Literatura

ALAN REDWOOD - CZ. 1 (opowiadanie)

Captain Lucifuge

   Alan Redwood siedział na ławce przy jednej z największych alei w parku i czytał gazetę. Był to zwyczajnej postury trzydziestolatek o czarnych, dość krótkich włosach i brązowych, przeszywających oczach. Jego ni to sympatyczna, ni groźna twarz oraz ubiór o stonowanych kolorach nie wyróżniały się z tłumu. Można by nawet powiedzieć, że Alan był przystojny, choć do aparycji i urody modeli sporo mu brakowało. Dodając, że czytał najzwyklejszego w świecie Times’a, staje się jasne, iż przechodnie ledwie obejmowali wzrokiem jego sylwetkę i natychmiast zapominali o tym, że w ogóle go widzieli. Był po prostu jednym z tych bezimiennych kolesi w schludnych koszulkach, których tuziny mijasz codziennie wychodząc z domu.

   Ten majowy, piękny dzień był zdecydowanie najcieplejszy, patrząc od zakończenia poprzedniego lata. Termometr pokazywał nieśmiało dwadzieścia stopni Celsjusza, ciesząc tym samym niezliczone rzesze ludzi. Nic więc dziwnego, że tłumy zalewające park miały radość wymalowaną na twarzach – w końcu nie mogli wymarzyć sobie lepszej aury na sobotnie popołudnie.

 

   Times był nudny. W jednej dzielnicy kogoś zabili, a w drugiej złapali i wątpliwe, by był to sprawca pierwszego zdarzenia. Na kolejnych stronach informacje o wystawianiu potwornie nudnej sztuki dla snobów i ludzi oderwanych od rzeczywistości, kilka okolicznych meczy baseball’a oraz wybory nowego prezydenta miasta. Obydwaj kandydaci wyglądali tak, jakby dzień wcześniej opuścili oddział dzienny szpitala dla obłąkanych. Alan wiedział już, że i w tym toku nie pójdzie na wybory.

   W przerwach między jednym nudnym artykułem a drugim spoglądał na ludzi – nie w sposób szczególnie ostentacyjny, ale i nie ukradkiem. Po prostu od czasu do czasu rzucał na nich okiem, a kiedy ktoś wyczuł to i odwzajemnij spojrzenie, Alan nawet się uśmiechał i co jest w tym najciekawsze – był to szczery uśmiech.

   Parki rzecz jasna dostarczają przebywającym tam odpowiedniej dawki ciszy i spokoju wystarczającej do snucia rozważań o przeszłości i przyszłości. Alan przyglądał się ludziom siadającym naprzeciw niego i bez względu na to, czy byli sami czy z kimś bliskim, na ich twarzach oprócz zachwytu piękną pogodą malowały się znaki zapytania w różnych postaciach: oto na przykład kochanek, który całując się ze swą wybranką patrzy w niebo zamiast zamknąć oczy, albo starszy człowiek patrzący szklanymi oczyma przed siebie, zupełnie jakby przeżywał na nowo jakieś wydarzenia z okresu młodości. Przechadzała tędy cała paleta indywiduów, od ogolonych na łyso, poprzez grzywy zaczesane na bok aż do wymyślnych koków i warkoczy, a mimo to twarze były do siebie łudząco podobne. Alan Redwood zerkając od czasu do czasu zza Times’a zastanawiał się, po co ta ułuda różnorodności, skoro twarze zdradzają, że masa ludzi próbujących uważać się za odmiennych jest tym samym organizmem o tych samych właściwościach i rozterkach? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wgryzał się więc głębiej w nudne historie z życia wielkiego miasta.

 

   Spędził w ten sposób czas aż do samego wieczora. Zauważył moment, w którym ludzie zaczęli opuszczać park, a nachodziły go coraz to liczniejsze grupy głośno zachowującej się młodzieży. W jego umyśle wyglądało to jak wielka, czerwona linia oddzielająca margines od reszty kartki. Tym razem twarz kolektywnego człowieka przeszła kolejną transformację – wyrażała ona obecnie nastrój maniakalny, prawdopodobnie zasponsorowany przez napoje alkoholowe, z pewną nutą narcyzmu i czającej się tuż za rogiem agresji. Podobno mówi się, że tylko szaleńcy szlajają się po parkach o tak późnej godzinie i jeśli to rzeczywiście prawda,    Alan był jednym z nich.

   Mimo iż w pobliżu było wiele latarń, nie dawały już one wystarczającego światła aby kontynuować lekturę, dlatego Alan odłożył gazetę i wpatrywał się intensywniej w przechodzące sporadycznie grupy wyrostków. Od czasu do czasu padały zwroty w stylu „co się gapisz, cwelu, dawno nikt ci nie zajebał?” oraz podobne przyjemności, jednak nikt nie pofatygował się, aby podejść bliżej i sprawdzić, czy Alanowi rzeczywiście nikt „dawno nie zajebał”. Może dlatego, że wyglądał po prostu normalnie – nie był ani bardzo umięśniony, ani bardzo chudy. Nie miał ani wystającego brzucha, ani mocno wyciętych mięśni. Mimo to, nie działa mu się żadna krzywda. Być może chodziło po prostu o to, że takiego zwykłego gościa szkoda nawet uderzyć.

   Ale mogło to mieć też jeszcze inne podłoże. Nawet po usłyszeniu tych czy innych wiązanek, Alan nie spuszczał wzroku z przechodzących osób i czuł jakieś dziwne napięcie w całym ciele. Tłumaczył sobie, że to tylko nerwy i tak musiało zostać.

 

   Gdy ciemność zapadła na dobre a miejsce słońca zajął srebrzysty księżyc, pojedynczy przechodnie i kilkuosobowe grupy usłyszały przenikliwy skowyt dochodzący mniej więcej od strony bramy, przez którą wchodziło się do parku. Był to pojedynczy, czysty i potężny głos, którego nie mógł wydać z siebie żaden człowiek ani nawet największy pies. Alan już go nie usłyszał – w chwili, w której cisza została rozerwana na kawałki, nie było go w pobliżu.

   Szedł spokojnym krokiem, obserwując raz wydłużający się, a za chwilę skracający cień, wycięty w sztucznym świetle na tle chodnikowej kostki. Wszystko było takie płynne, jeden proces w chwili śmierci stawał się początkiem następnego. Jutro znów wyjdzie słońce, a pod koniec dnia zatryumfuje księżyc. Alan zastanawiał się, czy ze śmiercią nie jest oby tak samo.    Może jest to tylko przejście dnia w noc?

   Te i inne myśli towarzyszyły mu aż do drzwi wejściowych domu. Od parku dzieliły go do niego dwa, może trzy kilometry. Redwood nie lubił czekać na tramwaje czy autobusy i być na ich łasce, toteż prawie zawsze wolał wrócić pieszo. Zapukał, a po chwili usłyszał znajomy dźwięk przekręcanego klucza.

   – Wchodź, mój ty dziwaku, wchodź – szepnął głos po drugiej stronie i Alan zniknął wewnątrz domu.

    Żona, Maria Redwood z domu Smithson (NIE Simpson ani Smith) była szczupłą, pociągającą blondynką o wyraźnie zaznaczonej kobiecości i miłej twarzy. Miała niebieskie oczy i cienkie usta bez śladu zmarszczek.

   – Jak tam? – powiedziała półszeptem – dotleniłeś się?

   – Jak zawsze – odparł Alan i pocałował Marię w policzek. – Chyba muszę zerwać z tymi wypadami.

   – Albo zacząć mnie na nie zabierać – rzuciła Maria nieco poważniejszym tonem.

   – Ach, znów zaczynasz? Kochanie, tłumaczyłem ci już, dlaczego wolę chodzić sam. Widziały gały co brały, pamiętasz? Od zawsze tak było. Nawyk z dzieciństwa.

   – Każdy nawyk można zmodyfikować albo całkowicie skasować, a ten zrobił się niebezpieczny. Od kiedy dzieciaki spędzają całe życie na mordowaniu wrogów w GTA i słuchaniu tego raperskiego gnoju, zrobiły się niebezpieczne jak dzikie zwierzęta.

   – Tak, chyba właśnie tak zachowywałyby się zwierzęta, gdyby umiały mówić – Alan uśmiechnął się i przytulił żonę. – Wiesz doskonale, że nic mi się nie stanie.

   – To ty tak twierdzisz – odparła Maria. Cały dobry nastrój uszedł z niej jak z przebitego balonu i czując powrót jej znienawidzonego tematu, musiała dołożyć wszelkich starań, by go zmienić. – Nie zapytasz, jak Patrick?

   Syn Patrick, uroczy dziewięciolatek o brązowych włosach i niebieskich oczach, spał w pokoju na górze.

   – Jak Patrick?

   – Jesteś okropny.

   – Wcale nie! Przecież widzę, że śpi u siebie. To znaczy, że dziś niczego się nie boi a my mamy chwilę dla siebie, czy tak?

   – Jak zasłużysz… To pomyślimy.

   Alan nie zamierzał zwlekać z zasłużeniem sobie. Jego usta przywarły do ust Marii i oboje w milczeniu przeszli do zatopionego w półmroku salonu. Gdy się kochali, ich splecione cienie tańczyły na wejściowych drzwiach, a następnie rozpierzchły się po (jak im się zdawało) zbyt głośnym westchnięciu.

 

   Noc minęła spokojnie. Niesamowite, jak bardzo nie docenia się tak pozornie oczywistych spraw, jak spokojna noc. Patrick cierpiał na coś, co psychologowie zdiagnozowali jako dziecięca nerwica z epizodami o charakterze wytwórczym; innymi słowy Patrick miał praktycznie co noc przywidzenia i straszliwe koszmary, budził się w środku nocy z krzykiem i już nie mógł zasnąć. Maria szła wtedy do niego na górę, lub on schodził do salonu i kładł się między rodziców. Była to pierwsza spokojna noc od trzech czy czterech dni z rzędu. A może od tygodnia? W takich okolicznościach nikt już nie liczył „epizodów o charakterze wytwórczym”.

   Co ciekawe, prowadzący psycholog nie potrafił doszukać się przyczyny nerwicy. Państwo Redwoodowie byli dość zamożni, nie jakoś mocno przesadnie, ale wystarczało im na nieco więcej niż przeżycie, toteż dzieciństwo Patricka, pomijając oczywistą traumę przymusu szkolnego, było spokojne i dostatnie. Patrick rozwijał się świetnie, był inteligentny, uwielbiał sport i miał wielu kolegów. Alan i Maria cieszyli się tym, jak wspaniale potrafi przewodzić innym. Chłopiec wyglądał na urodzonego lidera.

   Niestety, szczęście państwa Redwoodów przyćmiły nieco koszmary najmłodszego członka rodziny i brak efektów terapii. To, czy aby nie trzeba zmienić psychologa, stanowiło jeden z gorętszych tematów; Alan upierał się przy zmianie, natomiast Maria twierdziła, że trzeba dać szansę obecnemu terapeucie i że przecież wszystko musi trwać. W obliczu takich argumentów Alan milkł, ale gdzieś w głębi cały czas ścierał się z żoną – po cichu, w swoim umyśle miał szansę z nią wygrać i zmienić tego cholernego konowała na kogoś, kto za dwie trzecie tej samej kwoty mógłby powiedzieć im coś konkretniejszego.

 

   Poranki wyglądały przeważnie tak samo: jajka na bekonie, szklanka soku, wyprawka do szkoły. Następnie czas na prysznic, może numerek, może kłótnia i do pracy. Alan pracował w domu, pisał opowiadania do dzielnicowej gazety „Local Stories”, zajmującej się publikowaniem powieści z dreszczykiem. Właśnie to sprawiało, że Alan tak zaczytywał się w Times’ie – po prostu chciał tam pracować. Składał podanie kilka razy – raz jako zupełny golas, później już z dołączonym portfolio, a później z coraz większą ilością portfolio. Mimo to, „Local Stories” nie uchodziło za szczyt pisarskiego Mount Everestu, toteż w dużej gazecie nikt go nie chciał oglądać. Ani czytać.

   Czasem myślał, że być może dolegliwości Patricka związane są z jego działalnością, którą zataił przed psychologiem. Może Patrick w jakiś sposób czytał historie ojca, albo podświadomie przechwytywał je, obserwując zachowanie rodziny podczas obiadu… Czasem nawet mimo największych starań dzieciaki dochodzą do spraw, które jako dorośli uważamy za będące poza ich zasięgiem… A następnie pod poduszką smarkacza znajdujemy najnowszy numer Playboya zostawiony przez nieuwagę na koszu z brudnymi ciuchami. W ten, czy inny sposób, dorosłe życie wycieka nam przez palce wprost na ręce naszych dzieci, które spijają ten słodko-gorzki nektar wraz z nasionami jego zatrutych owoców. Czy przypadek ten był podobny? Ciężko powiedzieć. Alan już kilka razy obiecywał sobie, że podczas następnej wizyty w gabinecie opowie o swojej pracy, ale odrzucała go niemal paląca pewność tego, co usłyszy.

   „Wie pan, nie da się ukryć przed dziećmi pewnych spraw”, albo

   „Wie pan, twierdzenie, że Patrick nie ma do tych materiałów dostępu to tak, jakby zabezpieczył pan dom przed WSZYSTKIMI insektami”, czy też

   „Czy naprawdę myśli pan, że dzieciaki są głupie?”

   Dlatego, tym bardziej, nie chciał podejmować tego wątku.

   A już na pewno nie z konowałem.

 

   Kiedy po wyjściu Marii (pracowała w banku jako szefowa oddziału) Alan zasiadł przed komputerem, natychmiast na myśl wpadł mu dość ładnie się prezentujący szkielet opowiadania: a co by było, gdybym napisał o swoim synu, a nocne koszmary powiązał z demonami czy innymi krwiożerczymi bestiami?

   Niee, nie! Jak możesz tak myśleć, przecież to twój…

   Tak, ale przecież nikt nie będzie o tym wiedział, kiedy zmienię imię.

   A Maria? Rozszarpie mnie…

   Spójrz prawdzie w oczy, Alan. Wasz związek i tak chybocze się jak jakaś pieprzona bańka wstańka i każdy wie, że w każdej chwili może nie wstać. Poza tym, przecież doskonale wiesz, skąd Patrick…

   ZAMKNIJ SIĘ!!!

   W głowie Alana zrobiło się zupełnie cicho. Tak cicho, jak wtedy, kiedy dostrzegasz pędzące czarne chmury i wiesz, że za chwilę rozpęta się największa burza w twoim życiu. A mimo to wychodzisz na dwór i cieszysz się… Cieszysz się tym, że możesz na to wszystko popatrzeć.

   Stukanie w klawiaturę rozpoczęły niepewne ruchy, z każdym momentem nabierające siły i szybkości. Alan czuł, że w jego wnętrzu dojrzewa nasiono jakiegoś świetnego opowiadania… Zatytułował je „Bestia w domu Rogersów”.


niczego sobie 2 głosy
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
liyun
liyun 2 lutego 2014, 18:36
Przeczytałam i powiem, że lubię takie teksty, pozornie o codziennym, zwyczajnym życiu, ale z nutą niepokoju. Jest kilka miejsc, w których zauważyłam pewne niespójności - na przykład z tym Playboyem, to w końcu pod poduszką czy na koszu z bielizną? Ogólnie na plus, płynnie i szybko się czyta, czekam na drugą część.
Captain Lucifuge 2 lutego 2014, 18:57
Witaj!

W zamierzeniu miało być tak, że my, jako dorośli kładziemy takie rzeczy na koszu i zapominamy o nich, a następnie jakimś cudem odkrywamy, że dzieciak przeniósł do siebie schował pod poduszką. Jeśli umknęło mi jakieś w miarę logiczne powiązanie tych dwóch sytuacji, mea culpa :)
cloudia
cloudia 2 lutego 2014, 19:50
Dodając, że czytał najzwyklejszego w świecie Times’a, staje się jasne, iż przechodnie ledwie obejmowali wzrokiem jego sylwetkę i natychmiast zapominali o tym, że w ogóle go widzieli? W jednej dzielnicy kogoś zabili, a w drugiej złapali i wątpliwe, by był to sprawca pierwszego zdarzenia? Tym razem twarz kolektywnego człowieka przeszła kolejną transformację – wyrażała ona obecnie nastrój maniakalny, prawdopodobnie zasponsorowany przez napoje alkoholowe, z pewną nutą narcyzmu i czającej się tuż za rogiem agresji?
To jest niedobre szkolne pisanie. Zwróć uwagę na logikę zdań, bo trudno przez to przebrnąć.
Captain Lucifuge 2 lutego 2014, 20:23
Może i trudne. Jeśli ZBYT trudne - przymusu nie ma, czytać nie trzeba. Zdania są szkolne, bo tekst ma być zwiewny i prosty. Jeśli szukasz większego skomplikowania i wyrafinowania, zapraszam do swoich poprzednich dzieł. To będzie w innej formie i ma być takie, nawet jeśli jest nielogiczne i miejscami prostackie :) pozdrawiam
cloudia
cloudia 2 lutego 2014, 21:09
No to Ci ta zwiewność nie wyszła, ale próbuj, próbuj. Zdania nie są proste. Niektóre przypominają krzaczory, przez które da się przebrnąć tylko przy użyciu maczety. Ale ja rozumiem, że tak miało być. Akurat tę odpowiedź czytam tu nader często ;) Do innych tekstów zajrzę oczywiście. Pzdr.
Captain Lucifuge 3 lutego 2014, 11:34
Taak, domyślam się, że ludzie mają tendencję do bronienia nawet tego, co jest ewidentnie do dupska. Ale w tym przypadku z całą premedytacją stwierdzam, że tak ma być (no, może poza tymi zawiłościami, gdzie rzeczywiście trudno wyłowić sens, co oczywiście nie oznacza, że go tam nie ma). Do lektury pozostałych opowiadań zachęcam jak najbardziej :)
Captain Lucifuge 20 lutego 2014, 16:08
Ok średnie to opowiadanie rzeczywiście. Nie będę go kontynuował, ale i nie mam serca skasować więc niech wisi :)
przysłano: 1 lutego 2014 (historia)

Inne teksty autora

EL PRESIDENTE - CZ. 3
Captain Lucifuge
EL PRESIDENTE - CZ. 2
Captain Lucifuge
EL PRESIDENTE - CZ. 1
Captain Lucifuge
LICZBA 9
Captain Lucifuge
MISTRZ I SOKÓŁ
Captain Lucifuge
LIST POŻEGNALNY
Captain Lucifuge
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca