Literatura

Dwudziesty trzeci grudnia (opowiadanie)

marcinhaba

Pomyślałem jeszcze przez chwilę o spotkanym przed chwilą Mikołaju. Nie wiedziałem skąd miał zapasową brodę. Przechodząc obok restauracji „Cisza” przypomniałem sobie o Agnieszce. To właśnie tu ją zabrałem na nasze pierwsze spotkanie.
Wychodząc z bramy zerknąłem za siebie. Mury podwórza starego jak to miasto nazbyt raziły szarością bym mógł kiedykolwiek poczuć bliskość i domowe ciepło tego miejsca. Rzędy okien otaczających z czterech stron podwórze patrzały na mnie szklanym wzrokiem. Za każdym razem, gdy wychodziłem z domu, czułem na sobie to martwe spojrzenie. Większość okien rozświetlało okropnie żółte światło żarówek. W niektórych oknach zakneblowanych zasłonami widniał blask różnych odcieni, zależnie od koloru zasłon. Najwięcej było zieleni, która skutecznie zlewała się z szarą barwa murów. Czasem w jakimś oknie dało się zauważyć czarny cień postaci stojącej nieruchomo jak grecki posąg.

Z któregoś z mieszkań dobiegała melodia bożonarodzeniowej kolędy. Nie byłem pewien skąd to dochodzi, bo dźwięki odbijały się od ścian podwórza skutecznie myląc swe pochodzenie. Po chwili kolęda, której mimo chwilowego skupienia nazwy nie potrafiłem sobie przypomnieć, zaczęła mieszać się krzykiem którejś z gospodyń. Po kilku zdaniach poznałem ten głos. Należał do pani Ostrowskiej z drugiego piętra.

- Co ty se kurwa myślisz! Już trzeci dzień przychodzisz najebany do domu! Święta idą a ty pieniądze przepijasz! Ty alkoholiku! - krzyczała Ostrowska.

Głosu jej męża nie dało się zrozumieć. Był zbyt bełkotliwy i jednolity. Pana Ostrowskiego znałem trochę i wiedziałem, że nie należy do agresywnych ludzi. Jego bełkot był pewnie próbą uciszenia żony czy jej udobruchania. Takie kłótnie w naszej kamienicy to normalna rzecz. Mieszkający tu ludzie przywykli do tego i traktowali jako najzwyklejszą rzecz pod słońcem. Nie zwracali uwagi, nie interweniowali, nie dzwonili na policję. W każdym mieszkaniu znalazłaby się choć jedna osoba, która czasem sobie pokrzyczy.

Raz tylko do kamienicznej kłótni przyjechała policja a wtedy to właściwie jeszcze milicja. Było to na pierwszego maja. Zwada działa się u państwa Piastowskich. Pijany Piastowski kłócił się z żoną o to co będą oglądać w telewizji. Żona chciała pochód pierwszomajowy a mąż jakiś program na dwójce. Było to jeszcze za czasów, gdy działały tylko dwie telewizje polskie - jedynka i dwójka. W skutek sporu o program telewizyjny mąż wyzwał żonę i w sposób niezbyt delikatny wykrzyczał całej kamienicy gdzie ma pochody pierwszomajowe. Potem w napadzie furii wyrzucił telewizor przez zamknięte okno i poszedł pić do „Belzebuba”. Po kilku minutach osaczyli go tam milicjanci i zabrali na komisariat. Podobno miał potem dużo kłopotów. Nie tyle przez wyrzucenie telewizora co przez swe publiczne „oświadczenie” odnośnie pochodów pierwszomajowych. Miałem wtedy osiem lat ale pamiętam to do dziś. Z resztą każdy tu mieszkający to pamięta.

Wychodząc zatrzymałem się na chwilę w bramie. Owinąłem szalik wkoło szyi i zapiąłem zimową kurtkę. Melodię kolędy, teraz już trochę ściszoną, nadal słyszałem i nadal nie kojarzyłem jej tytułu. Głosy Ostrowskich przycichły tak, że teraz nie słyszałem ich wcale. Wsunąłem na głowę czapkę i wolnym krokiem wyszedłem z bramy.

Dziś byłem uciekinierem. Uciekłem z domu przed krzykiem mojej matki. Znów się mnie czepiała a ja znów uciekłem. Robiła to często przez co i moje ucieczki były częstsze. Zazwyczaj chodziło o błahostki. Matka zarzucała mi, że nic w domu nie robię, że jestem darmozjadem, że nie wykonuję jej poleceń, że mam znaleźć sobie jakąś pracę, że za głośno słucham muzyki, że w pokoju mam bałagan, że inni w moim wieku zarabiają na mieszkanie, że gram na gitarze zamiast zrobić coś pożytecznego, że nie wyniosłem śmieci, że nie poszedłem na zakupy. Powodów jej czepiania się mnie było o wiele więcej. Podczas, gdy ona wydzierała się na mnie, ja nic nie mówiłem. Wyłączałem się wtedy myślowo, tak że jej głos odbierałem podobnie jak słyszy się gwar na ulicy, czyli jak coś co wydaje dźwięki ale nie zwraca się na to uwagi. Po kilku jej zdaniach wychodziłem z domu tak jak dziś. Uciekałem.

Matka krzyczała często ale nie ciągle. Myślę, że jej wybuchy miały formę bardziej napadową niż nawykową. Coś w stylu ataków złości. Byłem prawie jedynym celem jej napadów. Ojcu też czasem się dostało.

Szedłem ulicą Bracką. Zimny wiatr miotał się jak szalone zwierze. Rozdeptany śnieg pokrywający chodniki i ulice rozstępował się miękko przy każdym kroku. Moje buty, wyczyszczone dziś przed południem, teraz nie wyglądały najlepiej oblepione szarą pulpą rozgniecioną wcześniej przez tysięczną armię przechodniów. Jak zawsze podczas mojej ucieczki nie wiedziałem dokąd pójść. Bez celu kroczyłem ulicami miasta ocierając wzrokiem sklepowe witryny.

Był to dwudziesty trzeci dzień grudnia. Jutro urodziny Jezusa. Śródmieście aż kipiało świątecznym nastrojem. Drzewa ustrojone w migające lampki oświetlały miasto równie jasno co latarnie. Na ulice wyszli wolontariusze kwestujący na szczytne cele, to na prezenty dla dzieci z domów dziecka, to na jedzenie dla biednych czy też na operację dla niemowlęcia. Byli też tacy, którzy zbierali dla siebie - Rumuni, dziadek bez ręki, menel z HIV. Najwięcej jednak było tych pierwszych. Niektórzy ubrani byli w stroje świętego Mikołaja, w anielskie sukieneczki z kartonowymi skrzydełkami i w inne wymyślne ubranka. Każdego roku przed świętami kwestujących jest o wiele więcej, niż o każdej innej porze roku. Przed świętami ludzie są bardziej hojni, szerzej otwierają im się portfele, częściej się wzruszają i częściej wrzucają monety do blaszanych puszek.

Świąteczny nastrój ogarnął również sklepowe witryny. Prezentowały one żłobki z miniaturowym Jezusem, choinki, bombki, lampki, lametę, mikołajowe figurki i różnego rodzaju błyskotki mające na celu przyciągnąć uwagę przechodniów. Niektórzy właściciele sklepów przesadzali z wystrojem wystaw. Szczytem szyderstwa z bożonarodzeniowych tradycji była witryna, którą spotkałem na ulicy Wojciecha. Niemowlę Jezus miało na sobie miniaturową koszulkę z napisem „Frugo”. Do tego stojący obok niego trzej królowie jako dary trzymali w dłoniach puszkę „Pepsi”, „Snickersa” i paczkę cukierków marki „Catberys”. W innym sklepie spotkałem figurę Józefa tnącego drzewo piłą spalinową marki „Huskwarna”. Obok niego leżała wiertarka marki „Bosch”. Jakby tego było mało obok Józefa oparta była tabliczka z napisem „Józef, mąż Maryi, w swojej pracy stolarskiej używał narzędzi marki „Bosch” i „Huskwarna”.

W mojej wędrówce skręciłem w ulicę Obrońców Poczty Gdańskiej. Tu usłyszałem melodię tej samej kolędy, którą słyszałem wcześniej w kamienicznym podwórzu gdzie mieszkałem. W jednej chwili przypomniałem sobie wreszcie jej tytuł. Była to kolęda „Kiedy słyszę na obłokach”. Muzyka ta dobiegała z niewielkiego magnetofonu stojącego obok postaci w stroju świętego Mikołaja. Mikołaj trzymał w ręce czerwona puszkę z otworem na monety.

- Ludzie! Ludzie! Poratujcie świętego Mikołaja złotóweczką na prezenty dla biednych dzieci. - krzyczał Mikołaj -Z Lapońskiego Funduszu Prezentowego zabrakło pieniędzy bo diabły w ciele pracowników Urzędu Podatkowego zabrali mi wszystko. Teraz nie mam na prezenty. Ludzie! Ludzie! Zlitujcie się!

Próbowałem ominąć go szerokim łukiem. Wbiłem wzrok w chodnik i przechodząc obok niego udawałem, że go nie widzę. On niestety mnie zauważył. Po chwili poczułem jego mocny uścisk na moim ramieniu. Złapałem jego wielgachną łapę i strąciłem z ramienia.

- Czego?! - krzyknąłem.

- Młodzieńcze. Nie mam na prezenty dla dzieci. Wyobrażasz sobie święta bez prezentów? Dzieci potrzebują...

- Jestem pusty - burknąłem przerywając mu.

- To chujowo! - szepnął pod nosem wystarczająco głośno bym to usłyszał.

- Ty jesteś ten prawdziwy Mikołaj? - spytałem nie widząc w tym pytaniu sensu.

Spojrzał na mnie krzywo. Oblizał wargi i zmarszczył czoło. I bez tego gestu czoło miał zorane zmarszczkami choć nie wyglądał na zbytnio starego. Mimo tego, że dolną połowę twarzy ukrywał za białą brodą przyczepioną na gumce, to potrafiłem określić jego wiek. Nie miał więcej jak pięćdziesiąt lat.

- Jasne, że jestem prawdziwy. - powiedział swym chropowatym głosem.

- Gówno prawda.

- Jak nie chcesz wierzyć to nie wierz. A co chciałbyś dostać od świętego Mikołaja?

- Jego brodę.

Mikołaj bez zastanowienia ściągnął swą sztuczną brodę i podał mi ją. Wziąłem ją i wsunąłem do kieszeni.

- Dzięki. Powodzenia w kweście. - odwróciłem się i odszedłem. Po kilku krokach pomyślałem sobie o tym, że Mikołaj bez brody to lipa. Przeleciało mi przez głowę też, że jak nie będzie miał brody i zobaczą go małe dzieci, które w niego wierzą, to od razu się skapują, że nie jest prawdziwy. Przekonają się, że to wszystko bajer, mydlenie oczu tym podobne sprawy. Może nawet rozpłaczą się z tego powodu. Ich mikołajowa ideologia runie jak domek z kart. Nie, Mikołaj musi mieć brodę, pomyślałem. Sięgnąłem do kieszeni i odwróciłem się by oddać brodę Mikołajowi. Gdy go zobaczyłem to miał na twarzy nową brodę. Uśmiechnął się do mnie nieznacznie i krzyknął:

- Mówiłem Ci, że jestem prawdziwy!

Ja również uśmiechnąłem się do niego. Poszedłem dalej. Nigdzie mi się nie spieszyło więc szedłem wolno. Pomyślałem jeszcze przez chwilę o spotkanym przed chwilą Mikołaju. Nie wiedziałem skąd miał zapasową brodę.

Przechodząc obok restauracji „Cisza” przypomniałem sobie o Agnieszce. To właśnie tu ją zabrałem na nasze pierwsze spotkanie. Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Bałem się jak nigdy, bo moje doświadczenia w spotkaniach z kobietami były bardzo mierne. Był to początek maja, kilka dni przed moją maturą. Spieprzyłem sprawę od A do Z. W końcu ona przerywając mi w pół zdania powiedziała: „Przepraszam” i wybiegła na zewnątrz. Z rozpaczy schlałem się w tej samej restauracji topiąc porażkę w kuflu. Nie pomogło. Bolało mnie nadal.

Zerknąłem na zegarek. Dochodziła siedemnasta. Skręciłem w ulicę poprzeczną do tej, którą szedłem. Tu również dało się zauważyć kwestujące postacie. Po lewej zauważyłem malutkiego człowieczka. Siedział na chodniku oparty o mur. Miał przed sobą pustą blaszaną puszkę po konserwie, w której leżało kilka drobnych. Gdy mu się tak przyglądałem zobaczyłem, że nie siedzi ona na chodniku, jak mi się wcześniej wydawało, lecz na malutkim wózku, którego kółka wystawały mu spod starego płaszcza. Nie miał nóg. Jego twarz perfekcyjnie zorana zmarszczkami przybrała wyraz zasmucenia. Człowieczek był cudny, wprost idealny. Jakby żywce wyciągnięty z jakiejś książki. Próbowałem sobie przypomnieć gdzie spotkałem taką postać. „Forest Gump” Winstona Grooma, tak. Od razu w głowie zobaczyłem postać porucznika Dana na takim samym malutkim wózku. Bez namysłu podszedłem do kaleki i wrzuciłem mu pięć złotych do puszki. Gdy moneta zadźwięczała o blachę kaleka podniósł głowę i spojrzał na mnie swym męczeńskim wzrokiem.

- Dzięki. - powiedział.

Skinąłem głową. Przykucnąłem obok niego i przypatrzyłem się jego twarzy. Zmęczone oczy, do połowy przykryte powiekami, patrzały na mnie nieruchomo. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem brodę, która dostałem od Mikołaja. Szybkim ruchem założyłem ją kalece na twarz i powiedziałem:

- Wesołych Świąt poruczniku Dan.

Zasalutowałem energicznie i uśmiechnąłem się. Starzec również się uśmiechnął prezentując mi swe niekompletne uzębienie. Wyciągnąłem do niego dłoń. Wymieniliśmy uścisk ręki. W brodzie, którą mu założyłem, wyglądał komicznie. Jeszcze raz zasalutowałem i podniosłem się.

- Wesołych Świąt Forest. - powiedział porucznik Dan.

Poszedłem dalej.

Po chwili dochodziłem już do rynku. Usłyszałem jak zegar ratusza zaczął wybijać godzinę. Siedemnasta. Podniosłem głowę. Niebo przybrało granatowy odcień. Kilka gwiazd migało swym światełkiem zachęcając do spojrzenia na nie. Niestety, mijani ludzie nie patrzeli w górę. Ich głowy pochylone ku ziemi zamiatały wzrokiem chodniki. Policzyłem gwiazdy. Było ich pięć, przynajmniej tych, które dało się zauważyć.

Gdy zegar przestał zwiastować godzinę usłyszałem brzmienie „Cichej nocy”. Jakiś starzec siedzący na ławce wygrywał ją na swym akordeonie. Spoglądając w jego stronę zdziwiłem się trochę, bo ten nie miał przed sobą żadnego pojemnika na monety.

- Komu drzewko? Komu? Piękne krzaczki proszę państwa. - melodyjnie mówił sprzedawca choinek zaczepiając co chwila przechodniów - Kup pan chojne. Może pani kupi krzaka. Ludzie! Jutro wigilia. Piękne krzaczki proszę państwa. Spieszcie się kupować.

W moim domu już od kilku dni stała choinka. Martwa czyli sztuczna. Strojenie choinki należało do czynności mamy. Paskudny to był krzaczek. Powyginane gałązki prześwitywały stalowym drutem a sztuczne igiełki odpadały przy każdym poruszeniu. Choinka miała wiele lat, z resztą nie pamiętam kiedy została kupiona. Widocznie byłem za mały, by to pamiętać.

Rynek też kojarzył mi się z Agnieszką. Ale nie taki zimowy zasypany śniegiem lecz pusty od ludzi w pewną letnią noc. Przyszliśmy tu kiedyś z Agnieszką. To było niedługo po naszej pierwszej nieudanej randce w restauracji „Cisza”. Uprosiłem ją, żeby poszła gdzieś ze mną. Najpierw poszliśmy do parku, tam rozmowa jakoś nam nie szła. Miałem przy sobie tabletki na odwagę, które sprzedał mi kolega. Korzystając z chwili jej nieuwagi zażyłem cztery. Nie miałem czym popić i na sucho usiłowałem przełknąć. Pogryzłem je i wtedy wchłonąłem. Miały gorzki smak, tak że skrzywiłem się trochę. Agnieszka to zauważyła ale nic nie powiedziała. Gdy leki zaczęły działać poczułem się jak bohater z filmu akcji. Wszystko stało się dla mnie możliwe. Rzucałem tekstami godnymi Szekspira, w tonie mojego głosu wreszcie dało się słyszeć pewność. Nie czułem lęku a tylko rozluźnienie. W końcu doszliśmy na rynek, było już bardzo późno. Nie było zimno choć lekki wiatr głaskał nasze twarze. Usiedliśmy na ławce i to właśnie tu pierwszy raz ją pocałowałem. Mimo odwagi spowodowanej lekami musiałem się nieźle wysilić, aby zdobyć się na ten krok. Na szczęście nie zostałem odrzucony. Potem pocałunków było już więcej. Rynek zawsze będzie kojarzył mi się z tą chwilą.

Wyciągnąłem papierosa i zapaliłem. Pierwsze zaciągnięcie przyjemnie wypełniło moje płuca. Poczułem ulgę. Minąłem sprzedawcę choinek i zszedłem z rynku skręcając w pierwszą lepszą ulicę.

Szedłem tak dobrą chwilę. Rzuciłem niedopałek do kosza. Koło poczty przypomniało mi się, że miałem wysłać list do przyjaciela. Westchnąłem tylko, bo list został w domu na moim biurku. Mimo tego, że nie miałem listu wstąpiłem na pocztę. Pchnąłem drewniane drzwi poczty okute mosiężnymi motywami.

W środku ludzi było dużo. Zajęli wszystkie miejsca siedzące. W ręku trzymali numerki. Na poczcie obowiązywał system numerkowy. Brało się numerek a potem czekało aż nad okienkiem wyświetlą się odpowiednie cyferki na wyświetlaczu miotającym czerwonymi liczbami. Udałem się w stronę aparatów telefonicznych. Jeden był wolny. Podszedłem do niego i wyciągnąłem z portfela kartę telefoniczną. Wrzuciłem ją do środka po czym automat oznajmił mi na szarym wyświetlaczu, że mam jeszcze tylko trzy impulsy. Wykręciłem 384 a potem losowo wybrany numer. Połowa telefonów w mieście zaczynała się od 384. W słuchawce coś zatrzeszczało i po chwili usłyszałem:

- Słucham. - powiedział jakiś kobiecy głos.

- Cześć. - rzekłem.

- Cześć. - z nutką niepewności odpowiedział głos.

- Załatwiłaś dla mnie tą sprawę? - spytałem.

- Jaką sprawę? - teraz w głosie oprócz niepewności dało się rozpoznać ciekawość

- Nie udawaj kotuś. To dla mnie ważne.

- Nie rozumiem.

- Wystarczy, że ja rozumiem. A więc? - odparłem.

- A więc co?

- Zrozum, ja to potrzebuję i to na wczoraj.

W słuchawce zagrała cisza. Nie przerywałem jej, czekałem na odpowiedź. Po kilkunastu sekundach kobiecy głos spytał:

- Z kim rozmawiam?

- Dobrze wiesz z kim. - rzekłem pewnie.

- To chyba pomyłka. Do widzenia.

- Zaczekaj! - niemal krzyknąłem do słuchawki.

- Z kim pan chce rozmawiać?

- Z tobą.

- Pan wykręcił zły numer.

- Numer mam dobry i nie graj ze mną, bo tego nie lubię. Jak nie załatwiłaś jeszcze tego o co prosiłem to po prostu powiedz.

- Ale ja nie wiem o czym pan mówi.

- No dobra. Jak chcesz grać to ok. Doigrałaś się. Będę u ciebie za godzinę.

- Do cholery! Kim pan jest?

- Jestem...przyjacielem.

- To pomyłka.- powiedziała.

W słuchawce usłyszałem sygnał centrali. Rozłączyła się. Odłożyłem słuchawkę na miejsce i udałem się do wyjścia. Wychodząc zauważyłem leżącą na ziemi kartkę pocztową. Podniosłem ją i przyjrzałem jej się bliżej. Była to świąteczna widokówka z wizerunkiem malutkiego dzieciątka imieniem Jezus. Na odwrocie kartki przeczytałem: „Radosnych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia, wszystkiego dobrego i udanego Sylwestra życzy Wanda. Ps. Kochana mamo. Przyjadę do was w czwartek. Przywiozę ze sobą niespodziankę. Mogłabym przyjechać wcześniej ale mam trochę nauki w akademiku.” Po prawej był wypisany adres. Znaczek też był przyklejony. Wyciągnąłem długopis i dopisałem do Ps. „Tą niespodzianką jest to, że rzucam szkołę, bo jestem w ciąży.” Wrzuciłem kartkę do skrzynki i wyszedłem.

Niebo pociemniało jeszcze bardziej a coraz to nowe gwiazdy wstydliwie zerkały na miasto z góry. Ludzi na ulicach było coraz więcej. Wracali z pracy do domów, przechodzili, mijali. Granatowe niebo coraz bardziej przybierało w czerni. Zaczął padać śnieg. Spadające płatki były duże i sprawiały wrażenie ciężkich choć lekko wirowały w powietrzu. Zupełnie jakby nie śpieszyły się na spadnięcie na ziemię. A gdy już spadły na chodnik, to umierały, momentalnie topiły się i ginęły pod ciężkim krokiem przechodniów.

Znów pomyślałem o Agnieszce. Przypomniał mi o niej przejeżdżający autobus. Poznałem Agnieszkę właśnie w autobusie. Jeździliśmy razem do szkoły. Całą trasę wlepiałem w nią w wzrok jak w o obrazek Matki Boskiej. Po pół roku zdecydowałem się na pierwszy krok. Do teraz pamiętam każdy szczegół naszej pierwszej rozmowy.

- Cześć. Jestem Grzegorz.

- Cześć. Agnieszka.

- Czy masz ochotę wyjść gdzieś ze mną po południu?

- Nie.

- Moglibyśmy pójść do parku.

- Nie.

- Do restauracji na kawę.

- Nie.

- No to cześć.

- Cześć.

To była cała nasza rozmowa. I jeździliśmy razem w tym samym autobusie. Ja dalej się w nią wpatrywałem a ona nie zwracała na mnie uwagi. Mówiłem jej „cześć”, ona nie odpowiadała, obrzucała mnie tylko smutnym spojrzeniem. Pewnego razu, gdy jechaliśmy do szkoły, podeszła do mnie i zrobiła coś, czego w życiu bym się nie spodziewał – pocałowała mnie. Potem złapała za rękę i przytuliła się do mnie. Jechaliśmy tak całą trasę. Mi aż dech zaparło ze zdziwienia. Gdy już dojechaliśmy na miejsce to szepnęła tylko :”Dobrze się spisałeś” i uciekła. Potem dowiedziałem się, że chciała wzbudzić zazdrość w jakimś facecie jadącym naszym autobusem i właśnie dlatego tak dziwnie się zachowała. Aż w końcu umówiła się ze mną w wspomnianej restauracji „Cisza”. Ale to już była inna historia.

Szedłem dalej. Mój krok stawał się coraz bardziej ociężały. Nie spiesząc się nigdzie, bo wędrówka ma podobnie jak moje życie nie miała ani celu ani sensu, skręciłem w ulicę Wolności. Uśmiechnąłem się nieco jak zawsze przechodząc tą ulicą. Powodem mojej radości było więzienie znajdujące się właśnie tutaj. Brzmiało to rzeczywiście śmiesznie – więzienie na ulicy Wolności. Ktoś kto to wymyślił musiał mieć poczucie humoru godne pana Vonneguta.

Przez mą głowę przeleciała mi myśl o domu. Nie mogłem się zdecydować czy zakończyć już spacer i wrócić do mojej kamicy, do miejsca smutnego jak twarz pijanego żołnierza wracającego z przepustki i mętnego jak zimna kawa o czwartej rano. „Nie” pomyślałem po chwili namysłu. Czułem, że coś się jeszcze wydarzy tego wieczoru.

Papieros smakował parszywie. Gorzkawy dym skrzywił moją twarz. Po kilku zaciągnięciach smak się unormował. Kątem oka zobaczyłem budkę telefoniczną po drugiej strony ulicy. Bez namysłu udałem się w tamtą stronę. Wyciągnąłem kartę telefoniczną i wrzuciłem do automatu. Miałem tylko dwa impulsy. Znów wykręciłem losowo wybrany numer.

- Słucham - odezwał się gruby męski głos.

- Zastałem Julię?

- Tu nie mieszka żadna Julia.

- Przepraszam. Musiałem pomylić numer.

Odłożyłem słuchawkę na miejsce. Gdy pchnąłem drzwi budki telefonicznej coś mnie tknęło i nie wyszedłem. Znów wrzuciłem kartę i wybrałem losowy numer.

- Słucham. - usłyszałem miły kobiecy głos. Głos był młody i bardzo delikatny.

- Proszę mnie wysłuchać. - zdecydowałem się na szczerość - Od dwóch godzin bezsensownie szwędam się po mieście. Wyszedłem z domu bo nie mogłem znieść podniesionego głosu mojej mamy. Na mieście spotkałem świętego Mikołaja, który dał mi swoją brodę. Potem natknąłem się na porucznika Dana. Wysyłając świąteczną kartkę, komuś kogo nie znam, spłatałem niezłego psikusa. Nie chcę wracać do domu. Czekam na kogoś takiego jak ty, na kogoś z kim będę mógł normalnie porozmawiać. Za chwilę skończy mi się ostatni impuls i twój głos przepadnie w otchłani milionów kabli telefonicznych. Idę teraz na rynek. Kupię czerwoną różę i będę czekał na ciebie. Jeśli masz ochotę... - nie dokończyłem, bo połączenie zostało przerwane.

Ogarnął mnie strach, paniczny i zwierzęcy. Czułem jak krople potu spływają mi po twarzy. Nagła słabość targnęła mną od środka tak, że by nie upaść musiałem oprzeć się o szklaną ścianę budki telefonicznej. Nie mogłem zrozumieć skąd to nagłe osłabienie i skąd ten lęk. Czego się bałem? Sięgnąłem do kieszeni po cukierka miętowego. Wsunąłem go do ust i od razu poczułem przyjemny chłód na języku. Otarłem spocone czoło równie mokrą ręką. „Tabletki na strach – pomyślałem – Takie jakie dał mi kumpel przed moim spotkaniem z Agnieszką”. Wtedy pomogły mi, ale wiedziałem że teraz żadna ich ilość nie byłaby w stanie przegonić mojego lęku. Dowiedziałem się potem, że były to tylko witaminy dla dzieci. Wyszedłem na zewnątrz. Wziąłem w dłonie trochę śniegu i przetarłem nim twarz. Przechodząca staruszka spojrzała na mnie nieufnie.

Poszedłem na rynek. Kupiłem różę i czekałem na kobietę z rozmowy telefonicznej. Nareszcie mogło zdarzyć się coś co nadałoby sensu dzisiejszemu dniu. Rozglądałem się co chwilę mierząc każdego przechodnia płci żeńskiej ciekawskim spojrzeniem. „Gdzie jesteś moja Wenus?”, pomyślałem. Strach nie ustępował ani na chwilę. Rytmicznie wdychałem zimne powietrze. Mój oddech był krótki i szybki.

- Witaj Romeo z telefonu. - usłyszałem kobiecy głos. Odwróciłem się. Przede mną stała kobieta, którą znałem, kobieta którą kochałem, do której tęskniłem, o której myślałem podczas długich wieczorów i nieprzespanych nocy, które ciągły się w nieskończoność. Agnieszka.

- Chodźmy - powiedziała.

Złapała mnie za rękę i poszliśmy. Odchodziliśmy z rynku w poświacie setek malutkich lampek choinkowych a odprowadzała nas melodia tej samej kolędy, którą usłyszałem wychodząc z domu a potem na rynku, a której to kolędy tytułu znów nie potrafiłem sobie przypomnieć.


dobry 11 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 25 grudnia 2001

Inne teksty autora

Miasto
marcinhaba
Koniec świata
marcinhaba
On i lutownica
marcinhaba
Wybory
marcinhaba
Ty i ja
marcinhaba
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca