Literatura

Samotność (opowiadanie)

Jan Stasica

 

Anna nigdy nie była kobietą uległą. Raczej drapieżną kotką. Jak sobie przypomina, już w przedszkolu ugryzła swoją panią w palec, bo ta skrzyczała jej Rafałka. A Rafałek należał tylko do niej i nie mogła pozwolić, aby ktokolwiek go krzywdził. Przez szkołę podstawową przeszła jak burza, jak huragan, który pozostawia po sobie wyrwane z ziemi drzewa i ogólne spustoszenie. Dziewczyny jej nienawidziły, chłopcy szaleli, nauczyciele pod jej wpływem zmieniali światopogląd, a nauczycielkom przesuwały się okresy. Wiedziała bardzo dużo. Zawsze lubiła książki. Najpierw z obrazkami. Kiedy oglądała jakąś ilustrację, przenosiła się w świat marzeń i fantazji; dla małej Ani była to jednak rzeczywistość jak najbardziej realna. Błękitne niebo miało zapach, smak, słyszalną muzykę sfer i jedwabną fakturę szczęścia. Anna czytała już sprawnie i szybko w wieku czterech lat. Cierpiała na astmę i rozrywki  rówieśniczek były dla niej niedostępne.

Gdy miała sześć lat, przeczytała pierwszą powieść. Była to "Tarnina" Jerzego Szczygła. Pierwsze graniczne doświadczenia w życiu - książka, która sformatowała jej niezwykłą osobowość. Czytając o wojennych przygodach młodych bohaterów, bała się, by nie spotkało ich nic złego. Doświadczała ich emocji, razem z nimi brała udział w akcjach, uciekała albo drżąc na całym ciele ze strachu, nasłuchiwała ciężkich kroków niemieckich żołnierzy. Bezpieczny pokój, łóżko, stolik, na którym stał kubek gorącej herbaty z sokiem malinowym traciły kontury bytowej przejrzystości. Prawda zamknięta była pomiędzy dwiema miękkimi okładkami. Dusząc się w kolejnym ataku kaszlu, martwiła się, że nie będzie mogła szybko uciekać. Matka nie wiedziała, co dzieje się w duszy i umyśle dziecka. Dumna była, że Ania jest tak zdolna. Gdyby tylko mogła pojąć, że książka, która leży  na stoliku, wywiera taki wpływ...

Anna pamięta taki moment, kiedy była w pierwszej albo drugiej klasie podstawówki, spowodowała zmianę katechetki. Napisała taką pracę, że niezbyt rozgarnięta siostra zakonna poprosiła swoich przełożonych, by zmienili jej klasę. Ale Ania taka była - niepokorna, zawsze niezależnie myśląca, zbuntowana. W klasie siódmej nauczycielka języka polskiego poprosiła Annę, żeby omówiła jedną z przygód Małego Księcia. Ania streściła historię, której w książce nie było. Opowiedziała o rozmowie Małego Księcia z chłopcem, którego nikt nie chciał albo nie potrafił zrozumieć. Dziwny to był chłopczyk! Wychodził wieczorem z domu na długie eskapady (miał sześć lat) i dziwił się bardzo, że mama po powrocie krzyczała na niego, płakała i wymuszała na nim obietnice, że nigdy już tego nie zrobi. Nie przyrzekł. On przecież niczego złego nie zrobił. Wychodził, żeby wejść w swój świat - bezpieczny, piękny; świat w którym był bohaterem, dokonywał niezwykłych czynów, ratował małe dziewczynki ze śmiertelnych opresji. Często marzył o tym, że wybrano go władcą krainy, a on rządził mądrze i sprawiedliwie. Wszyscy go kochali, podziwiali i szanowali. Tak dobrze, tak bezpiecznie było mu w krainie własnych myśli. Dlaczego mama sądzi, że może mu się stać coś złego? A przecież on w domu czuje się mniej bezpiecznie. Chłopczyk po raz pierwszy uświadomił sobie, że to co inni uważają za zło, dla niego wcale być takie nie musi. Z kolei, to co przeczuwał jako zło, dla innych takie nie było. To dotyczyło również poczucia zagrożenia. Uprzytomnił sobie, że inni (na przykład rodzice) uznają za niebezpieczne coś, co dla niego jawiło się jako przyjazne. I na odwrót. Świadomość chłopca prowadziła do coraz większej alienacji. Jego doświadczenia korespondowały z doświadczeniami Ani. 

Pani od polskiego była zdumiona.

- Aniu, dziecko - powiedziała - Ale takiej historii nie ma w "Małym Księciu". Czy ty to naprawdę przeczytałaś? Odpowiedz! Tylko szczerze.
- Jest, proszę pani - odpowiedziała Ania - Jest ukryta. Trzeba umieć ją odnaleźć, lecz należy czytać nie oczami tylko sercem.
- To są pokrętne tłumaczenia - odparowała nauczycielka - Jeżeli nie przeczytałaś lektury, miej odwagę się do tego przyznać. Ty mi natomiast wymyślasz jakieś niestworzone historie.
- Ja niczego nie wymyślam! To pani nie potrafi przejść na drugą stronę słów - W Ani odezwała się niepokorna dusza. Nie była w stanie wyobrazić sobie, że ktoś może być aż tak ślepy. - Mały Książę, proszę pani, zgodziłby się ze mną.
- Nie pyskuj, smarkulo! - Nauczycielce zaczęły trząść się ręce ze zdenerwowania - Jeżeli nie potrafisz dostosować się do szkolnych wymagań, to możesz zmienić szkołę. Najlepiej na taką, w której przerabia się teksty, które nie istnieją.

Dziwne jest to, że w tym momencie Ania się uspokoiła. Zrozumiała, że nie wszyscy widzą to co ona. Zrobiło się jej żal pani od polskiego. Pojęła też jak ubodzy są ludzie, których oczy zamknięte są na to, co na świecie jest najpiękniejsze. W tym momencie przypomniała sobie wiersz Miłosza znajdujący się na półce jej ulubionych utworów literackich.

- Gdybyśmy lepiej i mądrzej patrzyli / Jeszcze kwiat nowy i gwiazdę niejedną / W ogrodzie świata byśmy zobaczyli - zacytowała Ania. Ja staram się lepiej i mądrzej patrzeć.
- Popatrzcie! Nauczyła się na pamięć parę linijek i myśli, że posiadła wszystkie rozumy. Jutro przyjdziesz do szkoły z rodzicami. A na razie wpisuję ci do dziennika ocenę niedostateczną.

***

Jako piętnastolatka znała już powieści Franza Kafki, Alberta Camusa i Dostojewskiego. Czytając, utożsamiała się z wybranym bohaterem. Czuła się księciem Myszkinem, który wraca na rosyjską prowincję ze Szwajcarii w jednym cieniutkim paltociku i małym tobołkiem. Empatyczne zdolności sprawiały, że dobroć księcia udziela się całej jej dziewczęcej naturze. Samotnie wędrowała z Józefem K. w poszukiwaniu sprawiedliwości, błądząc po zaułkach nieistniejącego miasta. Odczuwała radykalną alienację, gdy śledziła losy bohatera "Obcego".

O ile jednak w świecie literatury czuła się u siebie, ponieważ potrafiła zrozumieć jego reguły, o tyle w świecie tzw. realnym była zagubiona jak dziecko we mgle. Je dzikość i nieprzystosowanie pogłębiały się z dnia na dzień. Nie była już  w stanie znaleźć wspólnego języka ani z rodzicami, ani nauczycielami, ani rówieśnikami. Anna odkryła ze zdumieniem w sobie emocje zupełnie nowe, których do tej pory nawet nie przeczuwała. Dla Anny nastał czas Gniewu!

Nastał zatem w życiu Anny czas Gniewu. Trudno tu opowiadać o szkolnych doświadczeniach młodej licealistki, bo musielibyśmy powtarzać banały, które wypowiadane były aż nadto często. Anna manifestowała w różny sposób swój sprzeciw wobec jałowości,na którą została skazana. Nauczyciele woleli, gdy Anna była nieprzygotowana i milczała na lekcji, niż wtedy, gdy  z pełnym zaangażowaniem wypowiadała własne zdanie - zawsze niekonwencjonalne i sprzeczne zarówno z poprawnością polityczną, jak i powszechnie przyjętymi poglądami. Kiedy klasa zgodnym chórem popierała wybór Antygony, a wszyscy prześcigali się w pozytywnych opiniach na jej temat, Anna nazwała ją "wredną, głupią suką z rozdętym ego", która sprowadziła na kraj nieszczęście. Polonistka omal nie dostała apopleksji. Nie istniały argumenty zdolne Annę przekonać. Prymat praw boskich nad ludzkimi? Dla młodej nonkonformistki był to wymysł i piramidalna bzdura. Jakie boskie prawa - pytała. Kto je sformułował? Zeus? Wszyscy potępiali zakaz Kreona, ona chwaliła jego postępowanie. Dla zdrajców nie ma ziemi, gdzie mogliby zostać pochowani, i Kreon to wiedział. Była to sprawiedliwa kara, przywracająca naturalny porządek rzeczy. Anka zresztą, tak naprawdę, lubiła Budzyńską, bo pozwalała na wypowiadanie własnych opinii i sądów i nigdy za nie nie karała. A to wśród nauczycieli licealnych Anny rzadkość. Może właśnie dlatego często prowokowała, i to nie dlatego że mogła, ale dlatego, żeby wprowadzić twórczy ferment. Uświadomiła sobie, że z Antygoną wiążą ją jakieś niewidoczne relacje i niezmiernie była tym zaniepokojona. Paradoksalnie, ona jedna bohaterkę Sofoklesa rozumiała, ona jedna czuła pokrewieństwo dusz, ale właśnie z tego powodu tak zaciekle ją atakowała. Próba destrukcji literackiej postaci była w istocie autodestrukcją.

Paweł chodził do klasy b. Rozmowę zaczęli na szkolnym korytarzu.

- Pójdziesz ze mną dzisiaj nad rzekę? Kupię wino. - zagadał Paweł
- Dobrze, ale nie może to być japcok - Anna dostosowała się do konwencji rozmowy.
- Japcok albo nie ma o czym mówić!
- ????
- Szybka decyzja...i skok, znajdziesz się po drugiej stronie - tajemniczo zareplikował Paweł
- Czy ty czasem nie nasłuchałeś się za bardzo "Doorsów"? Jesteś bufonem czy tylko takiego zgrywasz? Ze mną to nie przejdzie.
- A co przejdzie?
- Kombinuj!
- To co? Japcok?
- Japcok.

Świeciło słońce, a po szklance wina świeciło jeszcze mocniej. Anka poczuła bliskość Pawła i dreszcze podniecenia. Jej organ pompujący krew zyskał teraz nową funkcję. Zrozumiała, że ten chłopak jest jej bliski, choć przecież go nie znała. Była w nim jakaś ponura tajemnica przyciągająca Ankę jak ćmę do świecy (czytelnik wybaczy mi to wyświechtane porównanie). Chciała dotknąć jego ciemnego sekretu. Jednak to on ją dotknął. Poczuła rękę na swoim udzie i nie mogła opanować dygotu; i chciała protestować, i nie mogła. Jego usta miały gorzki smak. Sutki Anny stały się twarde jak jesienne kasztany...

Były to pierwsze doświadczenia erotyczne Anny. Z dziewczyny stała się kobietą. W tym czasie jednak w szpitalu umierała na raka jej matka. Miłość splotła się w nierozerwalnym uścisku ze śmiercią. Mogła co prawda liczyć na wsparcie Pawła, ale z umieraniem matki pozostała sama. Nigdy nie były wielkimi przyjaciółkami - żyły w dwóch różnych światach. Matka wciąż zapracowana, nie miała wiele czasu dla swoich dzieci. Wychowywały się same, ponieważ ojciec zawsze pogrążony w samotności, zamknięty nawet nie wiedział jak się wychowuje dzieci. Anka miała do niego stosunek ambiwalentny. Tolerował jej wybryki, nawet razem z nim piła, gdy matki nie było w domu kilka dni, ale też nigdy nawet nie pomyślała, by zwierzyć mu się z bardziej intymnych problemów.

Kiedy ukończyła 15 lat, ojciec uznał ją za dorosłą. Jakoś tak to sobie w głowie ustawił, że granicą dorosłości nie jest 18 lat, tylko 15. Czemu tak? Bóg jeden raczy wiedzieć. Miało to swoje dobre strony. Anka mogła chodzić na imprezy i nie wracać na noc. Typowa rozmowa przed wyjściem:

- Tato, idę do Magdy na imprezę. Wrócę rano - oznajmiała.
- Dobra córek (tak się do nie zwracał, stosując męski sufiks zdrabniający). Baw się dobrze
- Ja zawsze się dobrze bawię, tatek - rewanżowała się Anka
- Przyjdź do południa, bo matka wraca
- Wrócę wczesnym ranem, przecież idę do szkoły.
- Aaaa, tak!

Żadnego trucia o tym, by uważać, żeby nie pić i nie palić. Żadnej wzmianki o tym, że rano będzie niewyspana ani pytań o to, czy odrobiła lekcje. Taki był ojciec. Anka nieraz zastanawiała się nad tym, czy jego obojętność nie jest objawem braku miłości. Ale chyba nie! Nie znała drugiego takiego człowieka, który tak bardzo wstydziłby się wyrażać uczucia. Nawiasem mówiąc, Anka też miała z tym problem. Ojciec na odrobinę czułości, naprawdę tylko odrobinę, pozwalał sobie wtedy, gdy był pijany. Potrafił zbudować wówczas pełne zdanie z orzeczeniem, bo na co dzień operował monosylabami.

Matka umierała! Rak zaatakował już wszystkie organy, a ponieważ serce zawsze miała zdrowe, konanie rozciągnięte było na tygodnie. Kiedyś, było to w czerwcu, kiedy natura oferuje wszystkie swe bogactwa, objawiając niezwykłe piękno, poczuła się lepiej. Na tyle, by siedzieć na łóżku. Powiedziała:

- Tak ładnie jest na polu, a ja muszę tutaj siedzieć

Było w tym tyle bólu, tęsknoty, duchowego cierpienia, że Anka omal się nie popłakała. A jak sobie przypomina, nie płakała nigdy. Nawet później na zamkniętym leczeniu odwykowym, gdzie płakali nawet najwięksi twardziele. Matka nie miała już piersi, tylko dwa płaty obwisłej skóry, nogi i ręce jak patyczki. Jedynie stopy - groteskowo spuchnięte.

Anka starała się być w szpitalu codziennie. Jakiś podświadomy, głuchy impuls podpowiadał jej, że lepiej byłoby, gdyby matka już umarła. Żeby to się nareszcie skończyło. Pod powiekami zostanie na zawsze obraz matki, która z wywróconymi oczyma, wijąc się z bólu krzyczała o morfinę. Czy była jeszcze człowiekiem? Czy tylko ciałem zaatakowanym przez potwora? Od tego momentu Anka stała się zwolenniczką eutanazji i nikt nie byłby w stanie jej przekonać do przyjęcia odmiennego poglądu.

Matka skonała wieczorem 23 czerwca w przeddzień urodzin Anki. Cały czas zastanawiała się jak o tym powiedzieć ojcu. Oznajmiła mu najprościej - "Tatek, mama nie żyje". Ojciec pokiwał głową.

Anka była w rozsypce. Nie potrafiła poradzić sobie z emocjami. Jej jasna cera stał się trupioblada, włosy ściemniały jeszcze bardziej, a oczy straciły dawny blask. Twarz, piękna i regularna, napiętnowana została stygmatem cierpienia i szyderstwa. Przestała już gdziekolwiek wychodzić, nie spotykała się z nikim. Leżąc na łóżku w swoim na czarno pomalowanym pokoju, słyszała jak siwieją jej włosy i umiera dusza. Bywały chwile, kiedy wykonanie najprostszych czynności okazywało się zdobywaniem Kilimandżaro. Przeczytała niegdyś u Kierkegaarda, że rozpacz to choroba na śmierć. Symptomy tej choroby rozpoznała u siebie, nie potrafiła sobie jednak w żaden sposób pomóc. Od innych zaś nie oczekiwała i nie chciała żadnej pomocy.

Zresztą Anna coraz trudniej znosiła obecność innych ludzi. Kiedy już musiała z kimś wchodzić w kontakt lub rozmawiać, czuła się tak jakby ktoś przygniatał ją do ziemi. Odczuwała cały fałsz uśmiechów, troski, litości, współczucia. Nie wiedziała czy ma się uśmiechać, czy odpowiadać, czy słuchać. Coraz częściej reagowała ucieczką. Dała się kiedyś namówić na piwo w towarzystwie swoich szkolnych kolegów (głupoty koleżanek nie trawiła). Przysiadła, ale - jakby powiedział poeta - okazała się nieprzysiadalna. Piwa nie tknęła, patrzyła tylko jak chłopcy, coraz bardziej rozbawieni, gadali o rzeczach, które dla niej były jak najdalsze galaktyki. Niepotrzebna, obca, samotna - każde słowo trafiało w próżnię, jakoś obok, nie tak i zawsze nie w kontekście. Wstała i wyszła!

Do domu wracać nie chciała, ale błądzenie bez celu po ulicach było jeszcze większym koszmarem. Przyciągała wzrok przechodniów, bo czarne obwódki wokół jej oczu nabierały jakiegoś demonicznego charakteru. Usłyszała za sobą: "Popatrz na tę ćpunkę. Wygląda jak śmierć." Anka uświadomiła sobie wtedy, że chemiczna litość byłaby w jej sytuacji nie najgorszym rozwiązaniem, ale Anka nie znosiła jakiejkolwiek sztucznej stymulacji. Źle reagowała na alkohol, jeszcze gorzej na dragi. Kiedy inni świrowali z entuzjazmu, ona dołowała. Zrozumiała, że to nie dla niej. A co jest dla niej?

Kronikarzowi tej historii udało się wykraść wiersz, która Anka napisała w tamtym czasie (niech czytelnik mi to wybaczy i nie pyta jak). Nie mam zamiaru oceniać jego literackiej wartości. Ma dla mnie znaczenie jako dokument stanu jej psychiki:

Ratunek nie przyjdzie niespodziewanie
Czekasz:
Nic się nie dzieje
Błyskawica nie rozdziera czarnego nieba.

 
Jest ranek, świeci słońce
babcie z wnuczkami w piaskownicy
opowiadają o cenach i rentach
jest w tym jakieś zabronione szczęście.

 
Boli konająca dusza, gdy jednak umrze
nastanie spokój i wizja
ścieżki wiodącej przez piekło
piękne, zimne i fioletowe

 
Jutro jest zawsze tylko hipotezą
jej utwierdzeniem - udręka.

 

Bohaterka tego opowiadania nigdy nie zamierzała, jak sądzę, publikować wiersza. Co więcej, przypuszczam, że nikomu nie pewnie nie zamierzała go pokazać. Pisała dlatego, że było jej źle.      

Przeglądając swój pamiętnik, Anka natrafiła na zapis: "Jutro - spokojna pewność nadchodzącego szczęścia." Jakie dobre duchy czuwały wtedy nad nią? Co uzasadniało jej istnienie na tym świecie? Tchnięta gwałtownym impulsem, zapisała: "Jutro - niepokojąca pewność nadchodzącej klęski."

Postanowiła sprawdzić zapisy sprzed kilku lat, czy nie znajdzie jeszcze jakichś niespodzianek. Wgłębiając się w treść tych not, zastanawiała się, czy to była ona. Tak były obce, nieprzystające, dalekie, choćby taki: "Tylko to, co w nas najbardziej stałe, jest w stałej opiece niebios." Ance wydawało się, że zdanie to emituje nieznane, dobre światło. Wraca do niej w zupełnie innej sytuacji, kiedy jego źródło zostało zbrukane. Co jest w jej życiu taką stałością - zastanawiała się. Czy jest cokolwiek, co byłoby w stałej opiece niebios? Chyba jedyną stałością w jej marnej egzystencji jest to, że nic nie jest stałe. Ance było siebie żal, ale nie pozwalała sobie na żadne sentymenty. Czytała dalej. Uwagę przykuł późniejszy zapis: "Jak to jest, że człowiek czasami karze siebie za niepopełnione winy, a nagradza za popełnione?" Dwie strony do przodu: "Przyznać się do błędu lub bezsilności jest punktem krytycznym, rozwidleniem dróg. Można wybrać dobrze albo źle, ale z pewnością na dawną drogę już się nie wraca."

****

Dotarłszy do tego miejsca naszej opowieści, kronikarz miał poważny dylemat. Czy szczegółowo streszczać, dokonując subtelnej analizy psychologicznej, czy pozostawić to wyobraźni czytelnika. W życiu naszej bohaterki zaczęły dziać się bowiem rzeczy straszne. Czy kronikarz dysponuje odpowiednimi narzędziami narracji? Przyznam się Wam, że próbowałem, lecz żadne słowa nie zdołają oddać tego, co w samej swej istocie jest niewyrażalne. Najbardziej adekwatnym wydał mi się w tej sytuacji beznamiętna, zimna relacja. Otóż Anka wpadła w nałóg! Nie, nie, żadna tam narkomania, alkoholizm czy inne jeszcze izmy, które z mniejszym lub większym powodzeniem dzisiaj się leczy. A więc nie! Anka wpadła w szpony czegoś, co zabija dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie całego człowieka - jego ciało, umysł i duszę. Hazard!!!

Czy był to przypadek, czy przeznaczenie? Czy może Anka podświadomie tak zaprogramowała swój umysł?

Było tak. Anna wracała do domu. Gorąc, duchota, chciało jej się pić i marzyła o przestrzeni półmroku. Nie lubiła słońca (Habe die Sonne nicht zu lieb - przeczytała niegdyś u Goethego). Nagle zobaczyła na szybie, całkowicie zamalowanej, napis "Salon 24 godziny". Weszła. Zobaczyła setki migających światełek - owoców, trójkątów, diodek - czerwonych, zielonych, żółtych, fioletowych. I dźwięki - dzwonki, które maszyny wydawały. Właściciel zaproponował jej kawę, a na pytanie jak to wszystko działa, udzielał jej wyczerpujących odpowiedzi. Spróbowała. Szeregi elementów układały się w przeróżne kombinacje. Ponieważ była pojętna, uczyła się szybko i już po chwili wiedziała, o co w tym chodzi. Świat na zewnątrz przestał istnieć!

Anna grała coraz bardziej kompulsywnie, przegrywała coraz więcej pieniędzy. Miała dobrą pracę, dobrze płatną. Próbowała godzić swoje uzależnienie i obowiązki. Przełożeni byli zadowoleni, koledzy zawiścili, a Ania z niecierpliwością spoglądała na zegar, by wreszcie znaleźć się w swoim "Farolito". Brała złodziejskie kredyty w bankach, żeby spłacić wierzytelności u właściciela salonu. Zadłużenie rosło. Potrafił przegrać w czasie jednej nocy parę tysięcy złotych.

Przytoczę fragment pamiętnika Anny, który został napisany (wiem to od niej samej) w okresie, kiedy była już u kresu wytrzymałości i nieustannie myślała o samobójstwie:

Hazard jest najbardziej diabelską ze spraw tego świata. Bardziej niż jakiekolwiek inne zło, doświadczane przez człowieka. Hazard uzależnia totalnie - ciało, duszę, umysł. To tak jakby diabeł zapanował nad każdą twoją komórką. Opanował wszystkie myśli i odruchy. Na hazard się umiera - to tylko kwestia czasu. Umiera się w sposób dosłowny (samobójstwo), ale umiera się już za życia. Wszystko inne przestaje być ważne - praca, rodzina, miłość, przyjaźń - inne wartości i wymiary istnienia. Liczy się wyłącznie - to pewnie tak jak w przypadku narkomana - by mieć tego dnia pieniądze i móc je przegrać (bo wygrywa się rzadko i nie zmienia to smutnego zakończenia życia hazardzisty).
Hazard to sam diabeł - można by rzec. Kusi, obiecuje, stwarza interesujący anturage, daje ogromną dozę przyjemności. I przychodzi taki moment, kiedy odbiera ci wszystko. Zostajesz sama i jest to tak ogromne doznanie samotności, że nieporównywalne z niczym innym. Wracam wieczorem, a raczej późną nocą - jest ciepło i pogodnie albo zimno i pada deszcz. To nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Idę jak skazaniec, jak potępieniec, dla którego nie ma już żadnego ratunku. Powrót jest najgorszy, bo to jest stan tuż po diabelskim amoku, gdy wyłączony jest rozum, a jeszcze przed właściwym powrotem do rzeczywistości, kiedy zdolna jestem uprzytomnić sobie wszystkie konsekwencje ostatniego wieczoru. Ten moment właśnie jest kwintesencją czystej rozpaczy. Nie mam siły, by się obudzić, a co dopiero mówić o jakiejkolwiek formie aktywności życiowej. Nie chcę żyć, a jednocześnie boję się, by z tym skończyć w sposób radykalny. Wobec tak porażającej bezsilności wysiada psychika.
Jestem coraz słabsza, coraz mniej odporna na stresy, a dodatkowo pojawiają się u mnie przeżycia, które z normą psychiczną mają niewiele wspólnego. Żeby o tym zapomnieć, idę zagrać i tak "pielgrzymuję" do swojego Farolito. Dzień po dniu, aż do momentu, kiedy moje ciało znajdą przypadkowi ludzie w jakimś jarze lub na drzewie. Bo innego końca nie będzie.
Zanim jednak ten moment nastąpi, muszę dobrnąć do takiego punktu, po przekroczeniu którego powrót do tzw. normalnego życia stanie się niemożliwy. Cała rzecz, by bronić się przed tym. Ale przecież nie wiem, w którym miejscu mojej drogi znajduje się ten punkt. To, że został on już przekroczony, dowiadujemy się zawsze za późno. I nie jest głównie kwestia długów (jak można by sądzić), bo te zawsze się spłaca, ale kwestia psychiki, której masa krytyczna zmiany została przekroczona!
Tracę tożsamość. Po prostu staję się kimś innym. Zaczynają to widzieć moi przyjaciele i znajomi. Chcą mi nawet pomóc, pytają jak, ale przecież nie powiem im prawdy, że jestem opętana przez szatana. Nie! Wymyślam różne historie, które maja mnie usprawiedliwić. Krzywdzę ich bardzo, bo oni jeszcze bardziej martwią się o mnie. Ale ja nie potrafię inaczej. Będę wolała się zabić.
Zapętlenie psychiczne jest tak ogromne, że racjonalna analiza rzeczywistości jest niemożliwa. Nie te pytania i nie te odpowiedzi. Choroba!
Dla mnie gra to jak wyrwane kartki z życia - poszczerbionego i niepełnego, nieprawdziwego. Wszystko co prawdziwe toczy się poza mną. To prawdopodobnie jeszcze jedna cecha diabelskiej egzystencji hazardzisty. Czuję się wykluczona, sama się wykluczam. Jest w tym jakaś masochistyczna, perwersyjna przyjemność. Muszę znosić brzemię życia w konspiracji, zaprzedania siebie.
Eskalacja sprzeczności! Noc jest koszmarem, dzień jest koszmarem. Nie są one obce normalnemu człowiekowi. Ale normalny budzi się rano, otrząsa z niego i z ulgą wchodzi w przestrzeń jawy. Ja nie chcę z koszmaru wyjść, chcę spać, bo wszystko jest lepsze od wstania z łóżka. Świadomość - oto co boli najbardziej.
Świadomość gracza, podobnie zresztą jak i jego popędy, jest zaburzona. Tak jest ze mną. Inaczej funkcjonuję, kiedy gram, inaczej kiedy jestem poza nią. To schizofreniczny układ, ponieważ poza grą nie mogę już funkcjonować. A świat grą nie jest. Obowiązują w nim twarde prawa, a ja próbuję wejść z nim w relacje gry. A to zawsze kończy się źle.
Świadomość gry przekształca się w ten sposób w świadomość nieuchronności śmierci, którą trzeba przyspieszyć. Zapiski zaś tego rodzaju możliwe są wyłącznie w sytuacji, w której niemożliwa jest już gra, niemożliwe do zniesienia życie i strach przed radykalnym rozwiązaniem.

To już ostatnia część opowiadanie o smutnym, napiętnowanym uzależnieniem, życiu Anny.

Pewnego dnia Paweł zastał Annę nieprzytomną we własnym mieszkaniu. Wiedział, a przynajmniej domyślał się, co się z jego dawną dziewczyną dzieje. Zadzwonił do Charcic. Poprosił kierownika ośrodka o przyspieszenie terminu przyjazdu. Za tydzień Anna miała się zgłosić na terapię. Paweł musiał przekonać dziewczynę, że to jedyne w jej sytuacji rozwiązanie. Anna zresztą nie miała sił, by protestować. Pozbierała się na tyle, że zdołała zapakować kilka najpotrzebniejszych rzeczy osobistych; pozbierała się na tyle, by wejść do wanny, ponieważ od wielu dni już się nawet nie myła; wreszcie pozbierała się na tyle, by coś zjeść. Była brudna, wychudzona i niepokojąco oddalona od rzeczywistości. Powtarzała jak mantrę: "czarna ściana za mną, czarna ściana przede mną, czarna dziura we mnie". Paweł obawiał się tego, że w psychice Anny zaszły już nieodwracalne procesy i że leczenie w ośrodku zamkniętym na niewiele się zda. Wyglądało na to, że Anka zapętliła się w autystycznej przestrzeni własnych depresyjnych myśli.

Dała się zapakować do samochodu. Całą drogę siedziała cichutko, nie potrafiła tylko opanować drżenia rąk i nóg. Ogarnął ją jakiś ciężki stupor. Wiedziała dokąd jedzie, po co jedzie, lecz było jej to całkowicie obojętne. Oderwana od siebie, oderwana od świata, od ciała. Była kawałkiem przedmiotu, który przemieszcza się w jakimś nieznanym kierunku; rzeczą, która przestała być już człowiekiem. Zjeść coś - dobrze, wysikać się - dobrze, rozprostować nogi - dobrze. Anka czuła jedynie to, że ktoś wypatroszył jej wolę, pozbawił chcenia czegokolwiek. Rozpacz, straszna, nie do opisania, rozpacz, rozpacz. Ostatnim i jedynym pragnieniem było zasnąć i nigdy się nie obudzić. Gdyby mogła się już skończyć męka i kamienne cierpienie, które wypełniało całą jej istotę. Gdyby to mogło się skończyć! Jazda zdawała się torturą. Niech mnie już zamkną w tym ośrodku, niech ze mną robią, co zechcą - byle tylko nie jechać, nie jechać.

Pierwsze dni były, jak można się domyślić, okropne. Anka poddawała się reżimowi ośrodka z cichą rezygnacją. Wstawała o szóstej, szła na zaprawę, wykonywała prace fizyczne, uczestniczyła w zajęciach i poddawała się terapii indywidualnej. Ustalony rytm dnia dobrze jej zrobił, uświadomiła sobie, że porządek narzucony w tym miejscu wprowadzał również pewien ład w jej potrzaskanej psychice. Na pierwszym ogólnym spotkaniu musiała powiedzieć na głos, że jest hazardzistką. Powiedziała to innym na głos, przyznała się do tego, że utraciła władzę nad własnym życiem. Poczuła ulgę jaką czuje się po wyznaniu w konfesjonale ciężkiego grzechu.

Kronikarz spotkał Annę właśnie w Charcicach. Zaprzyjaźnili się. Długie rozmowy przywracały do rzeczywistości oboje. Pozwalały zmierzyć się z własnymi potworami, zajrzeć im w oczy bez lęku. Anna, wyjeżdżając, dała kronikarzowi swój pamiętnik mówiąc: "Zrób z nim co chcesz. Dla mnie to już jest obca osoba. Nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Będę za tobą tęsknić" - powiedziała na koniec. Kronikarz został, i nie potrzeba dodawać, że tęsknił także.

Nie posiadam żadnej wiedzy, co dzieje się z Anką. Czy uporała się z demonami, czy odnalazła cel, czy wreszcie spotkała kogoś, kto by ją zrozumiał i nosił na rękach. Ona na to zasługuje!

autor - Jan Stasica

 


 


wyśmienity 2 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 20 czerwca 2012 (historia)

Inne teksty autora


Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca