Literatura

Czarny skrzypek (opowiadanie)

Onir

Otwieram oczy. Stoję na niewielkim wzgórzu po kolana w suchej, martwej trawie. Rozglądam się, dokoła wzniesienia porosłe trawą ziemistego koloru, wielkie, szeleszczące na wietrze morze traw. Szarobrunatne niebo zawisło nisko nad łąką, mam wrażenie, że trawa dotyka chwiejącymi się łodygami nabrzmiałych ciemnością chmur.

Łaskocze nieboskłon szeleszczącą pieszczotą i mam wrażenie, że zaraz spadnie deszcz gdy nagle u stóp wzgórza, na którym stoję , widzę światło. Wygląda jak język ognia z zapalniczki.

Spoglądając na niebo niebezpiecznie nisko zawieszone nad moją głową, schodzę powoli ze wzgórza brodząc w szeleście traw.

W miarę jak zbliżam się do światła, ogień rozrasta się coraz bardziej, na moich oczach zmienia się w olbrzymi płomień, wygląda teraz jak duże, płonące drzewo.

Idę coraz szybciej, biegnę, czując że niebo za mną obniża się i dotyka już traw. Oglądam się za siebie i widzę, że niebo i trawa są już jedną ciemną masą, biegnę coraz szybciej do płomieni płonących pod wzgórzem, padam i czuję jak trawy suchymi łodygami oplatają moje ramiona i głowę, liście wciskają mi się do uszu i ust, czuję w ustach smak siana.

Z krzykiem podnoszę się z ziemi i biegnę jak oszalały w stronę ognia. Silny wiatr wieje mi w twarz, czuję jak wyrywa mi włosy z głowy, trawy kładą się falami, całe wzgórza falują jak gdyby oddychały w rytm podmuchów wiatru, staję.

Słyszę przeraźliwe wycie wiatru, ten dźwięk wbija mi się głęboko w czaszkę, nie mogę go znieść. Czuję strach.

Zamykam oczy i wycie wiatru sprawia, że wpadam w panikę, widzę rzesze potępionych dusz wołających o pomoc, boję się. Otwieram oczy i widzę tańczące trawy, boję się. Krzyczę, ale mój krzyk dołącza się tylko do chóru potępieńców, jestem jednym z nich.

Nie! Ja żyję!!

Puszczam się opętańczym biegiem do ognia płonącego już olbrzymim płomieniem. Ratuj mnie! Oszczędź mnie! Oświeć mnie! Zbaw mnie!

Dobiegam już prawie do płomienia, jeszcze kilka kroków, za mną niebo wali się z hukiem na trawę wbijając potępieńców z powrotem w ziemię, milknie wycie wiatru, w ostatniej chwili przewracam się.

Cisza. Serce wybija szaleńcze rytmy, w głowie pulsuje strach, powoli łapię oddech, otwieram zaciśnięte kurczowo powieki. Podnoszę głowę i czuję ciepło ognia na twarzy. Słup płomieni przede mną liże czerwonymi językami powietrze, lecz trawa wokół niego nie płonie. Powoli wstaję i widzę, że płomienie rozdzielają się na pół tworząc jakby ognistą otoczkę, wewnątrz której pojawia się twarz mężczyzny. Ma ciemne oczy i spokojną twarz. Patrzy na mnie.

- Nie bój się.

Usta mężczyzny nie poruszyły się, lecz słyszę wyraźny głos dobiegający z płomieni, twarz dalej jednak wydaje się martwa . Cofam się o krok drżąc ze strachu. Tego już na mnie za wiele, zamykam oczy i ponownie je otwieram.

- Czego się boisz?

Słyszę głos i nagle odnoszę wrażenie, że spoglądam na tą całą

scenę z góry.

Patrzę na twarz w ogniu i na siebie, jak stoję z zaciśniętymi pięściami przed słupem ognia.

- Ciemności, trawy, nieba, wycia wiatru i potępienia.

Jestem obserwatorem, nic nie czuję, strach został w moim ciele. Słyszę swój głos, ale nie mam wpływu na to co mówię. Czuję tylko lekkie zainteresowanie całą sytuacją, to dziwne wrażenie, jakbym oglądał film.

- Daję ci światło.

To śmieszne, dlaczego moje ciało drży ze strachu, dlaczego

ukląkłem, nie!

Wstań, słyszysz!?! Musisz wstać, nie bój się, wstań!

- Nie boisz się wiatru, boisz się sam siebie, ale ja pokażę ci

prawdziwy strach, pokażę ci czego powinieneś się bać.

- Nie chcę! Miałeś mi dać światło ?!

- Jeśli chcesz zobaczyć jasność musisz przebyć najgłębsze

ciemności. Teraz pójdziesz za mną. Chodź...

Czuję, że wracam do mojego ciała, znowu ogarnia mnie fala strachu, widzę, że słup ognia unosi się nad ziemią i powoli rusza ponad trawami. Moje nogi niezależnie ode mnie ruszają za nim.

- Nie chcę iść za tobą! Zostaw mnie! Pieprzę całą twoją jasność,

nie pójdę!

Cisza, ogień idzie przede mną, ja za nim, czuję panikę, strach sprawia, że cały się trzęsę, chcę wyskoczyć ze swojego ciała, ale nie mogę, zaczynają mieszać mi się zmysły, wpadam w obłęd, czuję tylko strach, widzę tylko ogień, idę za nim, z moich ust wyrywa się krzyk:

- Nieee!!!

Jezu, co za koszmar... Otwieram oczy i widzę sufit. Szary sufit z

popękanym tynkiem. Dotykam dłonią twarzy i czuję, że jestem cały mokry od potu. Przewracam się na bok, cała pościel jest wilgotna i obrzydliwie ciepła. Odrzucam przepocony koc i rozglądam się.

Niezbyt ciekawa sceneria – piwnica mojego kumpla, poprzewracane krzesła, na brudnym stoliku puste butelki po piwie, niedopałki.

Przez małe okienko pod sufitem wpada blade światło poranka, oświetlając całe to pobojowisko. Śmierdzi potem, dymem z papierosów i zkoziałym piwem.

- Kurwa, co za syf...

Mam sucho w ustach jak w trampku, a mój głos brzmi jak zgrzyt

zardzewiałych zawiasów w drzwiach. Siadam na łóżku, w głowie karuzela, żołądek mam ściśnięty jak pięść, czuję że podchodzi mi do gardła, w ustach mam pełno śliny , cholera.

Biegnę do kosza na śmieci, moje ciało wygina się w łuk i rzygam całym wczorajszym piwem. Z oczu lecą mi łzy, z ust śmierdzące wymiociny, krztuszę się.

- O kurwa...

Padam na podłogę, z trudem łapię oddech. Słyszę zgrzyt drzwi.

- Ale smród! Ha! Ha! Ha! Co robisz? Wpieprzasz śmieci? Ha! Ha! Ha!

- Spieprzaj...

- Zdychaj! Wczoraj piłeś, dzisiaj rzygaj. Cholera, ale śmierdzi...

Michał śmiejąc się przebrnął przez zagracony pokój i otwarł

okienko.

Do stęchłego pomieszczenia wpadł ożywczy strumień zimnego powietrza.

- Nie zarzygaj mi całej piwnicy, bo starzy u góry się poduszą.

- Spoko, nie bój nic.

Wycieram twarz chusteczką i podchodzę do zlewu. Wkładam

głowę pod kran i puszczam zimną wodę.

- Stary śpiesz się bo musimy iść do budy.

- Zapomnij, nie mam sił. Zarzygałbym całą szkołę.

- Wczoraj też nie byłeś, nie przeginaj. Jak twoi starzy przyjadą to

cię rozpieprzą.

Michał wyraźnie się przejął rolą mojego opiekuna, coś tam pieprzy z wyrzutem na twarzy.

- Wali mnie to.

Zimna woda dobrze mi robi, siadam na wyrku, Michał częstuje mnie papierosem.

- Dzięki. Co myśmy tu wczoraj robili ? Niczego nie pamiętam,

piliśmy w parku, później urwał mi się film.

- Nadupiłeś się jak bąk. Przyszedł Czarny z Piotrkiem i przynieśli

flachę. Dociągnęliśmy cię tutaj i piliśmy dalej. Z tobą jeszcze nie było tak źle, piłeś z nami i gadałeś. Czekaj, to ty nic nie wiesz co mówiłeś ?

- Zero. Dziura w pamięci. A co?

- Ale jaja! To jeszcze nie wiesz że reaktywowaliśmy kapelę!

- Co !?!

Michał chyba jest z siebie całkiem zadowolony, uśmiecha się całą gębą.

- Właśnie to. Znowu gramy i ty też.

Grałem w kapeli z Michałem, ja na gitarze, on na perkusji, dobrze grał.

Robiliśmy konkretny dym, to było dwa lata temu, miałem wtedy szesnastkę i dużo złości na wszystko co się ruszało. Grał z nami Czarny na basie, ale z nim to myślałem, że się pozabijamy, żarliśmy się jak wściekłe psy. Muzyczka wychodziła dosyć dobra, bo było w nas tyle agresji, że jak graliśmy, to aż się iskrzyło od napięcia. Ale później Czarny zaczął przeginać z paleniem trawy, na każdą próbę przychodził upalony, a ja uciekłem z chaty i starzy, gdy mnie dopadli, wywieźli mnie do babci na rok.

Rok na zadupiu, w szkole same muły, dziura w życiorysie. Ale psychicznie trochę odpocząłem, to trzeba przyznać wyszło mi na dobre. Miałem dużo czasu, żeby wszystko przemyśleć.

- No, powiedz coś! Tylko się nie wycofuj, już za późno. No?

Cholera. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Michał patrzy na mnie

niepewnie, boi się, żebym nie nawalił. Muzyka dużo dla niego znaczy. Przez te dwa lata ciągle próbował sklecić jakąś kapelę, ale zawsze mu coś nie wychodziło.

Wiem, że od rozpadu naszego zespołu zawsze miał nadzieję, że znowu zagramy, ale ja i Czarny nawet o tym nie mówiliśmy. Musieliśmy wczoraj nieźle zapić, że podjęliśmy taką decyzję.

- Zatkało cię do cholery, czy co ? No ?

- Nie wiem, kurna, co o tym myśleć...

- Tylko nie pieprz, że ci się nie chce. Siedzisz na dupie, pierdzisz

w stołek,

Pijesz, jarasz i nic z ciebie nie ma pożytku. Wziąłbyś się wreszcie do czegoś konkretnego.

Michał już się wkurzył na dobre.

- Spokojnie, tylko się nie drzyj, bo mi głowa pęka.

Kurcze, nie graliśmy dwa lata, ja sobie coś tam brzdąkam w

chacie, ale praca w zespole to zupełnie co innego.

- I jak ty to sobie wyobrażasz, że weźmiemy sprzęt i zaczniemy

sypać?

- Właśnie tak.

Michał odetchnął z ulgą.

- Właśnie tak.

- Kurwa, jak ty mnie męczysz... Możemy spróbować, a teraz

spieprzaj do szkoły i zostaw mi parę fajek.

- Luz, już mnie nie ma, wieczorem próba po staremu u Czarnego

w garażu. Na razie, tylko już mi tu nie rzygaj, bo cię stąd wypieprzę.

- No, spadaj już.

Michał wyszedł potężnie trzaskając drzwiami, a ja zostałem tu w

smrodzie i brudzie. Siedzę sobie i nie wiem co myśleć. Zrobiłbym sobie coś do jedzenia, ale z tego nici, zaraz zwróciłbym to z powrotem. Zapalam papierosa, nie wchodzi mi za dobrze, trochę mnie jeszcze mdli.

A więc znowu mamy grać, ciekawe jak długo razem wytrzymamy. Z Czarnym będzie ciężko, koleś jest przedziwny. Kumplowałem się z nim kiedyś, razem włóczyliśmy się po okolicy, razem zaczynaliśmy pić, nawet dogadywaliśmy się całkiem dobrze. Później poszedł na studia, wypieprzyli go po roku, teraz wyszedł z wojska. Od miesiąca się szlaja, to tu, to tam, nic nie robi, pije, jara, mieszka trochę u starej, trochę u kumpli. Ale do mnie do tej pory się nie zbliżał. Po rozpadzie zespołu wyrosła między nami taka bariera i już nie mogliśmy się dogadać.

Pod pewnymi względami gość mi imponuje, bo ma swoje zasady, ideały, czy jak tam można to nazwać. Często wkurwiony, chodząca bomba zegarowa. Lekko go wkurzysz i już wszystko się sypie, trzeba na niego strasznie uważać. Ale wyobraźnię to on ma. Wszystkiego się chwytał: muzyki, malował, pisał wiersze, z jeszcze jednym kolesiem pisał scenariusz filmowy. Czasem nagle siadał wpatrując się w jeden punkt i mogłeś do niego gadać godzinę a on nic nie kumał, wtedy wiadomo było, że coś chodzi mu po głowie, jakaś myśl, jakiś obraz, czy cholera wie co.

Niezły gość z niego, zawsze to powtarzam, tylko nas dwóch w jednym miejscu to już bomba atomowa. Jak zaczęliśmy się na siebie wkurwiać, to myślałem, że się pozabijamy, żaden nie chciał ustąpić, tylko że Czarny czasem rzucił basem i parę dni w ogóle nie przychodził. Potem musiałem iść do niego i jakoś się dogadywać, albo Michał nas godził. W sumie teraz trochę wyluzowałem, już się tak nie wkurzam o byle co, więc może jakoś będzie, nie wiem, zobaczymy.

Na razie mam kolejny wolny dzień, starzy przyjadą dopiero za dwa tygodnie, luzik. Dopiero dziesiąta, mogę paść na to śmierdzące wyro i przespać to cholerne przedpołudnie.

 

 

Ciepło, czuję na twarzy ciepło. Otwieram oczy i widzę płomienie ognia, tańczące czerwone i pomarańczowe języki splatają się z sobą przed moimi oczami.

Czuję, że idę wprost w ogień, słyszę głos :

- Wejdź we mnie.

O nie, przypominam sobie wszystko, czuję strach, czuję się

zniewolony, sparaliżowany strachem. Powoli stawiam jeden krok w kierunku ognia i jeszcze jeden, ciepło parzy mi twarz, rzęsy skręcają się, czuję zapach spalonych włosów.

Boję się, nie wiem czego, ale się boję, nie mogę już wytrzymać tego strachu, rzucam się w ogień i następuje głośna eksplozja. Moją głowę rozdziera przerażający trzask, słup ognia pęka na szczapy, które wylatują w powietrze i powoli opadają na trawę jak świetliste ptaki.

Ociemniały patrzę na wzgórza, obraz chwieje mi się raz w jedną, raz w drugą stronę. Wzgórza wyglądają jak gigantyczny cmentarz, z milionami zniczy migoczącymi w ciemnościach. Czarne niebo z krwawymi gwiazdami.

Boże, co za koszmar, czekam, czy głos się jeszcze odezwie, ale nie słychać go. Słyszę natomiast cichy śpiew, jakiś lament. Nasłuchuję, dźwięk narasta, z wszystkich stron słyszę jakby melodyjny płacz milionów ludzi, chór płaczących mężczyzn, kobiet i dzieci, szloch całej ludzkości.

Odczuwam na karku nieprzyjemne mrowienie, pot cieknie mi ze skroni, przerażony rozglądam się dokoła, płacz narasta z wszystkich stron, zaczynam biec w jakimś kierunku, ale dźwięk jest wszechobecny, wpija się w moje uszy.

- Nie!! – Krzyczę i biegnę, znów oplatają moje nogi suche ramiona

traw, biegnę i zbliżam się do jednego ze zniczów.

Zauważam, że ogień jest dosyć duży, wysokości człowieka. Podbiegam bliżej i spośród wielu płaczących głosów dobiega do mnie coraz wyraźniej zawodzenie kobiecego głosu. Patrzę na ogień i nagle staję.

Strach kotłuje się w moim mózgu, rozsadza czaszkę, czuję ogarniający mnie obłęd, wariuję. Stoję i patrzę. Przede mną ognistymi językami płonie krzyż. Pomiędzy płomieniami dostrzegam nagie ciało dziewczyny wijące się w groteskowym tańcu. Twarz płonie, nie dostrzegam jej rysów. Przerażenie odbiera mi zmysły. Słyszę jej płacz i krzyki:

 

- Zimno mi, och jak zimno, zamarzam!! Chłopcze, ogrzej mnie, zatańcz ze mną.

Daj mi trochę ciepła, och jak zimno, trochę twojej młodości, odrobinę uczuć...

Patrzę na krzyż i w głowie mam kompletną pustkę. Nic nie rozumiem, sytuacja jest całkiem irracjonalna, przede mną płonie kobieta, słyszę jej głos dochodzący z płomieni i nic nie robię. Nie próbuję jej pomóc, jestem tylko obserwatorem, widzę tylko ogień i ciemność, patrzę na płonące w oddali ognie i dociera do mnie straszna myśl: Czy te wszystkie znicze to ludzkie pochodnie? Co to za cmentarz z żywymi trupami?

- Chłopcze, chcę tańczyć! Zatańcz ze mną , muzyka! Muzyka!

Kobieta krzyczy, a ja patrzę na jej piersi po których pełzają

krwawe płomienie, patrzę na jej brzuch wijący się wśród ognia. Jej ramiona rozpięte na krzyżu są wątłe i kruche, a jednak szarpią więzy z obłędną siłą.

- Grajcie flety, skrzypce, bębny! Graj muzyko, chcę tańczyć! Boże

czy Szatanie, zagrajcie mi ostatnią pieśń!

Przeraźliwy krzyk kobiety napawa mnie przerażeniem, ale stoję

nieruchomy wpatrując się w jej piękne ciało, patrzę na jej uda oświetlone językami ognia, mają kolor raz czerwony, raz brzoskwiniowy, jej nogi rwą się do tańca, czuję narastające podniecenie. Oblewa mnie fala gorąca, ogarnia mnie rosnące pożądanie. To jest chore, patrzę na tą płonącą kobietę i pożądam jej ciała rozgrzanego od ognia.

- Nie!!! Niech to się już skończy! Nie chcę !

Zakrywam oczy rękoma, ale dalej widzę jej ciało, słyszę jej

szloch:

- Chcę tańczyć! Ach, muzyka, chcę tańczyć!

Nagle słyszę czysty dźwięk skrzypiec. Zawodzą płaczliwie,

spokojna melodia powoli wkrada się w mój mózg, usuwa przerażenie.

Zawodzące dźwięki uciszają krzyki kobiety, komponują się z dochodzącym ze wzgórz lamentem płonących ludzi. Otwieram oczy. Nie wiem już o co tutaj chodzi, w jakim przedziwnym widowisku przyszło mi wziąć udział, jaką rolę mam w nim odegrać.

Pod krzyżem dostrzegam ciemną postać. Chcę się cofnąć, ale stoję jak sparaliżowany, nogi odmawiają mi posłuszeństwa. W blasku płomieni widzę skrzypka, który usiadł pod krzyżem. Na głowie ma czarny, lśniący cylinder, którego rondo zasłania twarz, z rękawów czarnego płaszcza wystają blade dłonie o długich palcach. W jednej ręce trzyma długi smyczek, którym wykonuje pieszczotliwe ruchy, jakby głaskał swój instrument, drugą delikatnie naciska struny.

Hipnotyczna muzyka wprawia mnie w trans, gra w środku mojej głowy, gdy ona płacze, z oczu płyną mi łzy, gdy przyspiesza, przyspiesza się mój oddech. Jest jakby prastarą opowieścią o wszystkich ludziach świata, starą prawdą o życiu, wszechwiedzącą mądrością. Czuję otępienie, wtapiam się w tą muzykę, jestem jej częścią. Kobieta płonie, jej ciało szamoce się w więzach, pod krzyżem Czarny Skrzypek pieści swój instrument, w tle ciemność rozjaśniona ognistymi punktami, jaki to piękny obraz, aż chciałoby się go zamknąć w ramy.

Stoję nieruchomo, a muzyka stopniowo przyspiesza tempo, z powolnych jęków przechodzi w żywsze nuty.

- Tańcz ze mną chłopcze, tańcz!

Czuję, że muzyka nakazuje mi tańczyć, nagie ciało kobiety

podnieca mnie, chcę go dotknąć, chcę zawirować z nim w szaleńczym locie. Skrzypek przyspiesza, kobieta jęczy, szamoce się jak skrępowany ptak.

Oddycham ciężko, chcę tańczyć, chcę posiąść to płonące ciało, podchodzę pod krzyż, ogień pali mnie, muzyka wierci w mózgu:

-Tańcz! Tańcz! Tańcz!...

Wchodzę w ogień...

 

- Podłączaj gitarę, poćwiczymy zanim Czarny przyjdzie.

- Nie przyjdzie, zbakał się gdzieś, to jest pewne...

- Zamknij się i graj!

Michał jest optymistą, jak znam życie, to Czarny tylko tak

pieprzył po pijaku o tym graniu, a tak naprawdę to ma to wszystko głęboko w dupie.

Ale za bardzo to mnie nie obchodzi, przez te cholerne koszmary jestem tak zniszczony psychicznie, że muzyka nie jest teraz moim największym zmartwieniem. Gramy nasze stare kawałki już dobrą chwilę, gdy wchodzi Czarny.

- Cześć Pablo, cześć Michał!

Niewysoki, szczupły koleś, długie czarne włosy, ciemna

karnacja, wystające kości policzkowe- istny indianiec. Jego stary był jakimś meksykańcem, ale zwinął manatki zaraz po urodzeniu się Czarnego. Pieprzony schemat wyrodnego rodzica. Czarny nigdy o tym nie mówił, stary dla niego nie istniał.

- Mam palenie, zajaramy przed graniem? – Patrzy na mnie

pytająco. Ma dziwne oczy, czai się w nich jakiś żar, prymitywna siła, a jednocześnie diabelska inteligencja, jak jakiś pieprzony wilk.

Wzruszam ramionami:

- Możemy zajarać, przyda mi się trochę rozluźnienia.

- Pogięło was? Mamy grać, a nie ćpać! – Michał patrzy na mnie

zdziwiony.

- Jak nie chcesz to nie pal. Ja sobie zajaram.

Michał krzywi się z niesmakiem, ale dosiada się do nas. Siedzimy na zimnym betonie pod ścianą, Czarny wyjmuje małą rzeźbioną fajkę i nabija ziele.

- Trzymaj – podaje mi fajkę i zapala zapałkę. Wciągam dym,

gryzie jak trzeba.

- Teraz Michał, ciągnij!

Michał ściąga macha i krztusi się.

- Ale dupa z ciebie! Ha! Ha! Ha! – Czarny śmieje się, ja też

zaczynam się śmiać, wypuszczam dym i śmiejemy się jak oszalali. Michał też się śmieje, zaczynamy się tarzać po podłodze, łzy lecą mi z oczu, o Boże, ale jazda!

- Dobra, uspokójcie się bałwany. – Czarny ociera oczy wierzchem

dłoni.

Czuję, że zaczyna mi być dziwnie lekko, w głowie zawroty, w dłoniach i nogach mrowienie.

- Kurna, konkretne to ziele.

Czarny patrzy na mnie z uśmiechem, źrenice ma już rozszerzone i wzrok lekko zmętniały.

- Całkiem niezłe.

Michał milczy, milknę ja i Czarny. Przez głowę przechodzą mi różne myśli, ale koncentruję uwagę na doznaniach cielesnych. Przez moje ciało przepływają dziwne prądy, w nogach czuję kłucie tysięcy szpileczek, ręce jakby chciały się podnieść do góry, myślę ,że są lżejsze niż powietrze i gdybym chciał, może bym trochę pofruwał.

- O kurwa, ale mi się pieprzy w głowie.

Czarny tylko się uśmiecha.

Serce to mi bije w tempach ekstremalnych. Puk puk, puk puk, puk puk, monotonny rytm pulsuje w głowie. Kojarzy mi się to z graniem tam-tamów.

- Panowie, jesteśmy w Afryce. Jesteśmy pierwszymi humanoidami które stanęły w pozycji pionowej na tym pieprzonym globie. Stanęliśmy dlatego, bo mamy swoja dumę i nie będziemy schylać głowy przed jakimiś pieprzonymi bawołami, ani pełzać na czworakach przed obsranymi hipopotamami.

Michał i Czarny gapią się na mnie a ja nawijam.

- A więc siedzimy sobie na sawannie, słońce napierdala nam na czaszki w temperaturze 45ºC, powietrze rozedrgane z gorąca, z nosów kapie nam pot.

Odganiamy od siebie muchy, które pchają nam się do nosów, uszu i oczu.

Na sawannie przechadzają się leniwie zebry i antylopy, skubią spaloną trawę, a my siedzimy i drapiemy się po dupach.

Patrzę na Michała, a on serio się drapie. Czarny wytrzeszczył oczy i słucha.

- Słońce stoi w zenicie, żar leje się z nieba, a my siedzimy i się

nudzimy.

Sępy krążą wysoko, czekają, który z nas zdechnie pierwszy. A my pozdychamy zaraz albo z ciepła, albo z nudów. Cisza aż wierci w uszy, żaden bawół ani nie pierdnie. Ale my reprezentujemy gatunek zwierząt myślących, więc trzeba to towarzystwo jakoś rozbawić.

Michał wstaje i kołyszącym krokiem podchodzi do perkusji. Ściąga z zestawu jeden bęben, siada z nim na kolanach i zaczyna wybijać rytm. Myślę sobie moim rozleniwionym mózgiem, że jednak co sugestia, to sugestia. A ten małpolud uderza raz po raz w bęben: bum, bum, bum, bum...

Czarny wstaje i zaczyna podskakiwać w rozkroku z nogi na nogę, tupiąc do rytmu. Rękami wykonuje bliżej nieokreślone ruchy, a ja tylko czekam, kiedy wyrosną mu włosy na pysku.

Wsłuchuję się w rytm i wpadam powoli w trans, już sam jestem małpoludem, który tańczy na rozgrzanej słońcem sawannie, bum, bum, bum...

Dołączam do Czarnego i tańczymy taniec deszczu, prosimy niebo o ulewę.

Czarny przestaje tańczyć, bierze bas do ręki i zaczyna grać. Pulsujące dźwięki podkreślają rytm bębna. Grają coraz szybciej, ja tańczę jak opętany, kręcę się i wymachuję rękoma: Deszczu! Deszczu! Deszczu!

Zamykam oczy, w głowie tętni rytm perkusji, bas porusza moimi wnętrznościami, widzę nadciągające chmury na niebie, słyszę świst wiatru.

- Niech spadnie deszcz! Niech spadnie deszcz!!!

 

Skaczę i wrzeszczę by zagłuszyć wiatr, jego wycie coś mi

przypomina, rozróżniam jakieś głosy, jakiś lament. O kurwa! Tylko nie to, to z tego pieprzonego koszmaru, nie mogę tego słuchać! Nieeee!!!

Biorę gitarę , przekręcam regulator wzmacniacza na całą parę, włączam przester i szarpię struny. Rozlega się okropny jazgot, gitara jęczy a ja wciąż słyszę płacze płonących ludzi, zaczynam się trząść z przerażenia, wpadam w furię.

Rzucam gitarę na podłogę i skaczę po niej, rozlega się okropny trzask w głośnikach, biorę gitarę w ręce i napieprzam nią w ścianę, gryf łamie się, ale tłukę dalej.

Michał rzuca bębnami po całym garażu, Czarny leży na podłodze i dalej grzmoci w struny basu. Okropny hałas zagłuszył płacz w moich uszach, od tego bicia gitarą tracę oddech i padam wycieńczony.

Michał rozpędza się i skacze na zestaw perkusyjny. Okropny łomot i nagle zapada cisza, Czarny też przestał grać.

Mój oddech powoli się uspokaja, bicie serca wraca do normy, chaos w głowie powoli ustępuje miejsca porządkowi. Powoli moje ciało ogarnia błoga senność, nie chce mi się ruszać, nie chce mi się myśleć, kompletnie nic.

Czuję się jakbym leżał w wodzie, która unosi moje ciało. Krew w moich żyłach krąży niezwykle powoli, całkowita stagnacja, bezruch. Mam zamknięte oczy, ale widzę jakieś kolory. Jakby kolorowe wstążki splatały się z sobą w powolnym tańcu, układają się w dziwne znaki i wzory, wszystkie o okrągłych kształtach.

Kolory zlewają się w jedno lub rozszczepiają na wiele innych . Wszystko to dzieje się w powolnym tempie, jak gdyby oglądało się pływające kolorowe ryby przez szyby ogromnego akwarium. Podwodne wrażenie potęguje całkowita cisza.

Zafascynowany obrazami, które obserwuję pod powiekami zatracam się zupełnie w bezruchu, nie mam już ciała, ani umysłu, jestem tylko widzem.

 

- Co się tutaj do cholery dzieje! Już zupełnie was pogięło!?!

O Boże! Z cudownego stanu wyrywa mnie zdenerwowany, kobiecy głos.

Zupełnie zdezorientowany i wystraszony podnoszę ciężkie powieki. W drzwiach stoi wysoka dziewczyna z długimi blond włosami posplatanymi w mnóstwo cienkich warkoczyków. Długie nogi wciśnięte w obcisłe dżinsy, bawełniana koszulka pozwala zauważyć krągły zarys jej piersi, na szyi sznury kolorowych koralików.

Ma ładne rysy twarzy, w dużych, czarnych oczach dostrzegam strach i zdziwienie, obfite usta ma zaciśnięte w nerwowym grymasie. Jej twarz robi na mnie dziwne wrażenie, emanuje z niej jakieś ciepło, widać wszystkie uczucia kłębiące się w niej, zdenerwowanie i troskę. Dostrzega leżącego na podłodze Czarnego, podbiega do niego i przykuca.

- Czarny, co się tutaj dzieje?

Bierze w dłonie i unosi lekko jego głowę, odgarnia z twarzy włosy.

- Powiedz coś do cholery, co z tobą?

Jej głos drży ze zdenerwowania, Czarny powoli siada, przeciera ręką oczy.

- Spoko Iza, nic się nie stało..

- Jak to nic? Wszystko tutaj jest rozpieprzone! Ćpałeś coś?

W jej oczach migoczą łzy. Czarny głaszcze ją po twarzy i po włosach.

- Próba kochanie, lekko wybuchowa próba- Czarny zmarszczył

czoło.

- Chodźmy stąd.

Dziewczyna pomaga mu wstać, obejmuje go i prowadzi do

drzwi. W drzwiach obraca się i patrzy: najpierw na Michała leżącego pod kupą bębnów, później na mnie leżącego z roztrzaskaną gitarą w ręce.

Patrzę jej prosto w oczy, ona patrzy na mnie, ma skupiony wyraz twarzy, ściągnięte brwi i malutką zmarszczkę pomiędzy nimi. Chwilę parzy na mnie, jakby chciała coś zrozumieć.

- Jesteście wszyscy nienormalni.

Odwraca się i wyprowadza Czarnego z pokoju trzaskając

drzwiami. Ja pieprzę, co to było? Odtwarzam w pamięci scenę z przed chwili i czuję, że ta dziewczyna zrobiła dziwne wrażenie na mojej zjaranej świadomości.

Czułem bijące od niej ciepło, plątaninę uczuć, które przeżywała, jej kobiecość wniosła trochę normalności do chaosu, który panował w garażu, trochę spokoju. Odczułem tą chwilę, jakby potężny odpływ obmył moje ciało i odszedł brudną falą.

- Chyba nam totalnie odbiło.

Michał jęcząc wydobywa się spod sterty sprzętu.

- Chyba nas pojebało! Rozwaliliśmy cały sprzęt!

Chyba się przejął, kopie w bębny, później siada i chwyta się za

głowę.

- Jak my teraz do cholery będziemy grać?

- Ja mam chwilowo po graniu.

Patrzę na resztki mojej gitary, odrzucam je na bok. W zasadzie

trochę mnie to śmieszy, zrobiliśmy demolkę jak się patrzy, jak małe dzieci. W sumie było to działanie twórcze.

- Co narzekasz, uzewnętrzniliśmy swoje odczucia, wszystko dla sztuki, prawdziwy artyzm ha! ha! ha!

- Jesteś popieprzony.- Michał jest zdruzgotany, próbuje układać sprzęt, a ja się śmieję coraz głośniej, totalnie komiczna sytuacja.

- Mogliśmy nagrać to kamerą ha! ha! To byłby teledysk! Wiesz, jak nazwiemy kapelę? Australopitek! Ha! ha! ha!

Michał uśmiecha się smutno.

- Chodźmy stąd, faza już mi przechodzi. Idziemy na piwo?

- Spoko. I tak nie mam nic do roboty.

Zbieram się z ziemi i wychodzimy.

Knajpa jak to knajpa, ciemna, wchodzi się do niej po schodach w

dół, jak do podziemnego bunkra. Smród dymu z papierosów, obskurne stoliki, popielniczki.

Michał kupuje dwa piwa, przez chwilę pijemy w milczeniu.

- Kurna Pablo, i co my teraz zrobimy? – Michał patrzy na mnie i widzę po jego minie, że przejął się tym wszystkim.

- Nic. Zwyczajnie nic. – Biorę łyk piwa.

- Jak to nic? Przecież mięliśmy grać? Chyba teraz nie odpuścisz,

co?

- Nie wiem, przecież gitary z dupy nie wyciągnę, nie wiadomo co Czarny zresztą teraz zrobi. A propos Czarnego, co to była za paniena?

Michał uderza pięścią w stół, aż kufle podskakują.

- Gówno mnie obchodzi paniena Czarnego. Słuchaj Pablo, ja na to granie czekałem dwa lata. – Michał nachyla się do mnie przez stół, zmarszył brwi, w oczach ma napięcie.

- Więc mnie nie wkurwiaj. Załatwię ci gitarę, ale masz grać i nie pieprzyć głupot. Czarny będzie grał.

- Spokojnie stary, nie mówię, że nie będę grał. Będzie sprzęt -

możemy grać.

- Kupię ci jeszcze piwo.

Przyszedł z piwem i znowu cisza. Bębni palcami po stole, ciągle

go coś denerwuje. W sumie to nie myślałem, że aż tak mu zależy na tej kapeli. Michał jakby odgadł moje myśli.

- Stary, muzyka to dla mnie wszystko. Bez niej jestem zerem. Zwyczajnym dupkiem, który właśnie skończy szkołę i będzie zapierdalał dwanaście godzin dziennie, żeby coś do gęby włożyć, jak miliony innych dupków, rozumiesz?

Michał patrzy na mnie z napięciem, pytanie aż się wybiło na jego twarzy jak pieczęć w wosku. Chyba go rozumiem.

- To jest ucieczka od tej całej pieprzonej szarości. Kiedy gram, wiem że jestem człowiekiem, mam uczucia i chcę coś przekazać innym. To nie chodzi o to, że chcę być oryginalny, lepszy, żeby dupy na mnie leciały, pieprzę to.

To jest ważne dla mnie, dla mojego samopoczucia, mojej samooceny. Bez tego czuję się niczym, gównem. Ty sobie coś piszesz, Czarny maluje, a ja umiem tylko grać, walić w te pieprzone gary, kumasz? To wszystko co mam! Więc mnie nie próbuj wkurwiać, i nie mów, że nie będziemy grać.

Patrzę na niego i sam czuję, że chcę grać, czuję, że to coś naprawdę niezwykłego.

- Spoko, pogramy. Kurna, choćby na samym gryfie, ale będziemy.

Uśmiecham się, Michał też się uśmiecha i ściska moją rękę.

- To uzgodnine. Trzeba to oblać do cholery, dzisiaj pijemy!

Radość aż z niego tryska i mnie też udziela się ten

optymistyczny nastrój.

- No to pijemy!

 

 

Idę kamienistą, górską ścieżką przez wysoki, świerkowy las. Jest

piękny, letni poranek, słońce prześwitujące przez korony drzew rzuca na pnie i krzaki świetliste plamy.

Las szumi poruszany przez łagodne podmuchy wiatru, słyszę głosy leśnych ptaków.

Przeskakuję omszałe kamienie i omijam zwalone, stare drzewa. Dokoła mnie armia prastarych, wysokich świerków, ich pnie robią wrażenie nieprzebytej ściany.

Ścieżka raz wznosi się, raz opada, mijam górskie potoki w których bulgocze krystalicznie czysta woda.

Nie mam pojęcia dokąd zmierzam, jestem zupełnie zatracony w marszu, idę i idę, chwilami pot zalewa mi twarz, później chłodzą mnie podmuchy górskiego wiatru.

Przystaję na chwilę i oddycham głęboko. Rześkie powietrze i cała ta piękna sceneria sprawiają, że czuję się niesamowicie.

Zachwycając się widokiem, kątem oka dostrzegam jakiś ruch pomiędzy drzewami. Zauważam zieloną, szybka biegnącą postać.

Bez namysłu ruszam za nią. Przeskakuję korzenie ściętych drzew i omijam pnie. Postać ucieka, ale szybko zbliżam się do niej. Nagle potyka się o jakiś korzeń i pada. Pędem zbliżam się do niej, lecz zrywa się i ucieka. Jestem już tuż, tuż za nią, widzę, że jest to kobieta w długiej, zielonej sukience, która pozwala dostrzec zarys jej nóg. Na głowie ma chustę, nie widzę włosów ani twarzy, ale mam wrażenie, że wiem kto to jest.

Ciężko dysząc biegnę resztkami sił, krzyczę: Stój! Stój! Nie bój się!, ale ona biegnie szaleńczo stromym stokiem w dół. Krzaki szarpią jej suknię, lecz ona biegnie jakby na oślep, dziwię się, że nie wpadła na żadne drzewo.

Wiem kto to jest, chcę tylko zobaczyć jej twarz, chcę być pewny, biegnę i biegnę, skaczę, wywracam się, muszę ją dogonić.

Las się kończy, kobieta wbiega na łączkę, która nagle urywa się.

Wołam: Stój! Ale ona skacze i unosi się w powietrzu. Zdyszany dobiegam na łąkę i z rozpędu ledwo udaje mi się zatrzymać.

Nie wiem co myśleć, w głowie szumi mi od biegu, w uszach słyszę głośne bicie serca. Przede mną widzę strome urwisko i głęboką przepaść, na dnie której pienią się rwące strugi głębokiej rzeki.

Gdzie ona jest? Patrzę w górę i zastygam w osłupieniu. Kobieta rozłożywszy ramiona frunie w powietrzu coraz wyżej, wiatr powiewa zielenią jej sukni, leci wprost do słońca, które oślepia mnie.

Osłaniam oczy rękami i nie widzę już nic prócz oślepiającego blasku.

 

 

 

 

 

 

Szare uliczki wśród bloków, w oknach kobiety wypatrują oczy, na balkonach powiewają kolorowe fatałaszki, zieleń w doniczkach i szarość murów, dosyć przygnębiające zestawienie.

Dzieciaki biegają wkoło bloków, bawią się w piaskownicach, plaża dwa na dwa metry, imitacja dzieciństwa, gówno.

Starsi chłopcy palą za rogiem papierosy, nerwowo wyglądając, czy przypadkiem nie nadchodzą ich rodzice. Ktoś idzie z zakupami, przejeżdżają samochody, zwyczajny, szary dzień.

Do próby mam dwie godziny, Michał pożyczył od kogoś gitarę, zobaczymy co się dzisiaj da zrobić. Póki co idę na wysypisko śmieci, to jest moje królestwo. Od kiedy pamiętam, chodziłem tam.

Jako dzieciak wyszukiwałem w śmieciach mnóstwo skarbów, którymi mogłem się bawić, później chodziłem tam sobie posiedzieć, porozmyślać.

Wysypisko leży zaraz za miastem, ogromne pagórki śmierdzących różności. Czasem siadałem na szczycie takiego wzgórza i patrząc na to chaotycznie rozrzucone zbiorowisko odpadów, widziałem ruiny wielkich miast, zburzone pałace, spalone świątynie, uliczki zasypane gruzem, całe upadłe cywilizacje.

Snułem domysły jakie to kataklizmy przeszły przez te metropolie. W wyobraźni widziałem potężne trzęsienia ziemi, zapadające się domy, widziałem krwawe wojny, pożary, wybuchy.

Snując takie wizje odrywałem się od rzeczywistości, byłem świadkiem ubiegłych stuleci, tysiącleci, żyłem przez całe wieczności.

Coś z moim mózgiem musiało być od początku nie tak, od małego żyłem na krawędzi rzeczywistości i wyobraźni, moje wizje były dla mnie czasem dużo bardziej realne od codzienności.

Może wynikało to z braku wrażeń w realiach, w których chcąc nie chcąc zostałem osadzony, może rekompensowałem sobie brak przygód, brak doznań, którymi mógłbym nasycić swój głód wrażeń.

 

Siedzę na kępce trawy okalającej wysypisko i naprawdę czuję się jak u siebie w domu. Patrzę na śmierdzące sterty i zdaje mi się, że to jest moje podwórko na którym się wychowałem, które przypomina mi moje dzieciństwo.

W sumie całe to miasto pod przykrywką porządku to jeden wielki śmietnik, tyle, że tutaj śmieciami są śmieci, a w mieście ludzie. Dosyć karkołomne porównanie, ale coś w tym jest.

Zapalam papierosa, patrzę na zegarek, spoko, jaszcze godzinka.

- Cześć.

Z zadumy wyrywa mnie dobiegający z tyłu głos.

Patrzę za siebie i widzę dziewczynę Czarnego. Jest ubrana w czarne dżinsy i czarną bluzę z kapturem. Niezłe jest to połączenie czerni z jej blond włosami.

- No cześć. Co ty tutaj robisz?

Siada obok mnie i zaczynam czuć się bardzo dziwnie. Jej

delikatny zapach jak narkotyk powoduje, że czas nagle zwalnia, wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie.

Lekki wiatr muska jej włosy i jedno złote pasemko unosi się w powietrzu wolno jak kłębek pierza, chwilę dryfuje i muska mój policzek. W całym ciele czuję mrowienie, chcę ruszyć ręką, ale mózg nie przesyła do niej informacji.

Włosy jeszcze raz dotykają mej twarzy i odlatują powoli, czuję ciepło i dziwny spokój. Nagle czas znowu rusza, wszystko wraca do normy.

- Mieszkam w bloku obok, widziałam jak przechodzisz.

Jestem jeszcze oszołomiony tym chwilowym stanem, jakbym się

właśnie obudził.

- Macie dzisiaj próbę?

- Tak, za godzinę.

- Fajnie, wpadnę posłuchać. Jej głos jest piękny . Nie bardzo

rozumiem, co ona mówi ale czuję spokój, jakbym siedział w lesie i słuchał szmeru strumyka, chyba coś mi się już pieprzy w główce.

- Mam nadzieję, że dzisiaj nie będzie znów demolki.

- Coś ty!- śmieję się. – Wczoraj totalnie nam odbiło, to był jakiś

dziwny dzień, dzisiaj będziemy grali i tylko grali, obiecuję!

Ona też się śmieje, później przestaje i patrzy przed siebie.

Przez chwilę patrzę na jej twarz, jest niewątpliwie piękna, emanuje z niej kobiecość, a jednocześnie dziewczęce ciepło. Ale w jej oczach nie ma radości, jest jakiś niepokój, strach, dezorientacja, nie wiem, zresztą to nie moja sprawa.

Przez chwilę patrzymy przed siebie, wbici każdy w soje myśli, później ona odzywa się.

- Byłeś kiedyś na wsi?

- Tak, przez rok mieszkałem u dziadków.

- Ja też mieszkałam na wsi.

Cisza. Nie odzywamy się. Czuję się jakiś rozdrażniony tą całą

sytuacją, czuję napięcie. Patrzę na dziewczynę i widzę łzę, która spływa po jej policzku. Piękny obrazek, piękna łza na pięknej twarzy.

Nagle coś we mnie wstępuje, klękam przed nią i chwytam jej twarz w dłonie. Następnie całuję ją w gorące, drżące usta i przez chwilę czuję się jakbym umierał. Później wstaję.

- Nie obchodzi mnie dlaczego płaczesz. Nie obchodzi mnie kim jesteś i dlaczego jesteś nieszczęśliwa, to nie moja sprawa, rozumiesz?!?

Nie patrzę na nią kiedy to mówię. Czuję zagrożenie. Może i jestem tchórzem, ale czuję, że muszę uciekać.

Odchodzę szybkim krokiem, a w środku czuję wielki ciężar, czuję się, jakbym zabił matkę. W głowie kompletny chaos, serce bije jak oszalałe.

- Pierdolę to wszystko! Pierdolę takie przygody!

Krzyk pomaga mi rozładować emocje. Drę się na cały głos:

- Pieeerdolę!

 

Kiedy zasypiam, przed oczami widzę świetliste kręgi pływające w ciemnej, gęstej przestrzeni. Pływają sobie w różnych kierunkach, nakładają się na siebie, przecinają swoje trasy, zmieniają barwy.

Tak jak moje rozleniwione myśli, bez wytyczonego kierunku plączą się między uśpionymi szarymi komórkami.

Gdy zasypiam, moje myśli ulegają deformacjom, nie dotyczą ich żadne reguły, nie krępują ich żadne pewniki, okoliczności, wiarygodność, nic. Po prostu przekształcają się w różne fantazje, nierealne obrazki.

W tym leniwym tańcu poszczególne wątki tracą odrębność, łączą się w niezrozumiałą masę faktów, fantazji i wyobrażeń. Wchodzę w tę gęstą nicość, jakbym wchodził powoli do jeziora pełnego gorącego kisielu. Brnę po kostki w ciepłej papce, kisiel przecieka mi pomiędzy palcami, powoli krępuje kolana, uda, brzuch i ręce.

Na koniec zanurzam w nim głowę i uwalniam się od świadomości, zasypiam. Później jest już tylko ciemność.

Z ciemności wyłania się mała iskierka, mały meteoryt świadomości, który pląsa wokół mego bezcielesnego ego, okrąża je, by w końcu wniknąć w nie i rozbłysnąć pełnowymiarowym snem.

W moim śnie siedzę w małym pokoju, którego ściany, sufit i podłoga są pomarańczowe.

W jednej ze ścian dostrzegam okno, w przeciwległej drzwi. Cały pokój zalega mgiełka podświetlana przez lampę z czerwoną żarówką.

Wszystko jest zupełnie nierealne, cały pokój pulsuje w rytm mojego oddechu, ściany raz się rozszerzają, raz zwężają. Sufit zniża się i podnosi, czuję pod stopami falowanie pomarańczowej podłogi. Przez czerwono-świetlistą mgłę patrzę w okno, ale to tylko duże lustro z klamką, i widzę w nim postać okrytą kłębami dymu, nie widzę twarzy.

Nie dociera do mnie nierealność tego wszystkiego, nie ustosunkowuję się do tego faktu. Słyszę stłumione dudnienie bębnów.

Niestabilny pokój pulsuje teraz w rytm bicia bębnów, a mój oddech też dostosowuje się do niego.

Kołysząc się, nagle odrywam stopy od podłogi i płynę w czerwonej mgle, powoli dryfuję do sufitu i odbijając się od niego odlatuję w kierunku drzwi. Coraz mniej widzę, mgła gęstnieje, a jednocześnie odbija czerwone światło lampy, rażąc moje oczy.

Słyszę pukanie do drzwi, bicie bębnów staje się coraz głośniejsze, przypomina teraz nawoływanie do walki afrykańskich tam - tamów.

Otwieram drzwi i do pokoju wpada potężny podmuch wiatru.

Klamka zostaje wyrwana z mojej dłoni, a wpadające do pokoju powietrze odrzuca mnie w przeciwległy kąt pokoju. Drzwi szarpane wiatrem raz za razem uderzają o ścianę, powietrze wpadające do pokoju jest przeraźliwie białe, cały otwór drzwi jest wypełniony oślepiającym światłem, którego promienie wpadając do pokoju gubią się w kłębach dymu.

Wiszę przyklejony do okna – lustra i wpatrując się w oszałamiającą grę świateł, dymu, wiatru i cieni dostrzegam w tym walkę niebios i piekieł.

Boskie promienie, chcące przeniknąć dym diabelskich kadzideł, gubią się w czerwonych otchłaniach. Oczyszczający wiatr goni kłęby dymu, torując miejsce do światłości, ale dym ucieka i powraca, rozstępuje się by nagle znów się złączyć, wszystko pod czujnym wzrokiem czerwonego oka na pływającym suficie.

Zmaganiom towarzyszy bicie bębnów, jak na walce gladiatorów, domagające się krwi jednego z walczących.

Właśnie w moim mózgu krystalizuje się myśl, co ja tu robię na tej arenie, gdy na potokach promiennego wiatru do pokoju wlatuje jakaś postać.

Kto to jest? Mojżesz, Ikar czy Jezus?

Dźwięki bębnów są coraz głośniejsze, muzyka wzmaga się, przeistacza w jedno wielkie dudnienie, drzwi z trzaskiem zamykają się, lampa gaśnie, nastaje ciemność, muzyka milknie.

Czuję czyjąś obecność obok mnie, czuję strach. Jestem wtopiony w czarną smołę, przylepiony do lustra, które nie odzwierciedla niczego. Szamocąc się w zbliżającym obłędzie rejestruję błysk lampy, jeden, drugi, w końcu zapala się na stałe. Słyszę cichą melodię skrzypiec sączącą się z nicości. Patrzę, i obok siebie dostrzegam człowieka jak ja przylepionego do lustra. Ale jego twarz... Boże, przecież to Czarny!!!

- Czarny, to ty?

Ledwo widzę przez mgłę jego twarz, ale tak, to on!

- Szukam Izy.

Jego głos, kurwa co to jest? Słyszę dobywający się z ust

Czarnego starczy głos, głos jakiegoś starego dziada! Kogo on szuka?

- Kogo? Jakiej Izy?

- Mojej dziewczyny, wiem że tu jest.

- Pogięło cię? Tutaj? Stary, to jest jakiś koszmar!

Chcę poruszyć ręką, nie mogę, przyklejone do lustra tak samo

jak nogi i reszta ciała.

- Wiem, że tu jest. Czuję to.

Czarny zaczyna kaszleć, dusi się i parska jak jakiś

osiemdziesięcioletni gruźlik.

- Teraz to mnie już naprawdę popieprzyło.

Nic nie rozumiem. O co tutaj w ogóle chodzi? Skąd te skrzypce? Coś mi się zaczyna przypominać, gdzieś już słyszałem tego skrzypka, ale gdzie?

- Słuchaj Pablo, słyszę jej głos.

- Gdzie do cholery? Słyszę tylko granie skrzypiec!

- Jakich skrzypiec? To Iza śpiewa, pięknie co?

Słyszę, że Czarny łka, nasłuchuję, nic tylko dźwięk skrzypiec. Nic

nie rozumiem, o co mu chodzi?

Czarny zaczyna się śmiać, trzęsie się i zanosi szalonym śmiechem.

- Z czego się śmiejesz idioto? Z czego?

Zaczynam krzyczeć, żeby zagłuszyć jego śmiech. Śmieje się coraz głośniej, przekrwione oczy wychodzą mu z orbit, cała twarz nabrzmiała krwią, szamoce się i trzęsie.

- Przestań kurwa! Przestań!!!

Czarny krzyczy, skrzypce płaczą, już oszalałem. Próbuję

oderwać ręce od lustra, nic z tego.

Nagle głowa Czarnego eksploduje tysiącem czerwonych płatków róż, rozsypują się po całym pokoju, pływają po bałwanach czerwonej mgły, w której cięgle słychać śmiech Czarnego i granie skrzypiec.

Czerwień zalewa mi oczy.

 

Wszystko jest pogięte. Ten pieprzony dzień jest pogięty. Moje życie jest pogięte.. Obudziłem się rano w pustym mieszkaniu, głupie uczucie. Nikt nie chodzi po kuchni, nikt nie hałasuje naczyniami, nikt się nie spieszy do pracy. Cicho jak w grobie.

Za oknem krople deszczu uderzają rytmicznie w parapet: puk, puk, puk... Beznadzieja.

Ciemno w pokoju, nie chce mi się wstawać, tym bardziej do szkoły. Znów oglądać defilady przygłupów na korytarzach i siedzieć na tych pogiętych zajęciach.

Jakiś jestem wypruty, wszystko przez te pieprzone koszmary, co mi się dzisiaj śniło? Chyba Czarny, ale nie wiem dokładnie o co chodziło w tym śnie.

Może dzisiaj będziemy grać, ale jakoś ta myśl nie budzi we mnie entuzjazmu. Nie chce mi się gadać z Czarnym i z Michałem. Nie chce mi się słuchać ich słów, uczestniczyć w ich pokręconym życiu, w ich pokręconych planach. Kurwa, tak się czuję, że nic tylko się powiesić. Ta ciemność za oknem i cisza w mieszkaniu zaczynają mnie wkurzać.

- Mamo? Jesteś tam?

Zaraz wejdzie i mnie opieprzy, że jeszcze nie wstałem.

- Tato, podwieziesz mnie do szkoły?

Kiedy oni właściwie mają przyjechać, za parę dni chyba.

- Paweł wstawaj! Spóźnisz się do szkoły!

Mama? Co jest kurna? Chyba mam jakieś zwidy.

- Mamo? Jest tam ktoś?

- Wstawaj, nie wygłupiaj się, Iza zaraz po ciebie przyjdzie.

Tego to już dla mnie za dużo. Wyskakuję z łóżka i biegnę do

kuchni. Nic, pusto, w zlewie sterta brudnych naczyń, na stole walają się brudne sztućce, jakieś okruszki , istny syf.

Zaczynam się głupio czuć, idę do przedpokoju, zaglądam do pokoju rodziców, do łazienki, pusto.

Kurna, co się dzieje? Wyraźnie słyszałem jakiś głos. Siadam w fotelu i zapalam papierosa, na czole zebrały mi się kropelki potu, pewnie ze strachu. W głowie kłębią mi się różne myśli.

Coś z moją głową jest nie tak, może przesadzam za bardzo z piciem i jaraniem. Demolka u Czarnego, te wszystkie koszmary i jeszcze teraz słyszę jakieś głosy. Coś się zaczyna w moim życiu kumulować, to wszystko prowadzi do jakiegoś kataklizmu. Może umrę, a może popieprzy mi się w głowie na amen i skończę w kaftanie.

Dlaczego niby Iza miałaby po mnie przyjść? Kurna, o co tutaj chodzi? Dzisiaj jest jakiś cholerny dzień.

Rozglądam się po pokoju i mój wzrok zatrzymuje się na szafie, na której leży futerał ze skrzypcami ojca.

Skrzypce! Teraz już mam dość, ogarnia mnie wściekłość. Wszystkie moje kłopoty wiążą się ze skrzypcami. Dźwięki skrzypiec towarzyszą mojej wędrówce po czeluściach piekieł mojej chorej duszy. Szybko ściągam futerał i otwieram go. Są, leżą sobie jak gdyby nigdy nic, ojciec już od dawna nie gra, niby taki niewinny, nieużywany instrument.

Ja pieprzę, teraz czas na zemstę. Biorę skrzypce i idę do kuchni. Włączam palnik gazowy i trzymając instrument za gryf, opalam je na niebieskim płomyku. Lakier zaczyna powoli czernieć, ogniki liżą pieszczotliwie drzewo, pięknie...

Obracam swoją zdobycz jak na rożnie, to jest ofiara całopalna z pieprzonego instrumentu, z muzyki, ze sztuki, z moich koszmarów.

Płoń drewienko, znikaj czarcie, ta cała impreza zaczyna mnie dziko cieszyć. Zaczynam nucić jakieś indiańskie pieśni, skrzypce płoną z jednej strony, w kuchni jest coraz więcej dymu.

Nagle słyszę dźwięk budzika w pokoju.

- Kurwa, co ja robię?

Co się ze mną dzieje? Rzucam skrzypce na podłogę, rozdeptuję nadpalone drewno. W kuchni jest pełno dymu, który gryzie mnie w oczy, smród spalonego drewna pewnie czuć na klatkę schodową, jeszcze się tu ktoś zleci, cholera.

Zalewam wodą z kubka żarzące się drewno, gdy słyszę dzwonek do drzwi. Tylko tego było mi do szczęścia potrzeba, kto to może być do cholery? Starzy? Kumple?

Ze strachem otwieram lekko drzwi i wyglądam na zewnątrz. A tutaj, jak gdyby nigdy nic stoi ona i patrzy na mnie.

Ma na sobie lekką, luźną sukienkę nad kolana, rozpuszczone blond włosy i czerwone usta. W oczach ma skupienie i jednocześnie spokój, ale nie patrzę na oczy, patrzę na jej czerwone usta, wyglądają jakby płonęły, wyglądają jak płonące skrzypce.

- Cześć, mogę wejść?

Teraz już patrzę na jej oczy. I co ja mam o tym myśleć?

- Wchodź.

Wpuszczam ją do mieszkania i zamykam drzwi.

- Gotujesz coś?

Cholerne skrzypce, teraz to już nie wiem co mam mówić.

- Nie całkiem. Ale nieważne, wejdź do pokoju. Zrobić ci coś do

picia?

- Dzięki, nie trzeba.

Wchodzi do pokoju i siada w fotelu, ja wchodzę za nią i

zamykam drzwi.

Jak dziwnie wygląda w tym pokoju, który kojarzy mi się z trupiarnią uczuć, z totalną pustką emocjonalną.

A teraz w fotelu, w którym zazwyczaj przesiaduje ojciec, beznamiętnie wpatrując się w małe okienko na świat, jakim jest dla niego ekran telewizora, siedzi dziewczyna z krwi i kości.

Czuję jak powietrze wokół niej nabiera ciepła, jakiejś treści, nie jest już tak beznadziejnie puste.

Patrzy na mnie swoimi dużymi oczami, a ja stoję oparty o futrynę drzwi i sam już nie wiem co czuję. Przez chwilę czuję jej obecność jako kobiety, pięknej kobiety, która siedzi w fotelu i patrzy na mnie pięknymi oczami, a chwilę później czuję się jak dziecko, które zaraz z płaczem podbiegnie do mamy, by wtulić twarz w jej spódnicę i szukać pocieszenia, dotyku dłoni, ciepła.

Patrzę jej w oczy i widzę, że ona to wszystko wie, że rozumie co się ze mną dzieje.

- Chodź tutaj.

Słyszę jej aksamitny głos i widzę, że uśmiecha się zachęcająco.

Podchodzę, siadam przed fotelem i obejmuję jej nogi kładąc głowę na jej kolanach.

Jak mi dobrze, chcę schować się przed światem, chcę zamknąć oczy i czuć tylko jej zapach, zapach jej ciała. Czuję dotyk jej dłoni na mej głowie, gładzi delikatnie moje włosy, bawi się kosmykami.

Czuję się bezpieczny i spokojny, a jednocześnie zbiera się we mnie cały strach i żal, wzbiera we mnie przerażenie i obłęd ostatnich dni.

Coś dławi mnie w gardle i nagle zaczynam szlochać. Niewyobrażalna żałość ściska moją duszę jak żelazna obręcz, wszystko w środku boli mnie. Płaczę, łzy ciekną na jej kolana, ona mocniej tuli moją głowę, objęła ją rękami, i przechyliwszy się, zamknęła w uścisku.

- Płacz, płacz, wyrzuć to z siebie.

Dotyka mojej głowy policzkiem i ten dotyk przynosi mi ulgę,

uspokaja mnie.

Powoli łkanie przechodzi, wycieram oczy o jej nogi, oddycham głęboko. Spokój.

- Co się stało Pablo?

Ma taki ciepły głos.

- Nie wiem już sam dziewczyno, nic już nie wiem.

Delikatnie ciągle gładzi mnie po głowie.

- Coś chyba jest ze mną nie tak, nie wiem, wydaje mi się, że coś

szwankuje w mojej głowie. Tracę kontakt z rzeczywistością, mam halucynacje, zresztą pieprzę to, nie obchodzi mnie to.

Podniosła moją głowę i patrzy z lekkim uśmiechem prosto w moje oczy. Jej twarz jest tak blisko, że czuję na skórze jej oddech, jej ciepło.

- Powiedz mi co cię boli, dobrze?

Najchętniej teraz to wpiłbym się w te czerwone, lekko

rozchylone usta. Chciałbym poczuć ich dotyk na moich ustach, chciałbym poczuć ich smak, jeszcze raz, ostatni...

- Pablo, co z tobą?

Co ze mną? Nie wiem, znowu nie znajduję się w realnym

świecie, słyszę głos Izy, a jednocześnie myślę o jej ustach, wspominam ich smak, myślę o moich koszmarach, żyję na zbyt wielu płaszczyznach jednocześnie.

- Spaliłem skrzypce.

- Coś ty?!?

Rozwarła szeroko oczy, piękne zielono - brązowe głębiny

okolone czernią rzęs.

- Skrzypce trzeba pokochać, wiesz?

- Chyba nic nie rozumiesz, Czarny Skrzypek grał na tych

skrzypcach, sam czart, demon, obłęd. Kwintesencja zła!

Wyrzucam z siebie sformułowany w słowa strach, znów ogarnia mnie niepokój. Kurwa, nie chcę o tym myśleć.

- Nienawidzę ich dźwięku, ich...

Iza ucisza mnie, kładąc palec na moje usta.

Chcę coś powiedzieć, ale jestem skrępowany tym słodkim dotykiem, jej delikatnością.

- To nie ważne, kto na nich gra. Skrzypce trzeba kochać, Pablo.

Nie ma złych melodii. Możesz nienawidzić skrzypka, ale on nie jest ważny, to czarodziej, szaman.

On tańczy taniec deszczu, ale nie jest jego kroplą. On tylko czaruje, skrzypce grają same. Nie możesz uciekać przed ich dźwiękami.

Bez nich twoje życie będzie pozbawione kolorów, jak życie ślepca.

Na chwilę umilkła.

- Nie możesz uciekać przed uczuciami.

Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że ją rozumiem, że ma

rację. Chyba źle do tego wszystkiego podchodzę.

Iza uśmiecha się do mnie.

- Wiesz, myślę, że to spalenie skrzypiec to twoja pierwsza melodia, którą stworzyłeś. Myślę, że budzisz się z długiego snu, otwierasz oczy, a to boli...

Pochyla się i całuje mnie delikatnie w usta. Jej włosy obsypują złotem moją twarz, ich zapach otula moją głowę, oszałamia mnie.

Z tego snu chciałbym się nigdy nie obudzić. Jest w jej smaku coś magicznego, mam na ustach tajemniczy dotyk anioła, zapach raju i nieznanej baśni.

Zamykam oczy i wtulam głowę w jej kolana, ciepły wiatr rozwiewa moje włosy, słyszę szelest piór i szum skrzydeł rozgarniających powietrze.

Czuję błogi spokój i zasypiam.

 

 

Widzę góry, ośnieżone szczyty błyskające iskrami śnieżnego poranka. Wstające słońce pożera cienie w szczelinach i załomach skalnych, maluje śnieg na żółto i na niebiesko. Mroźny wiatr podnosi iskrzący się pył i rozwiewa go dokoła.

Lecę nad tymi ośnieżonymi olbrzymami, mam szeroko rozłożone ramiona, ale nie macham nimi, po prostu się unoszę i wdycham lodowate powietrze z kryształkami śniegu.

Czuję się cudownie w tym rześkim powietrzu, aż chce mi się śmiać, nade mną jasne słońce i błękitne niebo, pode mną śpiące góry, przepaście i przytulne doliny.

Próbuję zrobić salto, udało się! Kręcę się w powietrzu, fikam koziołki, macham rękami, ale zajebiście! Dostrzegam nad sobą małą chmurkę, podfruwam do niej, a tam na kłębach mgły siedzi sobie anioł.

Nie jakiś tam nadzwyczajny, zwykły, młodo wyglądający anioł w białej szacie, skrzydła złożone, siedzi i gra na flecie.

- Przepraszam. Czy można tutaj wylądować?

Anioł przerwał grę, lekko zdziwiony patrzy na mnie.

- A pan gdzie frunie? Do góry czy na dół?

- Ja w tych górach chcę wylądować.

Patrzy na mnie, jakbym był nienormalny.

- Tam nie ma lądowiska, bo zazwyczaj się wchodzi od dołu.

- Przecież nie skoczę na dół, nie?

Anioł wstał i wyciągnął z chmury jakąś linę.

- Zawiąż pan to na tej chmurze, powinno starczyć do tego szczytu

pod nami.

Trochę to wszystko nierealne, ale jakiś sens w końcu ma. Anioł pomógł mi zawiązać linę za chmurę i puścił ją na dół. Rzeczywiście była długa, sięgała szczytu góry daleko pode mną.

- Dzięki, to ja już pójdę.

- Miłej podróży.

Anioł uśmiechnął się i pomachał ręką, a ja jedną dłonią

chwyciłem za linę i zacząłem się spuszczać w dół. Trochę dziwnie się poczułem, krew uderzyła mi do głowy, góry niebezpiecznie szybka zbliżały się do mnie, ale nie miałem wrażenia, że spadam, po prostu sobie leciałem.

Gdy byłem już dosyć blisko nad górami, zauważyłem ptaka, który wzbił się z pobliskiego szczytu w powietrze. Leciał w moim kierunku.

Zatrzymałem się i zacząłem się przypatrywać, piękny widok, ptak leciał wprost w niebo, wolny i wszechwładny, jak pan tych gór, władca oglądający swoją ziemię.

Gdy zbliżał się do mnie, zauważyłem, że to człowiek, nie ptak. Nagi mężczyzna z rozpostartymi ramionami podleciał do mnie i zatrzymał się w powietrzu.

- Czarny?!? Gdzie ty lecisz?

Czarny popatrzył na mnie swoimi oczami, jeszcze bardziej

dzikimi i jeszcze bardziej żarzącymi się niż zwykle.

- Do góry. Byłeś ostatnio na dole?

- W sumie cały czas tam siedzę, teraz sobie tylko trochę polatałem.

- Kurczę, stary, tam straszny chaos teraz jest. Nikt nie wie, kim jest

i co się w ogóle dzieje, wszystko się poplątało. Muszę rozprostować ramiona bo zacząłem się już dusić.

- Spoko, chyba masz rację, tutaj jest pięknie, można naprawdę

odetchnąć.

- Pablo, teraz jesteś pomiędzy. Jesteś zawieszony jak ta lina, ale

tam, w słońcu dopiero zaczną żyć.

- Stary, ale żebyś na próbę przyszedł jutro.

Czarny uśmiechnął się dziwnie, tak nienaturalnie spokojnie.

- Nie bój się, będę na pewno.

- Dobra, to ja już lecę, trzymaj się.

- Cześć, uważaj na siebie!

Czarny pomachał ręką i poleciał do góry. Ja chwyciłem linę i

Zacząłem frunąć w dół. Czułem dziwny niepokój, kurczę, o co znowu chodzi, że my latamy w powietrzu, przecież to było jakoś inaczej, nigdy nie lataliśmy, dlaczego? Czarny poleciał do góry, ja lecę w dół, dziwne to wszystko.

Coś mi chodzi po głowie, cholera, ja już Czarnego spotkałem w jakimś nietypowym miejscu.

Tam było ciemno, wiał wiatr, wspomnienia jak migawki filmu zaczęły się pojawiać w moim mózgu. Tam było ciemno, był ogień, co jest??

Nagle czuję, że zaczynam spadać, lina wyślizgnęła się z mojej ręki i dyndała w powietrzu daleko ode mnie. A ja już nie leciałem, spadałem!!!

Zacząłem machać rękami i nogami, wiatr zaczął targać moje włosy, wyć w moich uszach.

- Nieee!!!

Góry zbliżały się do mnie w zastraszającym tempie, zaraz

roztrzaskam się o szare kontury skał. Wrzeszczę:

- Aaaaa...

 

 

Cholera, ale sen. Siadam na łóżku, jestem cały spocony,

oddycham ciężko jak po długim biegu.

Te moje sny są strasznie popieprzone, anioły, latanie, wszystko ślicznie, ale roztrzaskać się o skały... Sięgam po papierosy, zapalam. W pokoju ciemno, cierpki smak tytoniu w ustach, w nocy papieros inaczej smakuje.

Rozglądam się, ale nic nie widać, ciemność, jedynie z okna pomiędzy zasłonami przebija się słaba poświata. Co to jest za dzień? Wtorek? Czwartek? Nie wiem, nieważne.

Wczoraj było dziwnie, przyszła Iza zasnąłem z głową na jej kolanach. Gdy się obudziłem, już jej nie było. Jak zjawa. Iza...

Wszystko, co z nią związane jest strasznie zakręcone. Przecież to dziewczyna Czarnego. Muszę przyznać, że działa na mnie niesamowicie, przy niej wszystko jest oczywiste, to kolejny wymiar, w którym egzystuję, zmieniam jakby kąt postrzegania świata.

Dziwne uczucie. Ogólnie to dziewczyny denerwują mnie jak cholera, ona to coś zupełnie innego.

Zaciągam się papierosem i wypuszczam powoli dym.

Kurczę, ale jest piękna, gdy patrzę na nią, to mam ochotę ją zjeść. Ale jest jakaś nierealna, chwilami myślę, że to wymysł mojej chorej wyobraźni. A może tak właśnie jest? Może jest kolejnym zakręconym snem? Nie wiem.

Gaszę papierosa, jeszcze się prześpię trochę. Dzisiaj szkoła, później próba.

 

 

Czarny umarł jak żył. Tak samo nieprzewidywalnie i tajemniczo, całkiem w jego stylu.

Śmierć to były jego ostatnie słowa, wydaje mi się, że ni kierowane do kogoś szczególnego. Po prostu dokończył swoją dziwną opowieść, którą opowiadał sam sobie.

Tak naprawdę dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że zupełnie go nie znałem, te kilka zdarzeń z jego życia, których byłem świadkiem, to wszystko. I jeszcze kilka chwil, kiedy wydawało mi się, że odbieram jego uczucia, jego intencje, kiedy wspólnie graliśmy. Myślę, że parę razy znaleźliśmy się w tym samym stanie świadomości, w tym samym transie. I tyle. Kilka mało znaczący chwil, które dzieliłem z człowiekiem, o którym myślałem, że znam go od dzieciństwa.

I który właśnie dzisiaj odszedł. Postawił przed lustrem dwie świece, zapalił je, a następnie wszedł do wanny i podciął sobie żyły.

Nigdy się nie dowiem co mógł wtedy myśleć, nigdy nie zobaczę, co wyrażały te jego wilcze oczy. Czy już ulgę, czy jeszcze rozpacz?

Czy on także miał swojego demona, swojego skrzypka, który doprowadzał go do obłędu ? Jakie melodie powstawały w tej chwili w jego coraz bardziej niedotlenionym mózgu? Nigdy się nie dowiem.

Ale czuję się tak dziwnie, czuję trochę smutku, to chyba naturalne w takiej chwili, trochę strachu przez spotkanie z niepoznawalnym, ze śmiercią.

Teraz siedzimy z Michałem w garażu Czarnego, jest między nami pewne napięcie, zapaliliśmy kilka świeczek. Płoną teraz rozjaśniając wnętrze naszego małego muzycznego domku, naszej kryjówki przed bezsensem egzystencji.

Teraz nie jest tu już tak bezpiecznie, coś bezpowrotnie minęło, nie ma już tego ducha, tej siły, czujemy się oszukani i samotni. Przeraźliwie samotni.

W blasku świec nasze twarze wyglądają jak kamienne maski pradawnych bożków, z wykutym pytaniem w oczach.

- Pal Pablo.

Michał podaje mi nabitą fajkę, kupiliśmy worek zielska, musimy

coś ze sobą zrobić, jakoś to wszystko uporządkować, może tak nam się uda, w końcu to sposób bliski Czarnemu.

Zaciągam się głęboko i czuję wypełniający płuca gryzący dym. Podaję fajkę Michałowi. Po mym ciele rozchodzą się leciutkie prądy, wypuszczam dym i czuję znajomą lekkość ciała.

Michał włączył magnetofon, słuchamy naszych utworów. Kurna, mrok garażu, światło świec i trawa powodują, że słyszę naszą muzykę w zupełnie inny sposób.

Jakby w tych melodiach ktoś wyśpiewywał opowieść o życiu, uczuciach, gniewie, strachu i miłości. Boże, jakie to piękne...

Zamykam oczy. Dalej pod powiekami widzę migotanie świec i ciepły mrok. Muzyka wciąga mnie w odległe otchłanie rozświetlone blaskiem milionów gwiazd, które są zawieszonymi w pustce wszechświata płonącymi świecami ludzkich istnień. Patrzę między nimi w ciemności bez granic.

Z otchłani wyrywa mnie głos Michała.

- Pablo?

Jego głos jest niewyraźny jakby dochodził z bardzo dużej

odległości.

- Tak?

Ledwie potrafię poruszać ustami, jestem całkiem

unieruchomiony.

- Zastanawiasz się dlaczego?

Myśli leniwie krążą po moim mózgu, wszystko jest jednak

dziwnie oczywiste.

- Nie. Po co?

Cisza. Gdy już zaczynam odpływać, znowu słyszę głos Michała.

- Pablo, ja go kochałem jak brata...

- Ja też Michał, ja też.

Słyszę, że Michał łka, jego głos komponuje się z jazgotem

gitary, wszystko tak bardzo pasuje do siebie, teraz dopiero zaczynam rozumieć. Naszą muzykę, która jest po prostu naszym życiem, naszym szlochem, nami.

I słyszę bas Czarnego, który prowadzi mnie wlocie pomiędzy otchłaniami. Jego muzyka ciągnie mnie w dal pomiędzy płonącymi świecami, im dalej lecimy, tym bardziej ciemność narasta, ogniki świec są coraz mniejsze, przestrzenie coraz bardziej nieskończone.

I słyszę, że do dźwięków basu Czarnego dołącza się inny dźwięk, bardziej cichy i subtelny, delikatna melodia skrzypiec.

Powoli na moją sparaliżowaną bezwładem twarz wkrada się leniwy uśmiech. Znam te skrzypce, ale już się ich nie boję, wiem jak z nimi żyć. Słucham ich muzyki i wiem, że Czarny jest już wolny i szczęśliwy.

Jakie to cudowne, prowadźcie też mnie, skrzypce, idę za wami...

 

 

 

Gliwice 2000r.

 

 

 

 

 

Woła mnie noc

I czarny skrzypek na gałęzi drzewa

I w zimnym oddechu Księżyca

Płaczące dusze

A ja jestem smutny

Bo moja miłość skryła się za horyzontem

 

Woła mnie cień

I obłąkane tańce wokół ognisk bez ognia

I w zimnej jaskini

Płaczące cicho skały

A ja jestem smutny

Bo moja miłość skryła się za horyzontem

 

Woła mnie chmura

Wszystkich żali świata

Przysłaniająca światło gwiazd

Rażące oczy nocnych ptaków

A ja jestem smutny

Bo moja miłość skryła się za horyzontem


niczego sobie 5 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
Maciej Dydo Fidomax
Maciej Dydo Fidomax 9 czerwca 2002, 20:34
ech tekst na którym trochę się zastanawiałem.. ma tak słaby warsztat.. ale broni się pomysłem, swoistą poetyką i opowiadaniem o czymś, po za tym jest wywrotowy :).. no nie wiem.. jak mówiłem dodaję ze świadomością, że trochę temu tekstu brakuje.. ale im dalej tym lepiej.. a kiedy pojawia się skrzypek i czym bliżej końca tym lepiej..
JAdziu 13 czerwca 2002, 18:19
czytałeś ,,Wilka stepowego"?może się mylę Przemek ale to coś ma wspólnego-może irracjonalnie-z książką Hessego.Pablo,muzyka przynosząca obajwienie i oczyszczenie no i kobieta:jest albo jej nie ma nie wiadomo cud piękności a jednocześnie ulotna jak zjawa.treść bardzo fajna ciekawie się to czytało to co fido napisał że są kłopoty z warsztatem to trochę racja ale ogólnie rzecz biorąc:wartościowy.przede wszystkim za temat,kompozycję i za bardzo dla mnie miłe skojarzenie z Hessem.pozdrawiam.
Onir 17 marca 2003, 17:32
Ten tekst, to mój pierwszy kontakt z prozą, pisałem go 3 lata temu mając 19 lat, więc trudno się dziwić, że technicznie w wielu miejscach się nie wyrobiłem. dzięki dla Kasik za miłą opinię :-)
iwan
iwan 15 maja 2007, 11:15
bleeee!!!!!!!!!!!! i jeszcze raz bleeeeee!!!!!!!!!!
przysłano: 15 grudnia 2011 (historia)

Inne teksty autora

kruk
Przemysław Waszut
MODLITWA
Onir
lądowanie
Przemysław Waszut
Ziemia
Przemysław Waszut
Odyniec
Przemysław Waszut
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca