jakikolwiek byt społeczny, jest gospodarka. Od niej zatem zacznę – cały czas patrzyła odrobinę przymrużoną powiekami niebieskością swych bystrych źrenic na ludzi znajdujących się naprzeciw niej. Zwróciwszy się do żelowego fircyka spod ściany rzekła: - Proszę o slajdy. - Tamten z mordką skupioną w dziubek dokonał czynności, dzięki którym najpierw z sufitu wysunął się spory ekran, na którym następnie objawiły się różnokolorowe wykresy wraz z tabelami. „Efektowność sprzymierzona z efektywnością musi przynieść efekt” - tę sentencję, często powtarzaną przez zatrudnionego eksperta od relacji publicznych, zapamiętano sobie w otoczeniu Jona.
- Macie państwo przed sobą zestawienie najważniejszych wskaźników ekonomicznych Miasta z ostatnich ośmiu lat – ciągnęła niestrudzona pani rzecznik. W tym momencie Dick podźwignął się i chwyciwszy leżący dotąd odłogiem wskaźnik, zaczął wodzić nim po wyświetlaczu wykonując ruchy synchroniczne w relacji do wypowiadanych przez Rosalinę zaklęć:
- Produkt wewnętrzny brutto, stopa bezrobocia, stopa inflacji, produkcja przemysłowa, eksport. Jak widać, nastąpiło pogorszenie każdego z wymienionych czynników, kształtujących poziom życia obywateli. Co za tym idzie, wzrosło poczucie niepewności i zagrożenia, co możemy zaobserwować na kolejnym diagramie, sporządzonym na podstawie niezależnych badań socjologicznych. Przykładowo – Rosalina zmieniła położenie ciała tak, by móc spoglądać na znajdujący się po jej prawicy monitor – odnotowuje się postępujące nastroje nacjonalistyczne i rasistowskie, zwiększający się brak zaufania do osób i instytucji publicznych, przyrost odsetka ludności cierpiącej na zaburzenia psychiczne, przyrost ilości popełnianych przestępstw oraz ilości osób bezdomnych, uzależnionych od narkotyków i alkoholu – Dick cały ten czas chwacko wspomagał Rosalinę operując wskaźnikiem z gracją pogodynki. - Opierając się na tych oraz szeregu innych danych, stworzyliśmy program polityczny, w którym dajemy wyraz nowoczesnym i bardziej niż u kogokolwiek dotychczas kosmopolitycznym tendencjom. Jak już wspomniałam, program ten dostępny jest na stronie, a jej adres widzicie państwo na ekranie. Myślę, że możemy przejść do pytań – mówiąca kobieta posłała na widownię zdystansowany uśmiech. Jako pierwszy zgłosił się błyskawiczny i czujny redaktor Rupert z FakTV; pomijając złotoustą Rosalinę naprowadził wyciągniętą rękę z trzymanym w niej urządzeniem zapisującym dźwięki wprost na cichego Jona:
- Panie Jeremy, czytam – tu wskazał na rozłożony na kolanach tekst – że chcecie obniżyć podatki, a jednocześnie zanotować znaczny progres przychodów budżetu centralnego. Jak zamierzacie dokonać tej sztuki?
Doskonale skrojony na zażywną postać Jona garnitur poruszył się wraz ze swym nosicielem, kiedy ten wpierw ustosunkował się przestrzennie wobec pytającego, by następnie uczynić to także gębowo. A słowa, które wypłynęły zeń, były takie oto, poukładane we wzór stanowiący jakiegoś rodzaju wariację na temat wszystkiego tego, czego wyuczył go ekspert ekonomiczny partii:
- W pierwszym rzędzie będziemy skupiać wysiłki na podniesieniu innowacyjności przemysłu Miasta. Zapóźnienie wobec pozostałych polis strefy globo, zbliżonych wielkością naszemu, jest niepokojąco narastające.
- Proszę wskazać konkretny sposób, co znaczy „innowacja przemysłu”? - nie dał się zbyć Rupert.
- Drogi panie – w sukurs swemu lennikowi wyruszył waleczny Dick. – Zdaje sobie pan zapewne sprawę z szerokości tego zagadnienia – dał się wyczuć lekko paternalistyczny ton. - Bez wdawania się w szczegóły można powiedzieć, że chodzi nam o zdecydowane poszerzenie zakresu partnerstwa publiczno-prywatnego w odniesieniu do tak zwanych zielonych technologii. Technologie te wymagają oparcia na solidnej bazie badawczo-edukacyjnej i to jest właśnie rola dla instytucji publicznych.
- Wbrew temu, co chcieliby niektórzy, rynek nie wyreguluje się sam w cudowny sposób – dodała Rosalina. - Jeśli nie będziemy w nim czynnie uczestniczyć, to stanie się on gestorem stosunków publicznych, coraz silniej na nie oddziałując. A to stwarza ryzyko korupcyjne – skwitowała z troską.
Padło kolejne pytanie; a potem kolejne, kolejne, kolejne. Pomieszczenie, w którym odbywano posiedzenie, kręciło się wraz z globem, usilnie przedzierającym się przez przestworza zakreślanego obiegu. Wieczny obrót, wieczny pęd w nieznane, w chciane, w oczekiwane i wieczny zawód w niepokojącym chybianiu.

 

*

Dwoje czarnych aut zahamowało przy krawędzi jezdni; cztery pary drzwi otwarło się i ośmiu ludzi wysiadło z pojazdów. Kierowcy zostali przy autach, resztę pochłonęło wejście do kamienicy.
Wzdrygnęła się, gdy rozbrzmiał dzwonek. Odłożyła nóż w połowie krojonego ogórka, którego niespełnionym przeznaczeniem było znaleźć się w duszonej na jednym z palników kuchenki mieszaninie warzyw i przypraw.
Podeszła bliżej źródła niepokoju i odezwała się ostrożnie:
- Kto tam?
- Szukam Giacomo, mam dla niego ważne informacje – ktoś stojący na klatce schodowej powiedział to szybko, jak gdyby sprawa była naprawdę pilna. Nastąpił bezruch, a wnioskowanie na temat dalszych możliwości rozwinięcia powstałej sytuacji przepływało w postaci różnorakich obrazów poprzez napięte głowy jej uczestników. Dalila stała wpatrzona w brązowy prostokąt z małym oczkiem, nieludzko natężona w pragnieniu zniknięcia z tego miejsca, z tego życia i żeby już nigdy więcej jej nie było.
- Otworzy mi pani? - skupienie rozpierzchło się na wszystkie strony, a jej drżący głos nienaturalnie porozbijał się o naraz surową i obcą przestrzeń mieszkania, kiedy odpowiedziała:
- Giacomo wyszedł, ale zaraz wróci. Niech pan przyjdzie potem... - tam, na klatce schodowej coś narastało przy ostatnich jej słowach; rozległ się głuchy łomot i zobaczyła jeszcze dwie pary wbiegających nóg, nim odwróciła się i poskoczyła do kuchni, a stamtąd do pokoju. Nie zdążyła go jednak zamknąć, zdoławszy jedynie wydać z siebie przeraźliwie intensywny pisk, póki nie zatkano jej ust grubą dłonią.

*

Fernando przyglądał się z rozbawionym zadowoleniem.
- A niech mnie, a niech mnie... - szeptał młody człowiek, przewracając leżącymi przed nim kartami. Chudy, o wysokim czole, rzadkich włosach i niemałych okularach, w podnieceniu przestał zważać na tego, kto go zaprosił. Ów zaś przejawiał tyle ukontentowania, że nie przeszkadzał swemu dziwacznemu krewniakowi, maniakowi informatycznemu.
- Rozumiesz to? - spytał wreszcie.
- Tak – Jimmy uniósł na mgnienie swą bladą twarz stereotypowego komputerowca i opuścił ją ponownie nad skrypt – bardzo przejrzyście skonstruowane. Czysta nauka – mruknął na koniec i dalej zasysał uporządkowane złoża znaków graficznych.
- A nie wiesz... - Fernando przerwał, by i tamten przerwał; tak też się stało, gdyż pomimo zogniskowania uwagi na projekcie Tomasza, respekt przed wujem chłopak miał. A wuj nie lubi, kiedy się go nie słucha.
- ...jak można by się do tego zabrać?
- Znaczy co? - mrugnął Jimmy. – Zastosowanie?
- Yhm – chrząknął Fernando. - Dla ludzi czyli.
- No chyba, że dla ludzi – nieomal żachnął się tamten. - System neuroinformatyczny człowieka jest właśnie tą perełką. To rewolucja! - wyszeptał schwyciwszy w dwa palce papierowy plik.
- A czy ty... - z powtórnym wahnięciem zaczął Fernando. Jimmy spojrzał badawczo mglistymi oczyma zza szkieł - …wiedziałbyś, jak to zorganizować?
- Hm – teraz Jimmy uciekł oczami w bok, odciągnął do tyłu łopatki i zdecydował powrócić spojrzeniem ku wujowemu obliczu. Ten czekał w spokoju, ale bez żartów. - Aha – pokiwał głową Jimmy przytakując stadom ciżbiących się przypuszczeń. - Do tego potrzeba zgrai specjalistów – pomarszczył powierzchnię twarzy niepewnym, prawie głupawym uśmieszkiem, wyrażającym ni to to, ni to tamto. Fernando również pokiwał głową.
- Wiem – powiedział.
- A co ja miałbym robić? - Jimmy dał nura w głęboki odmęt cudzej wizji.
- Zostaniesz koordynatorem zespołu – odpowiedział jego chrzestny wuj.
- No, a ten typ, co to wymyślił? - przytomnie poddał kwestię nie w ciemię bity chrześniak. - Czemu on nie weźmie tej roboty?
- On bierze tyle za samą sprzedaż projektu, że urządzi sobie długie wakacje. A nikt nie lubi, kiedy mu się przeszkadza na wakacjach.

*

Wiercił się i miotał w ciężkiej malignie; posłanie było przesiąknięte intensywnym potem: Jezus majaczył.
- Nie, och... odejdźże, ja... ja należę do Ojca... - blada i zapadnięta jak nigdy dotąd twarz pomazańca wykrzywiała się w piekielnym zmaganiu. - Ziemia jest granicą światów... trzeba miecza, by odciąć łeb węża... zły duch, Ojcze, był tak blisko... - Jezus uniósł się, przerażony, lecz natychmiast opadł bezsilnie - ...chciał wyssać Twe światło i zostawić mnie tam, daleko... chciał mnie zwieść... - spierzchnięte wargi wypowiadały urywane wyrazy, z trudem chwytając oddech - ...Panie mój... Panie, gdzie jesteś?! - nagły, przeniknięty rozpaczą szeptokrzyk wchłonęły podziemia miejskiej ciepłowni.
Panie, dlaczego mnie opuściłeś.

*

Nie mógł uwolnić się od wizji opuszczonego mieszkania z wyłamanymi drzwiami i pozrzucanym z kuchenki, jeszcze ciepłym, żałośnie parującym jedzeniem. Świat się zmniejszył, stał się bardziej oczywisty: taki, jak zawsze. Zasięgnięcie języka tu i tam, parę szorstkich pytań zadanych w mało przyjaznych sceneriach i wydawało się niemal oczywiste: Dalilę zażyczył sobie sam burmistrz, ten, od którego Giacomo osobiście odbierał za nią pieniądze. Miał nie pamiętać, zapomnieć, cóż to za różnica, co było. Lecz zdarzenia wykonały woltę, a ich echo zarezonowało w sposób całkowicie namacalny akurat wtedy, gdy wyobraźnia jego, Giacoma, roiła sobie z coraz większym przekonaniem nie przeczuwane nigdy wcześniej perspektywy. Jakże naraz skupiły się one w jeden, zimny, zabójczy punkt!
Człowiek ten wrósł w stratę, miał ją w sobie od zawsze, od zarania swej egzystencji. Ona to napędzała jego zuchwałość, brawurę, okrucieństwo: granica wrażliwości była rozbita, posiadała luki i przesunięcia nie do odrobienia.
Teraz siedział i patrzył na swoje przeciętne dłonie, ułożone wierzchami ku górze, trupio spokojne. Tekstura oblicza pozostawała niema, harmonizując z piwniczną chropowatością ścian rozchybotanych w pełgającym płomyku dopalającego się knota. Butelka załamywała świetlne harce, a szum w głowie Giacomo przygrywał im, rozmyty, pourywany. Czas się ruszyć. Wstał, ciało zatoczyło się lekko; wsparł je o stolik, a bursztynowy płyn zafalował w szklanej uwięzi. Mężczyzna wziął głęboki wdech.
- Idę po was, skurwysyny – powiedział.

*

Zimne, plugawe i wilgotne łoże; półprzytomna, zapadała się w nim. Najwidoczniej podali jej zwiotczające i nasenne środki po tym, jak popadła w kompletny amok, kiedy pałający król usiłował przymilnie zbliżyć się do niej. Rozorała mu lewą stronę twarzy pazurami dzikiego zwierzęcia, ale otrzymanego ciosu już nie pamiętała.
Teraz bolało ją, tak bardzo bolało.
- Ty głupia kurwo – gdzieś z dna świata dobiegł Dalilę bulgotliwy pogłos. Nie widziała Bulvia, którego policzek przywracał do gładkości kosmetyczny cudotwórca, najlepszy, jakiego zdołano znaleźć. - Zabiłbym cię chyba, gdyby nie trud, który mnie kosztowałaś. Myślę, co by z tobą zrobić – przechylił lekko głowę pod czułym naciskiem delikatnej, wymuskanej dłoni balwierza. - I nawet mam już mały pomysł – kontynuował ze ściągniętymi ustami. - Jest taki chłopak, Sucko, co robi świetne filmy. Zostaniesz jego muzą, hehhh – wysapał półgębkiem, nie mogąc się zaśmiać. - Miło będzie obejrzeć was razem. Tylko coś brzuszek masz twardy, ale to też załatwimy... No, no, delikatniej proszę! - bulviowy tenor wzniósł się w rejestr oburzenia wywołanego policzkowym podrażnieniem.
- Troszeczkę musi boleć, łaskawy panie burmistrzu – łagodnie przypomniał o nieuchronności cierpienia człowiek świadczący usługę.

*

- Gdzie on? - dwoma podgniewanymi słowami Fernando powitał wchodzącego. Matsuo wzryszył ramionami i odrzekł siadając na krześle naprzeciw swego szefa w jego ulubionej, ciemnej i pustej restauracji:
- Zniknął. - Matsuo nalał sobie wody, zwęził swe wąskie, azjatyckie powieki i dodał to, co najistotniejsze: - Chłopcy Bulvia zawinęli mu dziewczynę.
Co? - Fernando zdumiał się. - Ten cały burmistrz... - jego mina wyrażała teraz solenny namysł - ...mam go serdecznie dość. A co do Giacomo – podjął po momentalnym roztargnieniu – myślę, że wpadł w szał. Ostatnio był jakiś przybity, póki nie wziął do siebie tej czarnulki. Może narobić kłopotów – Fernando podrapał paznokciami prawej dłoni wnętrze dłoni lewej. - Poszukaj go.
*

Dłoń Dicka gładziła ciało Rosaliny. Mój boże, pomyślała, co ja tu właściwie robię z tym ciołkiem? Zaczęła się zastanawiać, do czego on jest jej jeszcze potrzebny. Zdawała sobie sprawę, że jego wydajność spadnie prawie do zera, jeśliby go teraz zostawiła.
- Daj spokój – odsunęła się nieco. - Wymęczyłeś mnie.
Wezbrała w nim duma; podniósł się, oparł na łokciu i ucałował prawy policzek swej Afrodyty. Aby kontynuować sytuację, w której wydawało mu się, iż ma coś do powiedzenia, powiedział:
- Wiesz, przy tobie zaczynam rozumieć to, co pisze się o miłości. Że należy się jej uczyć – mówił w zadumie. - Przedtem myślałem, że to głupota ludzi każe im nazywać i wychwalać zwyczajny popęd biologiczny...
- Tak? - weszła mu w zdanie. - No, a co ciekawego wyczytałeś?
- Poczekaj, przyniosę – blady zadek wyśmignął z pościeli w dobrej wierze. - Mam trochę książek po ojcu, a to dobre, bo można czytać na wyrywki – mówił gmerając w regale. - I zawsze znajduję jakieś ciekawe myśli – dodał uderzając w obwolutę jakiegoś starocia.
No nie, pomyślała. Teraz jeszcze zgłębianie romansów.
- „Uczyć się kochać” - odchrząknął i zaczął czytać dość wszakże ładnym i płynnym falsetem, stojąc nago przed swą oblubienicą: - „Kochać uczyć się trzeba, i to od młodu; jeśli wychowanie i przypadek nie nastręczają nam żadnej okazji do ćwiczenia tych uczuć, dusza nasza staje się oschłą i nawet do rozumienia owych delikatnych wynalazków ludzi kochających niezdatną.”5
- Tak, tak – zawinęła palcami. - No i co to za dzieło?
- Fryderyk Nietzsche, Ludzkie, arcyludzkie.
- Jak? Pokaż! - poruszyła się żywo. Lekko zdziwiony nagłością jej reakcji po tak sennym przyjęciu wcześniejszej jego deklamacji, podał Rosalinie otwarty tekst.
- Tutaj – wskazał miejsce, a ona łapczywie przebiegła je wzrokiem. - Ach, tak – odezwała się z niejakim triumfem. - Ale nie doczytałeś do końca, mój drogi: „Tak samo należy uczyć się nienawiści i karmić ją, jeśli chce się zostać dzielnym nienawistnikiem: inaczej nawet jądro jej zamrze stopniowo.”6
Dick wzruszył ramionami. - A to mi się już nie podoba.
Rosalina przerzucała kartki. - Ciekawe, nigdy tego nie czytałam. To jeszcze przed Zaratustrą – rzekła w przestrzeń, naraz roztargniona, jakby była tu sama.

*

Coś zaczynało gęstnieć wokół Tomasza. Ktoś gdzieś o niego pytał, ktoś dzwonił na jego prywatny numer i nie przedstawiając się, usiłował wywiedzieć się, jak tam plany? I dokąd pan się wybiera na wakacje, panie Tomaszu?
Dziś ostatni raz był w laboratorium. Wysiadł z taksówki kilka przecznic wcześniej i, owinięty w znoszony płaszcz, w strugach biczującej ulewy, wemknął się do budynku. Zaledwie uchyliwszy kapelusza przed portierem (czy on nie patrzy inaczej niż zazwyczaj?), przeszedł obie bramki, by wreszcie dopaść windy i wjechać na poziom, którego jedno z wnętrz stanowiło przez ostatnie cztery lata jego drugi dom. Prędko zbierał najważniejsze rzeczy do dużej, naramiennej torby, którą zabrał był z sobą.
Na samym końcu zobaczył Tytusa: zwierzę siedziało wciśnięte w kąt przeznaczonej mu przestrzeni osowiałe, niepotrzebne. Tomasz stanął i obserwował, a chemia jego mózgu wrzała; w końcu wszedł do części wspólnej, w której spędzili wspólnie wiele godzin, odblokował zamek wejścia szklano-betonowej uwięzi, wszedł (uderzył go fetor ekskrementów), wyciągnął rękę i powiedział:
- Wstań i chodź.
Szympans poruszył się niepewnie, by raptem dać susa i pochwycić zapraszającą dłoń.
- Uciekamy – wyjaśnił jeszcze Tomasz i pociągnął za sobą małpę.

*

- Sprowadźcie mi tu tego całego profesorka, skoro te błazny nie potrafią zrobić tego sami! - Bulvio był poirytowany, a przecież zalecono mu nie denerwować się. Ale tak niedaleko już do fety przygotowywanej na uczczenie trzeciego milenia Miasta, na którą zaproszeni byli przywódcy największych, najbardziej znaczących polis oraz ich finansowi poplecznicy i mocodawcy! Tak, tak, a dla dwóch z nich miał w zanadrzu tę niespodziankę z propozycją dołączenia do projektu i wsparcia go zasobami, mogącymi być w ich gestii. Ramarum Fikada i Robak Bamako z pewnością zainteresują się przedsięwzięciem mogącym w diametralny sposób odmienić i uprościć system sprawowania władzy... Tylko cichutko, bez rozgłosu... Lecz do tego potrzeba jednego: żeby projekt działał! Należy pokazać prototyp, pozwolić dotknąć i nacisnąć (z królikiem doświadczalnym akurat najmniejszy kłopot), inaczej uznają to za mrzonkę... Do kroćset!

*

Jimmy z rezygnacją rzucił na stół stos papierów, na co salon Fernando odpowiedział szeleszczącym echem.
- W schemacie są zamierzone luki. Tylko ten świrus może je odtworzyć – poprawił okulary. - Bez tych drobnych parametrów całość pozostanie martwa.
- Co za jebana ściema! - wujek nie wytrzymał. - To nikt się jeszcze nie połapał? Nie wierzę. - Fernando sięgnął po telefon i zaczął niespokojnie przebiegać listę kontaktów. Przytknął aparat do ucha i czekał. - Władimir? Co ty, śpisz? Zbieraj się i przyjeżdżaj – rozłączył się po wydaniu rozkazu i wbijając czerń swych oczu w krewniaka wysączył pogardliwie: - A ty taki głupi jesteś, że nie umiesz tego uzupełnić? Miałem cię za większego bystrzachę.
- No wiesz, wuju... - Jimmy był dotknięty i wystraszony. - Nie każdy może być geniuszem.

*

Jasność ogniska kołysała się w kręgu nieregularnego blasku, ożywiając zapełniające grotę, wyryte w skale postaci. Hieroglify nikomu nie znane, prywatna mitologia szaleństwa.
Kasandra wpatrywała się nieruchomo w pulsujący logos ognia. Owinięta w kokon złożony z najróżnorodniejszych odpadów natury i cywilizacji, pogrążona była we florogenicznym transie. Co pewien czas wstrząsały nią drgawki, a z ust wypływały postrzępione wyrazy i fragmenty zdań w jakiejś mierze odpowiadające nawałnicom zbełtanej wizji:
- Narasta, narasta... ho ho! Dzikie hordy, zastępy bestii, pleśń ziemi... Ach tak, przecież wy nic nie wiecie... Biedni przeklęci...! - poruszyła się, szczapa w palenisku strzeliła, rozsadzając wysoki snop iskier. - Oooo człowiek, iskra napięć, kroczy w pożodze... Głupcy, głupcy! - krzyknęła i wsunęła się głębiej w swą mumię. - Głupcy... - wyszeptała cichutko, z żałością, a oczy zmartwiały w szeroko otwartym przerażeniu.

*

Piotr biegł, jak co rano; rytmiczna muzyka wspomagała rytm kroków. Ciekawe, dla jak wielu innych ludzi dźwignięcie się z łóżka o określonej, wyznaczonej z góry porze i dokonywanie wszelkich zaplanowanych zajęć było walką z mocą ściągającą ku bezwładowi i zanikowi, jak to miało miejsce w jego przypadku? Nie ma predestynacji, nie ma opatrzności, nic założonego, nic określonego, tylko przypadek i dobór.
W oddali, kilkadziesiąt metrów przed nim, na zmrożonym zaranną szadzią chodniku, siedziała ubrana w łachmany postać. Kiedy Piotr zbliżył się swym jednostajnym truchtem, zauważył też drżenie. Zimno, pomyślał; ale współczucie należy wykorzenić – jeszcze ten nikły, nabyty protest przeciw ludzkiemu odruchowi zdążył zabłysnąć w którymś zakamarku pamięci, zawisnąć i rozproszyć się, nim człowiek stanął przed człowiekiem. Piotr pochylił się i zapytał istotę, której oblicze ukryte było w płatkach dwóch niemalże przejrzystych dłoni:
- Nic panu nie jest?
Zapytany powoli podniósł nań wyraziste, głębokie i tragiczne oczy. Naraz zaszkliły się one, a człowiekiem wstrząsnął nieogarniony, przeciągły płacz.
- No, proszę się uspokoić, nic się nie dzieje... - Piotr nie wiedział, jak zareagować i w duchu żałował już miękkoty swego serca. Przecież to nic nie zmieni, zbeształ własną słabość przed wewnętrznym trybunałem immoralizmu.
Jezus pokręcił głową i uspokoiwszy się na tyle, by móc coś powiedzieć, rzekł:
- Nie masz racji, bo... - kolejny, krótki spazm przerwał ciche słowa - …właśnie dzieje się wszystko. Wszystko dzieje się w każdej chwili.
Wariat, pomyślał Piotr, bez dwóch zdań. Wtem ów dziwak chwycił go za łydkę i kurczowo trzymając, monologował z przejęciem, które Piotrowi zakrawało na obłędne:
- A to moja wina, masz uszy do słuchania, człowiecze? Pojmujesz ciężar świata na swoich plecach? Ale tyś go uratował, uratowałeś świat jednym uczynkiem – przez łzy przedarł się nikły uśmiech. - Pojmujesz to?
Piotr wyrwał nogę z uścisku.
- Jesteś trochę nawiedzony, co? - przyjrzał mu się z niewielkiego dystansu. - Wzruszający nieszczęśnik – skwitował i biegiem ruszył w dalszą gonitwę sobie przypisanego losu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


Rozdział 5

Dzień rozwidniał się, a miał to być dla Miasta dzień sądny. Nazbyt wiele energii zdążało ku jednemu skupisku, ażeby faktualność mogła utrzymać nabrzmiałą formę. Czasem coś musi pęknąć i runąć w przepaść, ściśnięte w splot nierozwiązywalnych urojeń. Spazmy wzajemnego nieporozumienia, kołatanie jednych, kluczenie, zygzaki, ucieczki drugich, chwalby i przekleństwa. Lecz to, co się wydarza, jest odłamkiem tylko, zawsze niepełnym skrawkiem wirujących „być może”. I zrywamy te jabłka to tu, to tam, a niekiedy same spadają nam na głowę, my zaś myślimy, że tak to już jest; wreszcie wydawać nam się zaczyna, iż tak musiało się zdarzyć. Chcemy wierzyć, musimy wierzyć. Zdawałoby się, że nasze „teraz” ma jakiś bardziej wyrafinowany, bardziej nowoczesny, bardziej zaawansowany sens. Ach, i to także jest mitem, nie lepszym od innych.

*

Piotr od wczesnego popołudnia oczekiwał na placu przed reprezentacyjną halą, w której tego wieczoru wystąpić miał idol jego dzieciństwa, muzyczny i taneczny bóg – Michael Jackson. Zapowiadana jako ostatnie występy wielkiego artysty trasa przyciągała rzesze łaknących tego, co inne, metafizycznej niezwykłości wiotczejącego już – niestety i z wielu przyczyn – geniuszu.
Dziś przypadało trzecie millennium Miasta; włodarze jego pragnęli uczcić owo wydarzenie czymś wiekopomnym, niezapomnianym, z czym kojarzyć będzie się ich nazwisko w przyszłości. Cóż to zresztą za próżność, dzięki której wyniknąć może jednak coś dobrego!
Trudne były rozmowy z managmentem gwiazdora, stawiającym w imieniu Michaela niesłychane wymagania finansowe. Lecz o czymże by to świadczyło, gdyby Bulvio i jego jastrzębie mieli ugiąć się pod presją budżetowego rozsądku! W perspektywie wciąż jeszcze rysowała się nadzieja na rozwiązanie trudności związanych z cyfryzacją mas i choć pierwotnie huraoptymistyczne założenia administracyjnych wielkogłowych burmistrza okazywały się być na bieżącą chwilę płonne, jednakże nie przeszkadzało to ambicjom wyprawienia hucznej fety.
Trzęsawisko tłumu gęstniało, Piotr co rusz grzązł w nim usiłując utrzymywać pozycję w kolejce. Sektory powyznaczano, ale miejsce w danej zonie każdy dobierał sobie sam; stąd spektrum przestrzenne tych, których wpuszczano wcześniej, było szersze. Wkrótce bramki zostaną otwarte i zacznie się spektakl .

 


*

Michael znał ten ból, promieniujący jakby z wnętrza kości, rozwlekający swe pulsujące igły po wszystkich zakamarkach ciała. Oddawało mu ono to, co spodziewał się zyskać dzięki ingerencjom w jego wyimaginowane niedoskonałości; ale oddawało z potwornym napomnieniem. Kogóż to chciał zadowolić, komu chciał uciec od siebie?
- Michael, oni cię kochają – jak zawsze zadowolony wszedł Georgie, szef managmentu, powiernik i obrońca. Tak, kochają go, na pewno. A co to jest – kochać? Och, Boże, kto ośmielił się poprawiać Twoje dzieło?
- Bardzo mnie dziś... boli – wypowiedział nieśmiało, przepraszająco.
- Hmmm, może zawołam doktora, co? - Georgie zmartwił się. - Tak, zawołam.
Wyszedł. Michael zaczął leciutko kiwać się na siedzeniu, przód-tył, przód-tył. Powieki, wargi i pięści mocno zaciśnięte. Wytrzymam, wytrzymam, kochają mnie, kochają mnie...
- Michael, co się dzieje? - osobisty medyk piosenkarza pojawił się z zafrasowaną miną. Usiadł obok i popatrywał na trwale chorego z niekłamaną troską.
- Nic, dzisiaj boli mocniej... Może... może mi coś daj przed wystepem, bo... bo chyba będzie ciężko...
Lekarz rozejrzał się wokoło, jak gdyby oczekiwał pomocy; ale nikogo nie było. Westchnął, przygryzł skórki na dwóch palcach, dłonią przejechał po łysej głowie. Wiedział, co będzie dalej: Michael zacznie płakać.
- Nie przejmuj się – ostrożnie dotknął kolana gwiazdora. - Zaraz ci się polepszy.
Spowolnionymi ruchami, z wahaniem, otworzył małą walizeczkę i zaczął przygotowywać zastrzyk.

*

Na podjeździe przed dworkiem Fernando także panował gwar, jak w całym Mieście. Niektórym już kurzyło się ze łbów, trzeźwe oczekiwanie na wieczorną celebrę byłoby wobec nich zbytkiem wymagań. Miejski patriotyzm kwitł tego dnia w niezliczoności miejsc, rozczłonkowany w wielorakość wielojakościowych ukształceń; nie da się przy tym zaprzeczyć, że większość mieszkańców odczuwała wzmożone poczucie braterstwa z czymś nieokreślonym, co pojawia się w takich dniach jakby samo z siebie, a co wywołuje rodzaj euforii zmieszanej z błogością – tym bardziej, kiedy stany te podszyte są rozmiękczaczami napięć, sztucznymi rajami pomysłowej przyrody.
Casus chłopców Fernando i ich dziewcząt nie wybiegał poza normę spontanicznej radości z jakkolwiek pojętej przynależności. A jako że – jak to już zostało wspomniane – część grona miała już co nieco w czubie, rozhowor niósł się daleki.
- Ruszajmy, ruszamy! - nawoływał stadko swe Fernando i, wpuszczając przed sobą Rosalinę, dał przykład reszcie moszcząc się za nią w limuzynie. Nim jednak wóz ruszył, boss odwarł szybę, wystawił głowę poza obrys pojazdu i zawołał:
- Widział ktoś Sucko?
Nie, jakoś nikt go nie widział.

*

Władimir obiecał żonie, że spędzi ten wieczór z nią i dziećmi.
- Ja cię proszę – powiedziała to swym śpiewnym głosem, wciąż poruszającym tęskne szerokości jego duszy.
Nie dziwił się Giacomowi, wcale nie wątpiąc, z czym wiązało się zniknięcie niedawnego towarzysza i ciesząc, że to nie on ma za zadanie odszukanie go. Matsuo... A jeżeliby tak...
Władimir otrząsnął się. Nie, to nic nie da. I co potem, gdyby nawet udało się dać znać Giacomo? On sam z pewnością dobrze wiedział, na jaki grunt wszedł. A może nie? Naraz przyłapał się, iż od jakiegoś już czasu skacze bezsensownie po kanałach telewizyjnych. Spojrzał wkoło siebie: kominek, kanapa, kwiaty, obrazy, własne stopy na puszystym dywanie. Zapach jabłek i pierogów, które niedługo będą podane na stół w obszernej kuchni.
A u niego na głowie jeszcze ten naukowiec, którego miał znaleźć.
Rany boskie, zadzwonię do Ludovica.

*

Sławny don Sucko leży zwinięty w kłębek, z rękoma skrępowanymi za plecami.
Umieranie z ostrzem noża wetkniętym w jamę brzuszną jest długotrwałe i bolesne.
Ciemno i znikąd pomocy.
Sucko modli się do Boga.
A to dlatego, że nie powiódł się zabieg i ta czarna... Dalila, tak? - zesztywniała na stole operacyjnym.

 

*

Ktoś nabył niebagatelną ilość materiałów wybuchowych z magazynów wojskowych dawnej federacji paneuropejskiej. To był drugi z tropów Matsuo, który zaczął kojarzyć fakty: pierwszy stanowiło zniknięcie Sucko. Niewypowiedziana nikomu, prowadzona przeciw wszystkim wojna Giacomo nabierała określonego kształtu w umyśle Matsuo. Tej nocy Miasto może płonąć, a ze zgliszczy wyłoni się inny układ sił. Wojownik wyszczerzył zęby w złowrogim uśmiechu, przejechał palcem po klindze katany i wykonał błyskawiczny ruch, uderzając płazem nagie pośladki śpiącej kurtyzany.
- Aj! - pisnęła w sennym oburzeniu. Stał nad nią dziki Azjata z mieczem w ręku.
- Ubierz się i idź – nakazał celując ostrzem w kobietę, a ona pojęła. Prędko zbierała swe rzeczy i wdziewała je w pośpiechu, podczas gdy ten zimny szaleniec obserwował to bez wyrazu twarzy. Myślał o tym, jaką korzyść może przynieść niewykonanie zlecenia.

*

I gdzież to zdążają dziś ludzie?
Miasto wrzało jakąś radością, poczuło krwiobieg wspólności, cieszono się z bycia razem, na jednej ziemi, pod podobnym niebem. Przyjmowano przybyłych, goszczono ich i oprowadzano po miejscach znanych, nieznanych, a czasem obojętnych. Władze wynajęły na ten dzień większość elektronicznych billboardów, poprzez które nadawano transmisje z głównych wydarzeń.
Jezus przemierzał ulice, jeszcze osłabiony, lecz również na niego spłynęło dziś słońce południa. Energiczna życzliwość mieszczan, mogących pozwolić sobie na świąteczną beztroskę, użwawiała wzajemną serdeczność. Jak by to było, gdyby każdy stał się taki, jak ja? - naraz zadał sobie uczciwe pytanie. No jak tam, Ojcze? Właściwie czy to Ty, czy ja?
Wtedy poczuł. Ogrom wzbierającej energii przeraził go i ten jeden moment wiecznej pełni spływającego nań olśnienia wystarczył, aby ponownie utwierdzić pomazańca: całkowity zachwyt, emfatyczne nasycenie nieskończonego pragnienia, odrodzenie. Uniesiony na wysokość słońca, powrócił równie nagle na rozgrzany chodnik; rozejrzał się skonsternowany, przechodząca kobieta pozdrowiła go uśmiechem. Nie, nie upadł wcześniej, po prostu stał i patrzył przez sekundę, może dwie. Jaka jest wina świata? Taki urokliwy, krztynę omuskany oceanicznym zefirem, nowy dzień. Nogi same poniosły Jezusa w okolice hali.



*

Furgonetka telewizji FakTV stanęła w krótkim ogonie podobnych pojazdów na rampie wjazdowej parkingu przeznaczonego dla obsługi technicznej i ekip medialnych. Odprawa odbywała się błyskawicznie i już po kilku minutach auto wtoczyło swą formę na plac po przeciwnej do głównego wejścia stronie hali. Kierowca wybrał miejsce, zatrzymał pojazd, zgasił silnik, po czym trwał w bezruchu jeszcze parę sekund, aż sięgnął po dużą torbę narzędziową i wysiadł.
Giacomo zmierzał prosto do drzwi stanowiących przejście dla personelu obiektu: w ciągu zeszłych tygodni poznał jego układ w stopniu umożliwiającym swobodne poruszanie się w środku. Teraz pozostawało mu tylko uruchomić to, co przygotowywał przez ten ostatni czas.

*

Rozpoczęto główną część przedstawienia, której wstęp stanowiła optymistyczna oracja Bulvia Mediolańskiego co do chwili obecnej, osiągniętej wspólnym wysiłkiem wszystkich obywateli. Burze śmiechu przerywały swobodną mowę cudownego, lekko rubasznego Bulvia.
- Bądźmy dziś bardziej razem! - wykrzyknął jeszcze w mikrofon, nim porwały go oklaski i (cóż za nieprzyjemny zgrzyt!) kilka gwizdów. Wewnętrznie zmartwionego brakiem efektów co do projektu, z którym wiązał tak wielkie nadzieje polityczne, trzymała świetnie doskonała Mandy, mała miła pigułeczka. Burmistrzowska persona pokiwała do ludności i opuściła scenę.
- Dziękujemy naszemu burmistrzowi i zapraszamy was na to, na co wszyscy dziś czekamy! - z radosnym napięciem podgrzał nastrój sali konferansjer. - Panie i panowie: Michaeeeel Jacksooooon!!!
Rozległ się potężny huk i poorane ciało wybiegającego piosenkarza dosłownie rozpadło się od siły uderzeniowej ładunku zainstalowanego pod sceną; zaraz potem, w odstępach jednosekundowych, wybuchły trzy pozostałe, umieszczone w podłogowych kanałach dodatkowej instalacji oświetleniowej. Tam jeszcze przed mgnieniem stali ludzie: matki, córki, mężowie, wujkowie, prezesi, wyrobnicy, urzędnicy, aktorzy, piekarze, modelki, bezrobotni...
Krzyki poparzonych przerażają; swąd palonej skóry jest cierpki i mdły, aż wnętrzności podchodzą do gardeł żyjącym, którzy z trwogą rozwartymi powiekami kłębią się po omacku tam, gdzie niedawno było wyjście albo gdzie wydaje się, że było.
Jon Jeremy, oślepiony, ociemniałymi dłońmi obmacuje wokołość, natrafia na coś lepkiego, co głucho wyje w oddali roztrzaskanych bębenków obojga uszu.
Rosalina Sornione nie ma już włosów, nie jest już blondynką, nie jest niczym prócz strzępu rozszalałego strachem stworzenia. Naraz wyciągają ją daleko, daleko, ku światłu: tam jest człowiek, a dłonie jego koją ból, przenikając jej istnienie czymś dobrym i całkowitym, czymś dającym samo z siebie. Jezus to, rzucony w rozchełstany pęd zdarzeń, znów uzdrawia, jakby będąc poza sobą oddaje się tym, którzy cierpią. Życie życiu, krew krwi, moc górna mocy niknącej, wszystko miesza się ze wszystkim, wymienia i zachowuje w ponownie nietrwałej postaci.
Jakiś nawiedzony mężczyzna krąży po zadymionym pustkowiu chaosu i dziko, rozpaczliwie śmieje się. - Co? - pyta chwytając za ramię to tego, to owego z własnego rodzaju. Ale nikt go nie słyszy i nie ma dlań czasu, czas się skończył, a Giacomo nagle natrafia na tamte oczy, ich oczy spotykają się, a przestępca upada przed kaznodzieją i zawodzi: - To ja! To ja ich zabiłem!
Lecz tu nie można rozpaczać, nie można, bo ginie życie i Piotr także niesie kogoś, kto wołał, tutaj, tam, trzeba, nie można inaczej: oto, co mówi mu serce, dusza, jego najgłębsza istota. Ściany leżą w ruinie, między ludźmi jest tylko krzywda i reakcja na nią i do tego to się sprowadza.

*

Profesor neurobiologii i nanotechnologii, pan Tomasz X lub Y, zasiada na pokładzie samolotu startującego gdzieś hen, daleko od Miasta, gdzie jest z pewnością ciepło, a woda niczym tafla szafiru. Mądry Tytus będzie musiał – niestety – odcierpieć lot w luku bagażowym, w zamkniętym, choć „wentylowanym” pudle.
Jakże źle znosi Tomasz zawsze różnice ciśnień podczas wznoszenia się w niebo! Tym razem przyjmuje to ze spokojem, nie denerwuje się: nie ma po co i nie ma na kogo. Zamyka oczy i znika w miejscu, w którym go jeszcze nie ma.

*

Władimir i Ludovic biegli zadyszani, pomieszani i wystraszeni; samochód zostawili kilka przecznic wcześniej, gdyż w obecnym położeniu faktów ruch miejski wymknął się spod kontroli i wreszcie w wielu punktach Miasta ustał, sparaliżowany.
- To on – powtarzał co jakiś czas Ludovic, a raczej wyrzucał z siebie w przekonanym co do postępku przyjaciela wzburzeniu. - To on.
Władimir nie mówił nic, cały wysiłek wkładając w pokonywanie przestrzeni pomiędzy nimi a halą. Na ulicach robiło się tym gęściej, im bliżej, wszędzie mnóstwo ludzi, coraz więcej i więcej. Już widać rondo, którego wlot w lewo, jeszcze przesłonięty budynkami i rozgardiaszem, prowadzi wprost ku okrągłemu konturowi ogromnego miejskiego przybytku.
I kiedy wypadli spoza ostatniego dzielącego ich odeń węgła, zobaczyli wielki płomień wznoszący się w górę, a pastelowo czerwona zorza katastrofy kładła się wraz z późnym słońcem do niezgłębionego oceanu.
Dopiero wtedy uzmysłowili sobie, że nie będą w stanie nic już zmienić, bo stało się.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Epilog

Zaratustra spotkał na swej drodze Buddę i przyjrzeli się sobie – jeden z bezlitosną miłością, drugi zza mgły przedstawienia.
- Jakże to? - zapytał ten pierwszy. – Czyż nie tkwisz w sidłach urojenia?
- A ty, czyś nie stał się wreszcie żałosnym aktorem swego ideału? - odparł Budda. - Ja zanikam w kosmosie swej istoty.
- Cudzymi jesteście bogami i do was to przemawiam osobiście – wtrącił się Bóg. - Powiadam:
- Dobra, dobra, ty już przestań – uciszył go Budda. Tymczasem wąż zdołał podszepnąć Zaratustrze odpowiedź.
- Ja tańczę nauczając, tyś skrył się w zagłuszającej kontemplacji.
- Nie przekonasz mnie, Zaratustro, przez którego przemawia złość świata. Jestem przejrzysty, już nawet nie ma mojego ja. Ty jesteś nieskończenie chcący, zatem nieskończenie nieszczęśliwy.
- Czyż można żyć, nie chcąc, nie pragnąc? - zawołał Zaratustra rozłożywaszy ramiony z dłońmi ku górze.
- Można sobie wyobrażać swój świat i tak go właśnie ustanawiać – odparł Budda.
- Ach, sprytny, wycofany Buddo! Wszystko to istnieje jedynie w twoim umyśle!
- Jeszcze zobaczycie, kto miał rację – odezwał się znikąd milczący przez chwilę Bóg. - I wywrę na was srogą pomstę w zapalczywym gniewie!
- Tylko spokojnie – uciszył go Budda ponownie. - Potrzebujesz ludzi, by ich karać? - zapytał Boga Budda.
- Błogosławiłem dotrzymującym zakon, lecz to nie wystarczało. Posłałem im więc mego syna, który cały uczyniony został z miłości.
- I dlatego musiał umrzeć – wtrącił się Zaratustra – Jak każdy, kto zanadto kocha.
- Ty nie kochasz ludzi – rzekł doń Budda. - Zbyt wiele oczekujesz, obaj zbyt wiele chcecie. Czyż kochaliście prawdziwie choć jednego człowieka?
- Azali nie mylisz miłości z pokorą? - siarczyście odpytał mu Zaratustra. - Nie są one tym samym! Miłuję, lecz nie jestem miłowany: oto i macie mój ból.
- Mam podobnie – dorzucił smutno Bóg, a Budda oddalił się powoli w okalającym postać jego omgleniu.

v


wyśmienity 1 głos
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Voyteq Hieronymus de Borkovsky
Gratuluje...
Oliwia 27 marca 2012, 22:05
A nie mozna serwować w kawałkach? Przepraszam, ale nie dotrwałam nawet do połowy, a czytam szybko i raczej chętnie. Wątpię, żeby ktokolwiek przebrnąć przez tekst za jednym podejściem.

Pozdrawiam.
rewe
rewe 27 marca 2012, 23:32
ciekawe Xanax - przecież to nie jest obszerna książka. wiesz, ja gustuję np. w twórczości Joyce'a czy Prousta, więc przy nich to jest nowelka;)
Oliwia 28 marca 2012, 08:55
Jasne, ale z publikacjami internetowymi sprawa wyglada nieco inaczej niz z ksiazkami papierowymi czy nawet e-bookami. Trzeba wziac pod uwage, ze swiadomosc czasu spedzonego na wgapianiu sie w ekran jest inna, szybciej to sie nudzi. Poza tym szybciej tez mecza sie oczy. Ludziom zwyczajnie odechciewa sie czytania. Nawet jezeli tekst jest poprowadzony dobrze i wciaga czytelnika.
rewe
rewe 28 marca 2012, 15:03
Hmmm.. a kto to są 'ludzie';)? Ja zawsze piszę tylko za siebie. Jak nudno, to trudno, ale tekstu nie skracam, bo stanowi zwartą całość i tylko jako całość ma sens. Pozdrawiam:)
Radosław Kolago
Radosław Kolago 28 marca 2012, 15:43
Podbijam Katarzynę, jako opiekun muszę cały tekst przeczytać, nawet ja będę miał z tym problemy, a co dopiero casualowy czytelnik. Nie spodziewaj się, że szybko ktoś ten tekst podda autoryzacji.

Oczywiście, są dłuższe teksty, to są książki, które się czyta świadomie, w internecie proza przekraczająca 10 stron maszynopisu to dłużyzna.
rewe
rewe 28 marca 2012, 20:04
no cóż, może jednak kogoś zainteresuje, a może nie trafiłem tam, gdzie miałem:) nie szkodzi.
przysłano: 27 marca 2012 (historia)

Inne teksty autora


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca