Literatura

Jutro (opowiadanie)

gaga

Co wieczór, przed lustrem ćwiczę grymasy uśmiechów i pozdrowień. Mam specjalny zestaw odpowiedzi na każdą okazję. Każda formułka opatrzona zostaje specjalną karteczką i zajmuje swoje miejsce w odpowiednim dziale. Szczególnie starannie opracowuję katalog szczerych i spontanicznych reakcji. Powtarzam je w nieskończoność, póki lustro nie zmętnieje i nie pęknie.
Każdy ma coś co wyniósł z domu. Zachowania, rodzinne powiedzonka, sposób chodzenia, styl ubioru podpatrzony u starszej siostry. Są tacy, którzy wynieśli z domu różne sprzęty, ale nie o tym przcież chcę opowiedzieć. Każdy ma jakiś swój patent na życie, jakiego nauczył się by przetrwać w rodzinnym piekle wiecznej kontroli. Potem nauczyły nas tego podwórko, zawsze tętniące dziecinnymi intrygami, szkoła i nie do końca prawdziwi przyjaciele. Szukając cichego kąta, każdy mozolnie ćwiczy sposoby ucieczki. Zawsze o krok przed światem, zawsze o krok od pytań i niełatwych odpowiedzi. Jak przestraszone zwierzę, zaszyci w gęstwinie, liżemy wszystkie rany - szybko, śliniąc się w pośpiechu, albo powoli i metodycznie, z niedźwiedzią dokładnością. Czujni na każdy nieznany szept i trzask łamanej gałązki, z biciem serca czekając na nadejście wroga, zasypiamy niespokojnym snem. Nikt już nie dowie się o bliźnie. . . Nikt nie dowie się gdzie jest ten punkt, w który można włożyć palec i dotknąć tętniącej bólem tkanki. . . Nikt, nawet ja sam.

Moim sposobem jest nie mówić o cierpieniu, pozwolić innym zapomnieć o cierpieniu i cierpieć aż po samo dno, chowając grymas bólu najgłębiej jak się da. Codziennie trzeba skatalogować każdy poziom tej studni. Poranne zajęcia z rachunkowości krzywd nie mogą zostać pominięte. Zawsze warto mieć jakiś ból w zanadrzu, żelazny zapas - tak na wszelki wypadek, gdyby świat nie dawał żadnego powodu. . . Samoudręczenie jest tylko erzacem, ale pozwala dotrwać do tej boskiej chwili, kiedy znowu palec boży dotyka w odsłonięty rdzeń kręgowy, a w głowie słychać szept: "Och, teraz dopiero będziesz cierpieć. Nigdy jeszcze ból nie był tak silny - obiecuję ci. Lubuj się w nim, zbieraj pamiątki, płacz nocą i niech każda łza drąży cię głębiej." A potem można się litować nad sobą, można patrzeć z góry na czeredy beztroskich istnień ludzkich, jakby stworzonych dla śmiechu i zabawy. W momencie najgłębszego cierpienia należy do nich dołączyć, na twarz nałożyć makijaż, ukryć siebie w sobie. Nikt nie wyłowi nas, wytrwałych księgowych bólu, z tej gromady płynącej korytem ulicy. Jak radioaktywna ruda, obłożona grubą warstwą ołowianego pancerza normalności, udajemy zwykły kamień. Z czasem można wyćwiczyć taką sprawność, że słowa rodzą się tuż przed tchawicą i docierają do mózgu odbite od zewnętrznych przedmiotów, wtedy zaczyna się wierzyć w to wszystko, co opuszcza usta.

Co wieczór, przed lustrem ćwiczę grymasy uśmiechów i pozdrowień. Mam specjalny zestaw odpowiedzi na każdą okazję. Każda formułka opatrzona zostaje specjalną karteczką i zajmuje swoje miejsce w odpowiednim dziale. Szczególnie starannie opracowuję katalog szczerych i spontanicznych reakcji. Powtarzam je w nieskończoność, póki lustro nie zmętnieje i nie pęknie. Moje oko, naszpikowane jego odłamkami, lśni lodowatą powierzchnią, a ja oszroniona jak mrożona ryba, łapczywie połykam skrawki powietrza i wypluwam z siebie nasiąknięte krwią waciki. Późno w nocy zamarzam na tyle głęboko by wstrzymać mięśniowy worek przetaczający krew i na chwilę odpocząć. Jeśli ci powiem, że potrafię odzdzielić siebie od mojej barykady - skłamię. Nie chcę kłamać, ale nie potrafię nie-kłamać. Sama jestem kłamstwem, jednym wielkim oszustwem pielęgnowanym wielkim nakładem sił. Nie mogę pozwolić zaporze pęknąć, zbyt wiele czasu i sił poświęciłam jej budowie. Teraz nikt nie może mnie zranić bez mojej wiedzy, a ja tak bardzo chcę by mnie raniono. Ten mur nie jest po to by się schować przed źródłem bólu, on jest zasłoną, która nikomu nie pozwala zobaczyć, jak wielką radość sprawia mi cierpienie.

Człowiek potrafi być jak angielski trawnik. Gilotynowany, ugniatany walcem, robi się coraz gęstszy i sprężysty. Jak drożdżowe ciasto - poddaje się naciskowi, a potem wypełnia wgniecenie i nie pozostaje żaden ślad. Człowiek jest bardzo podobny do trawnika - można go wyciąć, jak kawałek darni, i przy odrobinie pielęgnacji przyjmie się w nowym miejscu. Jedyna różnica polega na tym, że człowiek potrafi poprosić o te wszystkie szykany, jakie ogrodnik zadaje się trawnikowi bez pytania.

Gdzie jest jednak punkt odniesienia, jakaś kosmiczna tabela, na której ogniste litery grupują się w ciągle zmieniającym się rankingu cierpień? Gdyby powstała, znalazłaby się zaraz grupka wiecznie podbijających stawke masochistów. Krzyczeliby - Hopla! - i skakali wysoko, by na pokrwawionych palcach podciągnąć się wyżej. Każdy mógłby wtedy przystąpić do próby bicia rekordu i sprobować cierpieć do nieprzytomności.

-Nie, nie fizycznie! - krzyczeliby liderzy i karcili peleton kopniakami - To takie proste, banalne i zwierzęce. Coż w tym skomplikowanego - poczuć boleśnie obecność ciała?

Prawdziwa sztuka to zbudować swój ból z abstrakcji, docenić swoją wewnętrzną powłokę i batożyć ją bez litości. Ileż możliwości kryje ludzki umysł. . . Zadręczyć się wspomnieniami, oskarżeniami, wymyślaniem innych scenariuszy przeszłości, jakimś zdaniem, wypowiedzianym bezwiednie w chwili, która mogła cos zmienić, albo nie mogła zmienić nic. . . Kiedy więc on mówi do mnie - Zobaczymy się jutro. - i uśmiecha się jak dziecko, które cichaczem podkrada czekoladę z szafki kuchennej, a potem jutro już nigdy nie nadchodzi, zatrzymane prostą decyzją, ktorej nikt już nikomu nie wytłumaczy, wtedy wiem, że boży albo diabli palec, właśnie wcisnął się między moje kręgi i naciska na kręgosłup. Chwytam za rękę i szybko piłuję pilniczkiem paznokcie. Kiedy są ostre jak szpony nadstawiam się raz jeszczę i skomlę o jeszcze.

- Teraz będziesz cierpieć! Od teraz zawsze już będziesz zadawać sobie zbyt wiele pytań i będziesz cierpieć. Za dwoje. . . - mówi do mnie wyśniony głos. To jest jego głos, głos człowieka, który umiał cierpieć prawie tak jak ja, po cichu i z uśmiechem dziecka na twarzy. Nie umiał tylko prowadzić tej gry do końca, nie był dobrym strategiem. Nie czekał na apogeum udręki jakie osiąga się w tłumie, zszedł z boiska oddając mi swoje buty. Ale te buty są dla mnie za duże, nie da się w nich maszerować w tłumie.

- Opowiedz mi teraz coś o sobie. - powiedział, a w oczach miał głębokie studnie, w które słowa wpadały bez echa. - Opowiedz mi cokolwiek. Jak byłaś mała, albo coś wymyśl. . .

- Co to znaczy cokolwiek? Co miałabym powiedzieć? Nie męcz mnie.

- Nie ma sprawy. Skoro dziś nie masz ochoty. . . Muszę lecieć. Zobaczymy się jutro. - uśmiecha sie do mnie i znika.

Odtąd zawsze jest w mojej kieszeni, wkładam tam rękę i czuję jak ogień spala ją na popiół. Tysiące drobnych igiełek szarpie każdy nerw po kolei. To jest prezent, niezbędnik przetrwania. Mój własny talizman i spadek. Wrośnięty we mnie, on i każde jego słowo. Nigdy o nim nie zapominam. Leżąc w wannie dokładnie dozuję kroplę jego krwi na każdy litr wody - tak by parzyła, ale nie zabijała. Krew centaura, stężona trucizna. Trochę juz zwietrzała z upływem lat, ale staram sie na nią chuchać, tak by, mimo czasu pracującego na jej niekorzyść, działała jak w pierwszego dnia.

- Zobaczymy się jutro. - mówi uśmiechając sie niepewnie i jakby przepraszająco.

- Tak, jutro. . . - odpowiadam mu całując zimne usta, a potem patrzę jak wsiada w autobus, by pojechać bardzo daleko.

Dzisiaj śniło mi się, że czytałam list od niego. Chociaż może to nie był list, tylko jakiś głos mówił w mojej głowie. Słowa kołysały mnie jak zimne morze, na samym dnie oceanu lodowate prądy porywały mnie w ciemność. Nie pamiętam co było w liście, ale wiatr wiał jak wtedy i było chłodno, mimo nadchodzącego lata. Wszystkie blokowiska tego świata były dokoła mnie, w każdym oknie twarz przyklejona do szyby - nie było słychać nic prócz świstu wiatru na piorunochronach. Wszystkie te twarze za szybami, nierealne jak ryby w akwarium, mówiły do mnie. Chciałam im krzyknąć, że mogą mi naskoczyć, że mam ich wszystkich gdzieś, ale nic nie mogło przejść mi przez gardło. List wyrwał się z moich rąk i unoszony z wiatrem, grającym na piorunochronach, poszybował gdzieś pomiędzy bloki, a ja nie miałam nawet siły by go gonić. Jakiś pies szczekał na mnie z balkonu na pierwszym piętrze, ale nie mogłam go usłyszeć w muzyce piorunochronów. Gdzieś daleko mignął mi autobus.

Wiem, że gdybyś chciał, poprosiłbyś kierowcę by podjechał bliżej.


dobry 4 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 6 kwietnia 2001

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca