Literatura

Jedyna droga (opowiadanie)

Szluger

Opowiadanie posklejane z wielu wątków, które dzieją się w różnych czasach, a nawet w różnych wymiarach...
I.

Popatrzyłem w leżące na stole lusterko i przez papierową rurkę zacząłem wciągać w siebie mój kochany proszek. To było jak zwykle nieprzyjemne i od razu poczułem swędzenie w nosie. Potem kula zgęstniałej, piekącej śliny przetoczyła mi się do gardła. Przez chwile myślałem, po co właściwie to robię. Zachowuję się jak ostatni idiota, wchłaniam to wszystko tylko po to, żeby zapomnieć. Sam nie wiedziałem dobrze o czym... Nie chciałem żyć jak inni, zwyczajni ludzie... oni zawsze są nieszczęśliwi... Właściwie nie miałem powodów do bycia smutnym, zmęczonym palantem, to po prostu nie było w moim stylu. Mieszkałem w trzypokojowej dziupli na czwartym piętrze starego bloku, w dzielnicy powszechnie uważanej za niebezpieczną, razem z moim najlepszym kumplem i jego dziewczyną. Codziennie oświadczałem im, że jutro idę szukać pracy i osobnego mieszkanie, bo nie chcę zakłócać im miłosnej idylli. Oczywiście ani razu nie poszedłem na żadną rozmowę kwalifikacyjną, zresztą wcale nie uśmiechało mi się bieganie po domach z torba pełna tandetnych kosmetyków albo zmywanie naczyń w McDonaldzie. Teoretycznie miałem wszystko co potrzebne do życia, Maciek i Marianna płacili wszystkie rachunki, gotowali, prali i sprzątali, a ja siedziałem w swojej małej klitce i czytałem tandetne horrory. Miałem bardzo mały świat, ograniczał się on do kilku metrów kwadratowych, kiosku i ławki przed blokiem, gdzie paliłem papierosy z jakimś przygłupem w wielkich okularach. Maciek nie lubił zapachu papierosów. Czasami, w środku nocy budziłem Mariannę i wyciągałem ja na balkon, gdzie wspólnie próbowaliśmy odreagować stres, paląc jednego za drugim. Marianna nie przyznawała się Maćkowi do swoich nocnych wypadów, ale on dobrze wiedział, że Mary robi wszystko, by tylko nie zwariować od ciągłego stukania w klawiaturę. Była najinteligentniejsza z nas wszystkich, pracowała w niezłej firmie - Maciek z początku trochę zazdrościł, ale potem sam zagrzebał się po uszy w swoich internetowych świństwach i programach na zlecenie. Gdy na nich patrzyłem wydawało mi się, że tworzą ze sobą integralną całość... tacy różni, a zarazem prawie ze jednakowi, pasujący do siebie jak wiosna i słońce. Tylko ja byłem darmozjadem, onanistą, głupawym zboczeńcem, ćpunem i w ogóle wszystkim co najgorsze w tym mieszkaniu. Czasem podglądałem ich, jak się kochają. Byli w tym tacy niewyrafinowani, a zarazem po prostu prawdziwi. Nic w rodzaju tanich filmów porno. Podziwiałem Maćka, że już od sześciu czy siedmiu lat kocha się z tą sama kobietą, ale wiedziałem, że sam tak nie potrafię. Moje życie było jak kilka posklejanych ze sobą życiorysów prawdziwych wykolejeńców i wariatów. W wieku pięciu lat uciekłem z domu - wróciłem w dzień, kiedy miałem zacząć naukę w pierwszej klasie ( podniecała mnie myśl o patrzeniu na młode, niewinne nauczycielki). Potem osiemnaście razy zmieniłem szkołę. Byłem na przemian pijakiem albo narkomanem, a przy okazji pedałem, pedofilem i masochistą. We wszystko pakowałem się sam, bez niczyjej pomocy, bez wyraźnych przyczyn, bez jakichkolwiek myśli o skutkach. Po prostu żyłem tak, jakbym składał się z kilku szalonych jaźni. Teraz jeszcze te pieprzone prochy i kwasy,świrowałem po nich. Wszystko mi się z czymś kojarzyło, nawet zupełnie bez sensu, zamiast jednej rzeczy widziałem kilka innych - a w końcu było ich za dużo i musiałem się upić, żeby znowu widzieć tylko jedna rzecz. Kwas był jak prostytutka. Niby dawał wszystko, ale nie do końca... zawsze pozostawał zakazana strefa, w która nigdy nie udało mi się wniknąć. A ja bardzo chciałem dowiedzieć się, co jest za falującą zasłoną, kiedy widzę siebie od środka. Towar przywoził kumpel z nocnego klubu. Nieraz wychodziłem z klubu po trzech, czterech dniach - nieprzytomny, szczęśliwy, wciąż jeszcze obecny umysłem w gabinecie zwariowanych luster. Marianna nie lubiła, kiedy tak robiłem. Zawsze na mnie krzyczała, że jestem ostatnim śmieciem i że muszę dbać o siebie. Czasem zastanawiałem się, czy tak naprawdę ona nie chce, żebym ją przeruchał. Nie miałbym nic przeciwko, ale Maciek chyba by mnie zamordował. Wolałem więc nie myśleć o tym zbyt wiele. Położyłem głowę na poduszce i w tym momencie zaczęły się kolorowe chwile. Tak było tylko po moich proszkach. Po prostu byłem geniuszem, który może w jednej chwili połknąć kulę ziemską, tak bardzo chciałem taki być...

Kolorowe światła wyprowadziły mnie z dyskoteki na ulice miasta. Moje ukochane, niebezpieczne ulice... znałem tutaj każdego pijaka i każdy zarzygany zaułek. Noc była ciekawa. Piłem niebieski dżin i jakieś inne, odjazdowe drinki, po których po prostu świrowałem. Potem wylądowaliśmy w pokoju pełnym luster, na dużym, aksamitnym łożu... Ja, kilka dziewczyn i sporo gejów. W sumie chyba z piętnaście osób... Leżałem zupełnie bezwładnie na wznak, a dziewczyny pieściły mnie, były miękkie i gorące, pachniały wanilią i ciężkimi perfumami. Zacząłem pieprzyć jedną z nich, drobną blondynkę z dużymi, granatowymi oczami.

- Jak masz na imię? - zapytałem w momencie, kiedy moje ciało zaczęło się prężyć tuż przez szczytem.

- What? Była Amerykanką. Miała znajomą twarz.

- What's your name?

- Michelle... - jęknęła i zaczęła się szarpać, zupełnie tak jak ja.

Michelle szła koło mnie, ubrana w długi płaszcz, z elegancką apaszką wokół szyi. Coco Chanel. Była ładna, ale nie mogłem sobie przypomnieć, do kogo jest podobna. Poza tym miała w sobie coś z małej dziwki... Pomyślałem, że Marianna mnie zabije za szwendanie się po obleśnych lokalach. Miałem wszystkiego dość, zaczynała się moja zwyczajna, codzienna depresja.

- Kiedy przyjechałaś? - zapytałem Michelle po angielsku.

- Wczoraj. Mam zostać jeszcze tydzień. Rozumiesz - jeszcze tydzień wspaniałego seksu.

- Ale tylko ze mną. - zażartowałem.

- Zgłupiałeś. Przecież muszę się wyszaleć!

- Jak chcesz. - zaczynałem rozumieć, że jest taka sama jak i ja. - Próbowałaś już z kobietami? Ze zwierzętami?

- Nie.

- A ja tak.

- Podobasz mi się. - usłyszałem odpowiedź. Ona miała w sobie Coś. Zacząłem podejrzewać, że rzuciła na mnie czar albo cos w tym rodzaju... - Jesteś pieprzonym dupkiem, ale mnie podniecasz.

Wokół mnie nie ma kobiet. Są tylko i wyłącznie maszynki do seksu. Głupie, nakręcane lalki, którym życie upływa tylko na przeżywaniu orgazmów. Moja matka była taka sama. Może tylko Marianna jest inna, ale to prawdziwy anioł - trochę nie pasuje do naszego świata, jest po prostu za dobra. Nie rozumiałem, dlaczego mimo wszystko ciągnęło mnie do tego, aby obcować z tymi bezmyślnymi istotami. Czasami nawet mi się nie podobały, ale... po prostu musiałem się nimi zadowalać, żeby pokazać sobie, jaki jestem wielki i silny. Gówno prawda. To wcale nie świadczy o męskości, ale o głupocie.

Umówiłem się z Michelle po południu w tej samej dyskotece, a kiedy odeszła w stronę domu swojej przyjaciółki, starłem z ust pozostałości jej bladobłękitnej szminki. Nie chciałem wyglądać jak żywy trup, a poza tym w smaku tego kosmetyku było coś gorzkiego jak śmierć. Jak brudna, nędzna śmierć... Tak bardzo chciałem wyjść z mojego własnego ciała i poszybować ponad betonowymi dachami bloków... Lubię, kiedy przychodzi dzień. Najpierw tylko niebo jest kolorowe, szare, potem niebieskie, z mroku powoli wyłaniają się kształty drzew i domów. Wszystko przepływa przez różne fazy szarości, aż wreszcie nieśmiało staje się kolorowe. Znów spędziłem wschód słońca na ławce przed blokiem. Dozorca wyszedł na dwór i zaczerpnął świeżego powietrza w przesycone nikotyną płuca. Lubił wcześnie wstawać, dlatego zazwyczaj był pierwszą osobą, która widziała moją zapuchnięta, zaćpaną twarz, kiedy wracałem do domu. Wiedziałem, że mnie nie lubi, więc nigdy nie zwracałem na niego szczególnej uwagi - po prostu mnie denerwował. Wysoki, szpakowaty pięćdziesięciolatek, King Kong na emeryturze.

- Balowało się, prawda? - zagadnął, wyciągając papierosy z kieszeni. Jedynym plusem spotkań z nim było to, że zawsze mnie częstował fajkami.... Oczywiści skorzystałem.

- Co pan może o tym wiedzieć? - prychnąłem i zaciągnąłem się mocno. Marlboro Lights. Nawet lubię...

- Dużo, mój chłopcze, bardzo dużo. Kiedyś miałem syna...

- Już go pan nie ma? - spytałem trochę niepewnie, bo chyba pobudziłem starego do wspomnień. Bardzo nie lubię, kiedy ludzie zaczynają się przy mnie rozklejać... niestety, ciągle tak się dzieje...

- Umarł pięć lat temu. - mruknął pod nosem dozorca.

- Co się stało? - chciałem być miły, ale nie zanadto dociekliwy. - Bardzo mi przykro... Nie wiedziałem...

- Zaćpał się. Był taki podobny do ciebie... Dlatego tak mi cię szkoda. - powiedział cicho, zapatrzony w błękitną przestrzeń ponad blokami.

Wiedziałem, że chce mu się płakać i poczułem się jak złodziej, który kradnie ludziom tajemnice ich życia.

- Niech pan się o mnie nie martwi. Świetnie sobie daję radę.

Podszedł do mnie zupełnie blisko i położył mi ręce na ramionach. W pierwszym odruchu chciałem się wyrwać i uciec na górę, ale zostałem, patrząc na jego twarz. Zmieniała się jak pod wpływam czarów. Już drugi czar dzisiejszego ranka... Instynktownie wyczułem, że coś w moim świecie jest nie tak. Obca energia, potężna energia kogoś, kto musiał bardzo cierpieć. Zamiast twarzy dozorcy widziałem krzyk - długi i żałosny, jak skarga ptaka, fruwającego nad zniszczonym gniazdem. Stary położył głowę na moim ramieniu i zaczął płakać. Wtedy wszystko zrozumiałem. On był moim ojcem, którego nie widziałem od przynajmniej pięciu lat. Wiedziałem, że w tym momencie umarł.

- Tato, nie... dlaczego?

Ojciec podniósł twarz i patrzył mi w oczy długo, surowo i bez współczucia.

- Masz tylko jedną szansę. Inaczej już nigdy się nie spotkamy.

- Jak to?

- Twoja dusza jest przeklęta. Sam ją spustoszyłeś. Ja chcę ci tylko pomóc. Będziesz miał daną szansę naprawienia swojego świata...

- Tato... - Zostanie ci powierzone zadanie... najważniejsze, jakie tylko może być...

- Tato, dlaczego? Dlaczego odchodzisz?

- Czy to ważne? Czasami przychodzi taki moment, kiedy masz już dość całego swojego życia i chcesz tylko usnąć... Ty musisz uratować swoja duszę.

- Co to za zadanie?

- Przekonasz się sam.

- Tato! Nie odchodź! - krzyknąłem, kiedy twarz ojca zaczęła znów zamieniać się w pospolitą fizjonomię dozorcy. Ale jego już nie było. Straciłem ideał. Kiedyś ojciec był moim wzorem. Pragnąłem wszystko robić tak jak on... być takim wspaniałym kierowcą, mieć idealny dom, doskonałą pracę i wszystkie drobiazgi, które posiadał. Potem w jakiś dziwny sposób zacząłem zauważać jego niedoskonałości, widziałem ich coraz więcej i więcej aż wreszcie pokryły w moich oczach cały obraz ojca. Stał się tylko zwyczajnym, nudnym człowiekiem, w którym nie było ani trochę szaleństwa, fantazji, tylko ten przeklęty, do bólu nieznośny konserwatyzm... a dziś umarł. Nie było go, przestał istnieć... Mój ojciec, ten pospolity człowiek, który uczył mnie jak zarzucać wędkę i strzelać z wiatrówki. Świat jest czasami denerwujący. Ktoś płacze po starcie przyjaciela, podczas gdy inny ma tych przyjaciół zbyt wielu... Dozorca przeprosił mnie za to, że tak się rozkleił. Pobiegłem na górę. Było kilka minut po siódmej, czyli z ojcem rozmawiałem prawie pól godziny. Pół godziny? Przecież ledwo zamieniliśmy kilka zdań... niesamowite. To nie był tylko wpływ kwasów i wódki, to musiała być prawda. Tak gorzka, że aż paląca serce do bólu... Nie wiedziałem, co robię, ale kiedy przystanąłem przed brudnym okienkiem na półpiętrze, zobaczyłem tam swoją, zapłakaną twarz. Byłem teraz zupełnie sam. Nie mogłem sobie jeszcze tego uświadomić - jestem sierotą, moi rodzice odeszli, nie ma ich. Zamiast ciepła i przyjaznych dłoni wisi gruba i pospolita zasłona pustki. Nawet nie mam po co dzwonić do rodziny, bo oni od dawna nie chcą mnie widzieć... Tato, kocham cię. Żegnaj na zawsze. Otwarłem drzwi i wszedłem do mieszkania. Maciek jeszcze spał. Wyczuwałem to przez ściany, wszędzie panowała atmosfera sennego stężenia i nie obudzonej ciszy. To była cisza nieświadoma, zupełnie bezładna, odgłosy nie miały echa, ale grzęzły w grubej warstwie spokoju. Marianna stała przy oknie w salonie, patrząc na ulicę. Nie miałem pojęcia, co robi, w ogóle nie miałem pojęcia, dlaczego jeszcze żyję. Marianna przywołała mnie ręką.

- Coś się dzisiaj stanie. - powiedziała - Ktoś do na powróci, ktoś, kogo znaliśmy... Tylko, że on już nie jest sobą.

- Nie rozumiem. Kto?

Jej głos nie miał brzmienia, przypominał szept zmęczonego życiem człowieka. Nic nie było mnie w stanie zaniepokoić... nie dzisiaj... ale to, co usłyszałem, przeraziło mnie. Zadanie. To musi być Zadanie...

- Nie wiem, jeszcze nie wiem.. - Marianna zapatrzyła się w blade niebo.

Wszystko ma swój sens - pomyślałem. Nic nie dzieje się przypadkowo, zawsze znajdzie się jakaś siła, która tym wszystkim pokieruje... Nawet, kiedy nie wiadomo, co robić, gdy świat staje się zbyt trudny do zrozumienia - zawsze jest coś, co sprawia, że każdy element układanki przybiera logiczny kształt. Wszystko jest dziwne, ale ma swój sens... Z tą myślą zasnąłem. Na dywanie w dużym pokoju. Twarz Michelle wirowała przed moimi zmęczonymi oczami jak szalony latawiec w czasie tajfunu. Michelle, my belle... To nie mogła być Michelle, bo zeskoczyła z muru w chwili, kiedy po raz pierwszy wszedłem na szkolne podwórko. Pamiętałem te niebieskie spinki w jej włosach - zbyt jaskrawe, jak na ta okazję, bardzo dziecinne i trochę surrealistyczne. Buzia kurczaka Tweety parzyła na mnie z każdej z nich.

- Hej, cześć.

- Cześć. - odpowiedziałem jej, kiedy podbiegła do mnie i podała mi rękę.

- Wszyscy na ciebie czekają, Kostek. Dlaczego się spóźniłeś?

Dokładnie słyszałem to słowa, które kiedyś powiedziała do mnie. Nie wiem, skąd mogła znać moje imię, ale domyśliłem się, że z listy obecności. Wysłali ją na zwiady, żeby wypatrywała wiecznie spóźnionego Kostka z szalonymi włosami, z oczami jak początkujący zabójca i ruchami sparaliżowanej pumy. Wszyscy znają Kostka idiotę, nie potrafiącego ukończyć żadnej klasy bez pięciu zmian szkoły... Jestem osoba znaną w mieście, obce dzieciaki zaczepiają mnie i pytają, jak było na gigancie, a ja im pożyczam pieniędzy na wino...

- Pomyliłem godziny - zdobyłem się na uśmiech i uścisnąłem jej rękę jeszcze raz. Ciepła, miękka i pachnąca winem... Wino ponad wszystko... pijane twarze moich rodziców, pijany pies w pijanej budzie. Pijana dziewczyna, sukienka zsuwa się jej z ramienia, ale ona dalej pije, chociaż rój zboczeńców gwałci ja jak najbrutalniej umieją... Boże, dlaczego zsyłasz na mnie koszmary, dlaczego dręczysz moją duszę ( czy ja jeszcze mam duszę?) wspomnieniami, od których chcę się uwolnić? Czy ja jeszcze mam duszę, czy tylko kilka chorych pragnień... twarz Michelle to nie twarz Michelle, ta mała prowadzi mnie do klasy, gdzie widzę tylko jedną jedyna osobę, przypominającą człowieka... przyjacielu, dlaczego mnie opuściłeś? Dlaczego zrobiłeś mi na złość? Obudziłem się. Gonitwa myśli ustała. Był dzień i w tym momencie, kiedy zdałem sobie z tego sprawę, zadzwonił telefon.

- Słucham... - jak zwykle odebrał Maciek. O Boże, jaki on był dobry, jaki idealny. W miarę jak rozmawiał z tym kimś po drugiej stronie, jego twarz robiła się coraz bardziej blada. Wreszcie odłożył słuchawkę i wbił we mnie wzrok, pełny strachu. - Paweł.

- Jaki Paweł.

- Nie pamiętasz? Paweł Czubek... chce żebyśmy cos zrobili dla naszego kolegi... O Boże, tylko dlaczego my?

- Dla kogo?

- Dla Cezarego. - powiedział twardo i potem zapadła cisza. Powinienem się domyślić. Cezary wrócił. To o nim mówiła Marianna, to o nim mówił ojciec. Mamy mu pomóc... Kiedy poznałem Cezarego, wszedłem właśnie spóźniony do klasy, pierwszego dnia liceum. Siedział przy drzwiach, a na jego twarzy malowało się cos jakby kontrolowana paranoja. Nie wytrąciło go z równowagi nawet głośne trzaśnięcie drzwi. Zamrugał tylko oczami i pogrążył się w dalszym ściganiu własnych myśli. Przez chwilę nie widziałem nikogo, tylko jego. Wszystkie inne osoby zamazały się i zlały w bezbarwną powierzchnię, na tle której siedział Cezary. Miał taki niesamowity wyraz twarzy...

- Cześć. Czekałem na ciebie. - usłyszałem głos, gdzieś w samym wnętrzu mózgu.

- Cześć. - nieśmiało stuknąłem krzesłem o podłogę. - Nazywam się Kostek.

Zaskoczył mnie. Myślałem, że tylko sprawia takie wrażenie, a on naprawdę był świrem. Mówił do mnie bez otwierania ust... O Boże, jak bardzo chciałem spotkać kogoś takiego.

- Cezary. - odpowiedział mi w taki sam sposób jak poprzednio. Nawet nie drgnął. Poczułem jak w mojej głowie robi się nagle ciasno i bardzo gorąco... - czekaj, zaraz będziemy mogli spokojnie pogadać.

Do klasy wszedł dyrektor i poprosił wychowawczynię do telefonu. Nie zwróciłem na nią uwagi, była cichą, przeciętną osóbką bez prezencji.

- No nareszcie... Ta idiotka skończyła truć! - westchnął z ulgą chudy blondynek, siedzący tuż obok Cezarego. Dziewczyna, która mnie przyprowadziła na górę, zniknęła w kolorowym tłumie, ale ja miałem wciąż w ustach smak wina. Zapach pijanej, upadłej kobiety... Cezary uśmiechnął się znacząco.

- Witaj w naszej wspólnocie. Jeśli chcesz do niej należeć, musisz zdać egzamin... ( tak naprawdę nie ma żadnego egzaminu, a przynajmniej dla ciebie nie ma.... tylko tobie będę mógł zaufać... nie tak jak im wszystkim - usłyszałem głęboko w głowie)...

- Jaki?

- Zaraz zabierzemy cię na zamek. Musisz wejść na mur i skoczyć z niego ( nie martw się, ja cię uratuję... to nic strasznego... czuję w tobie przyjaciela... możesz być dla mnie kimś wyjątkowym, widzę to... wiem to)

- Czy ten mur jest wysoki?

- Sześć metrów - zachichotał blondynek. - Większość ma cykora. My z Czarkiem to wymyśliliśmy - genialne, prawda?

Wiedziałem, że to zrobię, dla Cezarego mógłbym się nawet utopić. Znałem go zaledwie kilka minut, ale już mu ufałem jak małe dziecko. Po lekcjach poszliśmy na ruiny zamku. W czasie wojny ktoś podłożył tam ładunek wybuchowy i zamienił wspaniały zamek w kupę brzydkiego gruzu. Pozostał tylko jeden płytki loch i kilka ścian, z dużymi, gotyckimi oknami... Nie lubiłem tego miejsca. Mury ozdobione były jaskrawym graffiti, a wszędzie leżały potłuczone butelki. - To jest ten mur. - powiedział Cezary, wskazując na ocalałą ścianę. Miała chyba z metr grubości, ale była bardzo wysoka, poszarpana na szczycie i obrośnięta drobnymi krzakami. W samym jej środku jak zielone oko tkwiło okno, wychodzące na alejki wśród drzew, ławek i pijaków. Miałem okazję mu się przyjrzeć. Był wysoki i szczupły, lekko zgarbiony - zupełnie, jakby ciążyły mu ręce. Poza tym miał dorosłą twarz, otoczoną grzywą rudych włosów i nosił śmieszne baczki. Wydawało mi się też, że jego ciemne oczy zawsze pozostają nieruchome i ponure... Cezary uśmiechnął się do mnie, pokazując równe, białe zęby - przypominał wodza tej całej drobnej i cichej zgrai, wystarczało, że spojrzał na nich tymi swoimi ponurymi oczami, a oni od razu wiedzieli o co chodzi. Mały blondynek rozmawiał z wysokim chłopakiem w czerwonej kurtce. Podszedłem bliżej i podałem rękę nieznajomemu.

- Cześć. Jestem Konstanty.

- Maciek. Witaj w drużynie Szalonych Orłów...

- On jeszcze nie jest Szalonym Orłem! - wtrącił się blondynek czyli Paweł. Miał najbardziej dziecinną twarz z nas wszystkich - zupełne przeciwieństwo Cezarego. Maciek przynależał do zupełnie innego świata - był troszkę nieobecny, tak jakby cała ta zabawa w Szalone Orły była tylko epizodem w jego życiu. Pomyślałem, że on jest najmądrzejszy z nas - odnalazł swoje źródło szczęścia i jest nim zachwycony. Koledzy nie są mu bezwarunkowo potrzebni. Cezary wyciągnął papierosy i poczęstował mnie jednym. Zaczął wiać zimny, złośliwy wiatr - jak zawsze od rzeki. W powietrzu pachniało początkiem jesieni... Zapaliłem papierosa i zamyśliłem się... Co ja tu właściwie robię...?

- Jak skończysz palić, to wyłaź na mur. I skacz, jeśli się nie boisz!

Nie bałem się, o Boże, ja się naprawdę nie bałem, bo robiłem to dla Cezarego. Myśl o tym, że przez to drobne - czy rzeczywiście drobne? - poświęcenie mogę stać się jego przyjacielem sprawiała, że musiałem, musiałem, musiałem skoczyć. Ale kiedy wszedłem na mur i spojrzałem w dół, na czarną przepaść, wypełnioną potłuczonym szkłem i gruzem, moje serce zrobiło się zupełnie malutkie i przestraszone. Cos zimnego dotknęło mojego czoła, a w uszach słyszałem tylko szum własnej krwi... to nawet nie była krew, ale wiatr, wdzierający się do mojej czaszki. Krzyknąłem głośno ze strachu, bo nagle zaczęło mi się zdawać, że nie mam pod stopami oparcia i po prostu lecę w dół, a nikt nie wie, co się ze mną dzieje... Maciek nastawił wodę na herbatę i usiedliśmy w kuchni na małych, twardych taboretach. Był smutny, trochę zaniepokojony, ale bardziej smutny. Pomyślałem, że jest prawdziwym bohaterem, skoro chce mu się utrzymywać takiego debila jak ja... skoro znosi moje wybryki i psychiczne odchyły. Tak, Maciek był dobry, nawet chociaż twierdził, że jest egoistą - on miał serce, które nie pozwalało mu się cieszyć na widok czyichś łez. On mnie nie rozumiał, ale zawsze udawał, że coś kapuje z mojej bezsensownej gadaniny... Za to go kochałem. Potrafił wprost powiedzieć, co mu nie pasuje, zwyklinać mnie, zwyklinać Mariannę... ale on był dobry, mimo wszystko. A ja byłem zły.

- Paweł mówi, ze Cezary wychodzi ze szpitala w sobotę. Wiesz, nie wiadomo, co z nim zrobić. Mały wyjechał do Stanów razem z rodzicami... Biedny Czarek. - powiedział Maciek.

- Pewnie się zgodziłeś, żeby mieszkał u nas. Przecież wiesz, że on jest chory.

- Owszem, zgodziłem się. Po pierwsze, on nie ma domu. Wszyscy się od niego odwrócili, po tym procesie i wcale się nie dziwię, że zwariował...

- Maciek, on jest niebezpieczny. Skąd masz pewność, że on tego nie zrobił? A może policja miała rację, może wszyscy mieli rację? Przecież on nic nie powiedział, nie zaprzeczył.

- Dobrze wiesz, że on tego nie zrobił. - krzyknął Maciek, tak nagle, że aż się skuliłem ze strachu. - Ciągle masz do niego żal? Przez tyle lat pamiętałeś o tym, że on nie zaprzeczył?

- On mi ją zamordował... - syknąłem.

- Między innymi dlatego zgodziłem się, aby on tu zamieszkał. Chcę rozwiązać tą sprawę. Tylko on widział mordercę Moniki i był świadkiem zabójstwa.

- Mówisz jak pierdolony adwokat. - wściekłem się. Najzwyczajniej w świecie się wkurwiłem, bo znowu ojciec miał rację, mówiąc o zadaniu. Znowu przegrałem... Boże, jak ja nienawidziłem Cezarego... - Jeszcze pewnie mi wmówisz, że mam się nim zajmować w ramach resocjalizacji...

- Dokładnie, Kostek. Ty jesteś gorszy od niego...

Zamiast Maćka stał przede mną mój własny ojciec, ubrany w zielony szlafrok. Jego opalona twarz była wykrzywiona złością.

- Cezary być może ją zabił, zgoda. Ty też zabijasz - swoją dusze i swoje otoczenie. To nie on potrzebuje twojej pomocy, bo on już jest uwolniony od całego kurewstwa i brudu tego świata.

- Chcesz mi wmówić, że to ja jestem winny, a Cezary ma być zbawicielem?

- Tak, on ma być twoim zbawicielem. Idealnie to ująłeś.

- Pierdolę ciebie i twoje jebane pomysły...! Pierdolę to wszystko... dlaczego ona nie żyje, powiedz mi? Czy to była kara dla mnie? Czy ona w ogóle istniała? Kurwa, jak ja nienawidzę tego życia...

Kurwa, nienawidziłem tego życia, naprawdę go nienawidziłem.... Maciek przestał ze mną rozmawiać - logiczne, po tym jak go zmieszałem z błotem i podeptałem. Cały dzień przesiedziałem w pokoju - nie jadłem, wypiłem tylko wodę mineralną i resztkę wczorajszego piwa... Wszystko było szare i oblepione brudną pajęczyną - dlaczego, ach dlaczego wszyscy mnie tak złoszczą? Kiedy stałem na murze i patrzyłem w dół, usłyszałem, jak Paweł głośno odlicza sekundy do mojego skoku. Myśli zatrzymały się w miejscu... Serce wydawało się olbrzymią pompą, tłoczącą krew z siłą parowego silnika. Boże, mój Boże, co będzie gdy się zabiję? Musiałem skoczyć. Dla Cezarego... jego spojrzenie obezwładniło mnie na chwilę przed skokiem... tak bardzo chciałem zostać jego przyjacielem. Teraz. Skoczyłem. Zamiast spadania w dół poczułem, że unoszę się w górze, łagodnie wzlatuję ponad mur. Cezary patrzył na mnie spod lekko przymkniętych powiek, a ja latałem. Kilka ruchów ramionami wyniosło mnie wysoko ponad mur, ponad miasto, ponad wszystko, co widziałem w życiu. Cezary leciał ze mną. W pewnej chwili wyrosła przed nami wielka chmura, która miała kształt ludzkiej twarzy... To była ona, ta dziewczyna z dłońmi pachnącymi winem... Gdybyś przede mną zatańczyła, o pani, zamordowałbym dla ciebie stu prezydentów Kenneddych, tysiąc Johnów Lennonów i miliard Janów Chrzcicieli... Moja Salome z błękitnymi spinkami we włosach. I spadłem na ziemię. Przez kilka minut nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, ale potem zobaczyłem pochylone nade mną twarze Pawła, Maćka i Cezarego.

- Jak ty mogłeś skoczyć, kurwa, ty jesteś jebnięty! - krzyknął Paweł.

- Taaak... - wymamrotałem - pierdolnięty jak kilo gwoździ... Ale ja latałem.... Naprawdę latałem

Cezary nic nie powiedział, tylko zadzwonił na pogotowie z telefonu komórkowego. Cały czas patrzył na mnie jak na umierające dziecko, a ja bardzo się bałem tego spojrzenia...

- Teraz znasz już jedna z moich tajemnic. - szepnął, pochylając się nade mną, żeby zetrzeć plamę krwi z mojego policzka.

- Kurwa, on jest jebnięty! To wariat! Jak on mógł to zrobić! - gorączkował się Paweł, ale jego głos, zmieszany z dźwiękiem wiatru i szumem rzeki wydawał się bardzo, bardzo odległy...

Popołudnie zatłukło się w szybę kroplami deszczu. Przypomniałem sobie o Michelle... Jestem naprawdę głupi, przecież nie mogę do końca życia nienawidzić Cezarego, chociażby nawet był mordercą. Musisz pokazać, na co Cię stać, Kostek, musisz stać się pierdolonym Samarytaninem, wejść na szczyt swojego człowieczeństwa i opiekować się Cezarym. Sam nie wiedziałem, czy go nienawidzę... czułem do niego przede wszystkim żal, że nie powiedział nam prawdy... Nigdy się nie dowiem, kto zabił Monikę. Będę tylko płakał przy jej grobie, przeklinając tego potwora, który porąbał ją siekierą... a Cezary to widział i zwariował. Maciek chyba ma rację. To nie Cezary. Zaraz po tym, jak moja Salome zaczęła chodzić z Cezarym, przestałem się do niego odzywać i zacząłem być wredny. Co najgorsze uparcie wierzyłem w to, że ona tak naprawdę kocha mnie i tylko mnie, a Cezary jest dla niej nikim, pionkiem... Chyba tak było, ale Monika nie kochała ani mnie, ani Cezarego, ani nikogo - żyła sobie, bawiła się z koleżankami w nocnych klubach, paliła papierosy i piła gin z butelki. Poza tym w jej życiu panowała słodka i pospolita pustka, ona zaś nie zdawała sobie z tego sprawy. Myślała, że to jest prawdziwe życie - uwodzenie i zabawa. Przez nią byłem wtedy w stanie nawet zaćpać się na śmierć... szczególnie w chwilach, kiedy widziałem ją z Cezarym. Czułem zimno, ciągłe zimno, chodziłem po parkach zupełnie bez celu i rozmawiałem z niewidzialną Moniką tuż przy mnie. Wyobrażałem sobie, że jest tylko moja, tymczasem ona wybrała mojego najlepszego przyjaciela i zniszczyła naszą więź. Kochałem ją i nie potrafiłem jednocześnie kochać Cezarego. Cierpiałem i wiedziałem, że on też się męczy, bo coraz bardziej oddalaliśmy się od siebie.

- Jesteś biseks, czy co? - zaśmiał się ironicznie Paweł, kiedy mu o tym opowiedziałem.

- Nie wiem. Może. Przedtem naprawdę go kochałem, rozumiesz, platonicznie, ale teraz... nie wiem, co się ze mną dzieje. - Zazdrościsz..? Nie ma czego! To tylko lalka, ona się nim bawi, jest głupia.

- Chcę, żeby była tylko moja.

- Musiałbyś chyba zabić Cezarego. On jej nie puści...

Tak. Nie puścił jej. Ale ona puściła jego...

Michelle miała na sobie jaskrawoczerwoną bluzkę na ramiączkach i białe spodnie. Kiedy siedziała przy barze, podpierając brodę rękami, przypominała Madonnę, ale ta starą, kiczowatą i dziwkowatą. W końcu była małą kurwą... Zacząłem się zastanawiać, co właściwie jest w niej ładnego... Oczy? Chyba tylko to. Miała delikatną, owalna twarz i bardzo mały nos, do czego nie pasowały szerokie usta... oczy też były za duże, ale miały głębię... A ja lubiłem tonąc w czyichś oczach.

- Jesteś jakiś dziwny. Kostek, co się stało? - zauważyła, pijąc trzeciego drinka Kamikaze z wysokiej szklanki. Słomka tańczyła w jej ustach bardzo podniecająco, ale jakoś nie zwróciłem na to uwagi. Widziałem tylko jej dziwkowatość i tanie, amerykańskie ciuchy.

- Chcesz usłyszeć moją historię? Jest długa i straszna.. - powiedziałem tajemniczo.

Michelle była zbyt głupia, żeby to zrozumieć, ale chciałem z siebie wyrzucić te wydarzenia sprzed kilku lat.

- Zamieniam się w słuch. - powiedziała uroczo, pociągając łyk drinka. Kamikaze zaczął działać - była już całkiem pijana, więc postanowiłem zabrać ją na ustronną ławkę za dyskoteką.

- Chodźmy - pociągnąłem ją za ramię i zaczęliśmy się przeciskać przez zatłoczony i śliski od potu parkiet. - Wolę Ci to powiedzieć na zewnątrz... Tu jest za dużo ludzi

Srebrne lustra na wszystkich ścianach dyskoteki odbijały kłębowisko ciał, my byliśmy tam świeżym elementem, poruszającym się nieznanym, żywym rytmem. Chłopak z dreadami do pasa otarł się znacząco o Michelle, która w międzyczasie odwzajemniała pocałunek jakiegoś wykolczykowanego stwora.

- Michelle, zwariowałaś? - szarpnąłem ją mocno za rękę. Popatrzyła na mnie z wyrzutem rozzłoszczonego dziecka.

- On wygląda bardzo sympatycznie. Jest ładny, dlaczego nie mogę go pocałować?

- To nie są odpowiedni ludzie, ty ich nie znasz. Jeszcze ci coś zrobią. Poza tym teraz jesteś ze mną...

- Jak chcesz. - mruknęła, trochę zdenerwowana, ale była już nieźle wstawiona, więc szybko jej przeszło. Posadziłem ją na ławce i pozwoliłem poprawić zmierzwione włosy. Chciała się całować, ale ją odsunąłem i zacząłem mówić. Wszystko, po kolei. O Cezarym i dłoniach Moniki. O lataniu. - Naprawdę latałeś? - spytała zaciekawiona.

- Tak. Cezary miał zdolności telekinetyczne, chyba zresztą dalej je ma.

- Niesamowite. To chyba psychiczna choroba.

- Leczy się na schizofrenię paranoidalna.

- Rozumiem...

- Wiesz, kiedy ona chodziła z Cezarym czułem się tak okropnie, że po prostu miałem ochotę ze sobą skończyć... Potem z nim zerwała. To był szok, stanowili przecież taką piękną parę - on, jeden z najbardziej zakręconych osób w szkole i ona, najpopularniejsza dziewczyna, Miss Wiosny i w ogóle piękność. Ich zdjęcia wisiały w całej szkole jako plakat walentynkowy... A potem nagle zerwali i Cezary się załamał. Pamiętam, jak czytał na lekcji wiersz "Padlina" - cały czas patrzył na nią...

Michelle zasnęła. Chyba Kamikaze ją powalił.

To był ciemny, zimny dzień, w sali paliło się elektryczne, lekko błękitne światło. Cezary stał w swojej ławce, z wzrokiem zatopionym w tablicy i z książką w rękach. Nie czytał, mówił z pamięci:

Pamiętasz, cośmy widzieli, jedyna

W ten letni tak piękny poranek

U zakrętu leżała plugawa padlina,

Na ścieżce żwirem zasianej...

Miał w głosie żal. Ból. Wszystko przelało się w słowa, które wypowiadał. Monika siedziała patrząc w jego zmieniającą się twarz... Był sobą, ale zarazem był też mordercą... Przestraszyła się.

Brzęczała na tym zgniłym brzuchu much orkiestra

I z wnętrza larw czarne zastępy

Wypełzały, ściekając z wolna jak ciecz gęsta

Na te rojące się strzępy...

W oczach Moniki widać było rosnące przerażenie. Cała blada, spuściła oczy na podłogę i zacisnęła zęby.

Tak! Taką będziesz kiedyś, o wdzięków królowo

Po sakramentach ostatnich

Gdy zejdziesz wśród ziół żyznych, urodę kwietniową

By gnić wśród kości bratnich

To brzmiało tak, jakby on chciał ją zamordować. Poczułem wściekłość, kłębiącą się we mnie od chwili, gdy zobaczyłem ich razem... Cezary, bądź mężczyzną, rozpraw się ze swoim bólem w jakiś rozsądny sposób.

Wtedy czerwiowi, który cię będzie beztrosko

Toczył w mogilnej ciemności

Powiedz, żem ja zachował formę i treść boską

Mojej zetlałej miłości...

Monika rozpłakała się, wstała i rzuciła w Cezarego ogryzkiem, Ten niby dziecinny gest był jednocześnie tragiczny, wiedziałem dobrze, że ona to robi ze strachu i nienawiści... bała się.

- Tak, Moniko - mojej zetlałej miłości! Sama ją zniszczyłaś! - krzyknął, kiedy wybiegła z klasy na korytarz.

Musiałem pójść za nią. Cezary chciał ją zabić, chciał ją zabić... to było jasne, że pragnie właśnie takiej zemsty za to, co mu zrobiła. W tym momencie znienawidziłem go. Monika płakała przy oknie.

- On chce mnie zabić. On mnie nienawidzi... O Boże, Konstanty, ratuj mnie...

Od tamtego dnia byliśmy razem. Moniko, wybacz mi, nie potrafiłem Cię obronić... Nie było mnie tamtej nocy w parku koło wysypiska śmieci. Tam byli tylko Cezary i morderca... - Idę do Justyny. - powiedziała, zapinając kurtkę, tego wieczoru, kiedy umarła. - Dawno z nią nie gadałam.

- Mogę cię odprowadzić. - uśmiechnąłem się. Przed chwilą zwiedziłem jej drobne, słodkie ciało... Robiliśmy to bardzo często, ale ona była tak samo chętna jak ja. Lubiła się pieprzyć.

- Nie musisz... lubię czasem pospacerować wieczorem...

- Nie boisz się?

- Nie, słoneczko. Pa. - pocałowała mnie na pożegnanie i wyszła. Oparłem się o drzwi i nagle usłyszałem głos. Nie wiedziałem, do kogo może należeć - na pewno ani do kobiety, ani do mężczyzny, bo był bardzo dziwny i miękki.

- Dzisiaj jest idealny dzień na zejście z tego świata Przeraziłem się. To był glos małego chłopca, stojącego tuż przy mnie. Miał czarne włosy i ciemne, błyszczące oczy, trochę przypominał Cezarego, ale wydawał się bardziej nawiedzony. Nie miałem pojęcia o duchach i tym podobnych historiach, ale dziecko wyglądało na zjawę - najprawdziwszą zjawę.

- Ty jej nie uratujesz. Ty już nie jest sobą. Nie próbuj nic zmieniać, bo też możesz zginąć.

- Zostaw mnie! - krzyknąłem - Kim ty w ogóle jesteś...?

- Nazywają mnie Podświadomością. - uśmiechnął się chłopiec i w tym momencie zgasło we mnie światło. Przed oczami rozpięła się czarna siatka, podobna do skrzydeł nietoperza i wchłonęła mnie do swojego ogromnego, czarnego żołądka. Straciłem przytomność. Kiedy rano zadzwonił telefon, obudziłem się we własnym łóżku. W głowie mi wirowało. Wszystko wkoło miało brzydki kolor popiołu, nawet kolorowe zasłonki przypominały poszarpane szmaty.

- Halo. - mruknąłem, podnosząc słuchawkę. Stałem boso na zimnym linoleum, a za oknami ślimaczył się deszcz.

- Tu Paweł. Słuchaj... nie wiem jak ci to powiedzieć... - Mów, co się stało.

- Monika nie żyje. Dzisiaj rano znaleźli jej zwłoki w parku... - głos Pawła zadrżał.

Chyba płakał, musiał płakać, cały świat nagle zapłakał, w momencie, kiedy ja też umarłem.

Michelle obudziła się, co sprawiło, że chociaż na chwilę oderwałem się od moich myśli. Boże, ona jest podobna do mojej Moniki... Wiedziałem, że kogoś mi przypomina.

- Kochajmy się, Kostek. - uśmiechnęła się Michelle. Kamikaze wszedł w nową fazę działania - teraz miała ochotę na seks. Dlaczego ci ludzie nie mają mózgów, tylko czaszkę pełną libido?

- Nie teraz, Michelle, słuchaj, nie mam ochoty....

- Przestań, Kostek, przecież nikt nas nie widzi.

- Michelle, daj spokój, nie mogę teraz...

Nagle wyraz jej twarzy zmienił się zupełnie, przybrała minę nieznośnego, rozzłoszczonego dzieciaka.

- Jak chcesz. Nie po to wysłuchiwałam twoich głupich historii, żeby tylko pożegnać się z tobą i pójść do domu. Oczekuję zapłaty.

- Jesteś bezczelna.

- A ty kłamiesz! Myślisz, że może ci uwierzę w te historyjki o lataniu? Wszystko sobie wymyśliłeś, nic a nic nie jest prawdą!

- Michelle! - wstałem z ławki i gwałtownie szarpnąłem ją za ramiona. - Ty naprawdę masz mnie za takiego idiotę? Wiesz, co ci powiem? Jesteś zwykłą szmatą i tracę czas na rozmowy z tobą.

Odepchnąłem ją i poszedłem przed siebie, prosto na ulicę, gdzie nie będę sam. Nagle zobaczyłem czyjś cień tuz przede mną. Wykolczykowany facet ( czy można go jeszcze nazwać facetem?) z dyskoteki uderzył mnie pięścią w plecy, co sprawiło, że natychmiast upadłem na ziemię, a właściwie w pełną błota kałużę. Czarna masa rozprysła się na wszystkie strony, jej grube, zimne krople na moment zakleiły mi oczy. Ból w plecach przesuwał się do przodu, ogarniał płuca i utrudniał mi oddychanie. Usłyszałem słodki, namiętny szept Michelle:

- Wspaniale! Teraz pokaż mu, jak się to robi! On chyba jest impotentem...

Wszystko, tylko nie to... Poczułem nagłą złość. Obróciłem się w stronę Michelle - obejmowała to silne, androgyniczne stworzenie, które przed chwilą mnie pobiło. - Tak, tak... pokaż mu, pokaż mu jak się to robi.

- Michelle! Przecież to zboczeniec... - krzyknąłem. Zboczeniec podszedł bliżej i energicznie kopnął mnie w brzuch, upadłem na kolana i już nic nie mówiłem. Mały chłopiec stał koło mnie, miał twarz Cezarego i duże, świetliste oczy.

- Patrz i ucz się. To twoja historia. - powiedziało dziecko bardzo poważnie, po czym owinęło ramionami moją głowę i szyję, tak, że nie mogłem się ruszyć. Czułem bicie jego serca, ale z drugiej strony byłem prawie pewny, że dziecko jest duchem. Miało na sobie zwyczajne, lekko zabłocone dżinsy, szare tenisówki i bardzo sprany, biały podkoszulek z podobizną jakiegoś piłkarza, chyba Zidane'a.

- Michelle... - jęknąłem, gdy chłopiec zacisnął mocniej swoje żelazne ramionka na mojej szyi. Zboczeniec ubrany był w połyskujące, obcisłe spodnie z elastycznego materiału i bardzo wąski, czarny podkoszulek. Wyglądał po prostu jak pedał. W dodatku te kolczyki... Jego twarz błyszczała od metalowych ozdób, wpiętych w brwi, wargi, nos i uszy. Głowa była gładko wygolona. Pomyślałem, że to chyba kara za grzechy, kara za odbicie Cezaremu dziewczyny... A przecież ja jej mu nie odbiłem! Ja tylko tego chciałem, całą duszą, całym sobą - codziennie modliłem się, aby Monika stała się tylko i wyłącznie moja. Widocznie Bóg kara też za złe myśli. Michelle... Zaczęło mi na niej zależeć, a tutaj nagle ten paskudny perwersyjny stwór. Dlaczego kobiety są takie dziwne... Nie wytrzymam, zaraz się uduszę. Ludzie zawsze chcą tego, czego nie mają, tęsknią do nieznanych podniet, a pogardzają tym, co kwitnie najbliżej nich. Michelle mną pogardziła... Tak jak Monika pogardziła Cezarym, by wreszcie spełniać się ze mną. Teraz mogłem sobie wyobrazić, co czuł... Michelle pozwoliła zdjąć sobie bluzkę, rozpięła spodnie, ściągnęła majtki i stanęła przed swoim lalusiem. Zabrał się do rzeczy bardzo umiejętnie, widocznie miał już praktykę w miejskich dyskotekach. Patrzyłem, jak ona bierze jego małego, bladego członka do ust, potem pozwala się pieprzyć od tyłu, oparta o ławkę. Boże, wiedziałem, że to ja jestem tym zboczeńcem... a Cezary wtedy stał w błocie, z łzawiącymi oczami i żalem, który ściskał mu gardło tak samo, jak ramię małego chłopca w koszulce z Zidanem. Muszę zmienić swoje życie, inaczej Cezary zmieni je za mnie. Zamknąłem oczy, ale nadal wszystko widziałem. Zboczeniec oblewał Michelle swoim nasieniem, a ona zachowywała się jak skończona wariatka, wypinając przed nim swoje zgrabne pośladki. Kiedy skończyli od tyłu, zaczęli to robić w prawie wszystkich możliwych pozycjach, a Michelle cały czas krzyczała, jakby ta nędzna, blada męskość dawała jej niezwykłą rozkosz. To było żałosne urojenie... Całe życie stanowi jedno wielkie pasmo halucynacji i gotowych klisz, którymi się sycimy, nie szukając wcale naszego prawdziwego przeznaczenia. Zapadłem w ciemność.

Chłopiec w koszulce z Zidanem stał przede mną i bacznie mi się przypatrywał. Zauważyłem, że jest mniejszy niż myślałem, ale zarazem ma poważniejszą twarz. Leżałem na ziemi, na jakimś dziwnym pustkowiu, gdzie oprócz mnie i chłopca nie było nikogo... Dzieciak wyciągnął z kieszeni pomarańczowe jo - jo i zaczął się nim od niechcenia bawić. Widziałem, że patrzy na mnie z pogardą i współczuciem. On był mądry, a ja nie. On stał nade mną, a ja leżałem w błocie, brudny i obrzydliwy jak tłusty wieprz. - Wiesz, kim jestem? - zapytał w końcu, kiedy spróbowałem usiąść. Chłopak był teraz niewiele wyższy ode mnie, dobrze wiedziałem, że jest zwyczajną zjawą. Takie dzieci nie istnieją... - Nie pamiętam. - skłamałem. Chciałem, żeby powiedział mi to jeszcze raz, tak abym mógł sobie uświadomić całą paranoję tego, co się w tej chwili działo... Boję się zjaw, nigdy w życiu z żadną nie rozmawiałem - poza tym chłopcem, który przyszedł do mnie już raz, w dniu śmierci Moniki. - Jestem Podświadomością. Rozumiesz - to taka sfera marzeń i przeżyć, które zostały z jakiejś przyczyny wypchnięte ze świadomości. Należę do Cezarego. Teraz znajdujemy się w jego duszy. Tego już za wiele! Dzieciak - a raczej ten okropny duch - dusił mnie, straciłem przytomność, więc to wszystko jest snem... Wierzę, że człowiek posiada duszę, ale bez przesady. Zdenerwowałem się. Znowu miałem wrażenie, że Cezary to wszystko celowo zaaranżował. Chłopak ogłuszył mnie, a potem zaciągnął na jakąś pustą budowę albo to ohydne pole za dyskoteką... Przecież nie mogę być wewnątrz czegoś, co nie jest widzialne! Boże, ja już zupełnie zwariowałem... - Cezary ma do ciebie wielki żal. Nie uwierzyłeś w jego niewinność i musisz zostać ukarany, ale o tym później... Chcę pokazać ci pewien film. - chłopiec szarpnął mnie za rękę i zmusił do powstania na nogi. - Nie masz się czego bać, ty jeszcze jesteś normalny... Ja jestem normalny... W takim razie kto jest świrem? Cezary? W miarę jak przebywałem w tym miejscu, zaczynałem mu współczuć, tak jakby moja złość przemieniała się w jedno z bardzo ludzkich uczuć... Cezary zawsze potrafił manipulować moim mózgiem... a jeśli to wszystko nieprawda i on jest zabójcą, który chce się zemścić na mnie ? Podświadomość posadził mnie na małym krzesełku, stojącym pośrodku ciemnej przestrzeni... nagle wokół siebie zobaczyłem ściany kina, a srebrny ekran zamigotał tuż przed moimi oczami. Przez park szła Monika... - Nie! Tylko nie to! - krzyknąłem, chcąc zasłonić sobie oczy, ale chłopiec przytrzymał moje ręce. Byłem jak sparaliżowany... Monika przez chwilę rozmawiała z ciemną postacią, która pojawiła się na jej drodze. Potem krzyknęła, na ekranie powoli zaczęła się wznosić siekiera - narzędzie zbrodni, którego nie odnaleziono... Trzask. Drugi trzask. Cichy jęk i cisza. Ekran zalała ciemność... Podświadomość zapalił światła w kinie (?) i usiadł naprzeciw mnie. Miał teraz na sobie czarny garnitur i lśniący, wysoki cylinder - wyglądał jak mały magik, ale miał w sobie o wiele więcej prawdziwej niesamowitości. Nie musiał uciekać się do tanich sztuczek, żeby mnie zaszokować. - Widzisz? To właśnie sprawiło, że Cezary stał się tym, kim teraz jest. Napastnik pojawił się znienacka i zaraz po zabójstwie zniknął. Cezary widział jego twarz - to najbardziej go przeraziło, bo zrozumiał, że jego myśli nie należą już tylko do niego samego, ale do coraz większej liczby ludzi. - Jak to? - spytałem, czując w ustach cynamon. Chciałem jak najszybciej napić się wody, żeby zgasić ten koszmarny, słodko - palący smak, przypominający mi o pogrzebie Moniki. Tamtego ranka zamiast kakao dodałem do mleka cynamonu. Zapomniałem kim jestem, składałem się tylko i wyłącznie z bólu. - Cezary coś pomyślał, a potem ktoś zachowywał się w ten właśnie sposób. Prawda, że nienawidził Angeliki, ale ta myśl opuściła jego umysł i dostała się do mózgu kogoś innego. Cezary już wcześniej zdawał sobie sprawę z tego, że potrafi porozumiewać się z innymi telepatycznie, nie wierzył jednak w swoją największą zdolność... Przeraził go obraz zbrodni, której przypadkowo był świadkiem. Najgorsze w tym wszystkim było to, że on też chciał to zrobić - właśnie w taki sposób, podczas samotnego spaceru w parku. - Boże... - westchnąłem. - Teraz potrzebna mu pomoc. On boi się myśleć... Cokolwiek pomyśli, natychmiast się to dzieje. W zakładzie przypadkowo zabił pielęgniarkę... Odtąd musi brać środki uspokajające. Jest tak otępiały, że potrafi wykonywać tylko najprostsze czynności. Szyje swetry. - zachichotał Podświadomość. - Uśpił swój cały umysł, tylko ja żyję - i dręczę go. Nie chcę, żeby zapomniał, jak to jest być człowiekiem... Przeze mnie śnią mu się koszmary... Budzi się nocą i krzyczy - wtedy myśli, ale tylko krótko, prymitywnie - zaraz pojawiają się pielęgniarki wielkimi strzykawkami, pełnymi śmierci. - A jeśli znowu zacznie myśleć? Jeśli zniszczy tych, którzy chcą mu pomóc? - Nie wiem... - zasępił się chłopiec - naprawdę nie wiem, co wtedy będzie. Chyba go zabiję... Podszedł do mnie i usiadł mi na kolanach. Czułem ciężar tego dziwnego dziecka, które było częścią umysłu mojego dawnego przyjaciela i dochodziłem do wniosku, że mur nienawiści, tkwiący we mnie jakby stał się cieńszy. Cezary był chory, nie ulegało kwestii. Wiedziałem już, że nie on ją zabił. Wiec kto? Przeniosłem swoją nienawiść na anonimowego zabójcę, który właśnie wtedy przechodził przez park i dotknęła go myśl Cezary... Taki głupi, słaby człowiek... Biedny, chory Cezary... Kiedy się obudziłem, był już brudny, deszczowy poranek. Nie wiedziałem, w którą stronę mam iść, nie potrafiłem sobie przypomnieć drogi do domu - fatalne uczucie. Zazwyczaj mi się to nie zdarza, udaję przed sobą człowieka silnego i rozsądnego, jednak wiem, że to bzdura w najczystszej postaci. Michelle zniknęła, na szarym asfalcie leżała jej poszarpana apaszka, poprzedniego wieczoru dumnie otaczająca jej szyję. W błocie wyglądała jak zwyczajna szmata, gdzieniegdzie tylko przebłyskiwał różowy, czysty materiał. Wstałem z ławki i podniosłem ją, była mokra i zimna. Wszystko zmienia się w kupę prochu - pomyślałem, nawet te wspaniałe, drogie rzeczy i piękne twarze... Niedługo brud zeżre moją twarz, wypali mi oczy i zamieni mnie w smutny, zgniły wrak. Zatonę jak łódka o dziurawym dnie... Brud, brud, błoto... Zamyśliłem się, wspominając sen. To prawda, był bardzo dziwny, ale kiedy mocniej się zastanowiłem, stwierdziłem, że pamiętam niemal każdą jego scenę. Brud, błoto, proch i pył. Popioły, zgliszcza gruz. Sebastian mnie potrzebuje, musi mieć kogoś, kto nauczy go na nowo myśleć... inaczej stanę się taką apaszką Michelle, przemoczonym skrawkiem materii, w którym zagnieździły się wszystkie brudy z ulicy. Popioły, zgliszcza, pył i gruz - przypomniała mi się stara piosenka Kazika. Maciek był na mnie zły, a ja stałem jak cierpiący Chrystus, z głową idiotycznie spuszczoną na ramię. Patrzyłem na ścianę, znajdującą się za plecami Maćka, nie słuchałem w ogóle tego co mówił - jego słowa przypływały przeze mnie, jakbym był bezpostaciową substancją. Myślałem o biednym, chorym Czarku, zamkniętym w wielkim domu bez klamek. Zastanawiałem się, co może dziać się teraz w jego umyśle. - Ty mnie w ogóle słuchasz, Kostek? - Maciek szarpnął mnie za ramię tak mocno, że upadłem na kolana, z trudem opanowując drżenie głowy i rąk. - Co jest? - ocknąłem się. Cezary stał koło drzwi do łazienki i spoglądał na mnie spod półprzymkniętych powiek. - Kostek, ty jesteś chory... Powiedz, proszę, co ci się dzieje... - To wszystko wina Cezarego. - rzuciłem krótko i pobiegłem do pokoju. Tak naprawdę chciałem go wreszcie zobaczyć, tak bardzo za nim tęskniłem... Cały czas przypominałem sobie chwilę, kiedy lataliśmy. Tak, kochałem Cezarego, nie było co do tego kwestii. Wydawało mi się, że to właśnie jego nieobecność ściągnęła na mnie cały ten brud... Kiedy byłem z nim, nie cierpiałem, nie musiałem niczego brać, po prostu rozpierało mnie szczęście... Nie mogłem tylko zrozumieć jednego - dlaczego ta jedna, dziwna noc zmieniła cały mój stosunek do Cezarego. Doskonale pamiętałem nienawiść, jaka kapała z każdej mojej myśli o nim. Świat jest pełen niespodzianek - podobnie jak i sam człowiek - pomyślałem. Nigdy nie wiadomo, czy miłość nie okaże się nienawiścią i odwrotnie. W ciągu jednej, krótkiej chwili można skazać kogoś na śmierć, myśląc, że się go nienawidzi, a za kilka minut płacze się na widok jego odrąbanej głowy... Wtedy naprawdę lataliśmy. Cała ta scena, kiedy skoczyłem z muru i pofrunąłem w kierunku najbliższej chmury była dla mnie tak prawdziwa, że gotowy byłem się kłócić nawet ze świadkami tego wydarzenia. Podobno zamiast wznieść się w górę ciężko opadłem na ziemię. Nieprawda - ja latałem... Minęło kilka dni, szarych i pustych. Nie wiedziałem nawet, jaka jest pora roku - dosłownie każda mogłaby ukryć się pod mokrym płaszczem tych deszczowych godzin. Podobno była jesień, ale ja byłem przekonany, że wiosna i niedługo wszystko zakwitnie... Tymczasem cały świat powoli umierał... Chodziłem do kwiaciarni, żeby popatrzyć na duże, białe storczyki - ich mięsiste kwiaty przypominały mi papuzie dzioby. Widząc je zawsze myślałem o pogrzebie Moniki i ciężkiej kiści tych kwiatów, przykrywającej wieko trumny. Wydawały się rozpełzać na wszystkie strony jak brzydkie, zdeformowane owady - rozgniecione żuki ze sterczącymi pokrywami skrzydeł. To było piękne, obserwować te storczyki, jak żyły własnym życiem, uśmiechały się do siebie i śpiewały. Cały czas patrzyłem tylko na nie, zapominając o tym, gdzie jestem... A one naprawdę śpiewały. W piątek Maciek i Marianna wysprzątali mieszkanie i przygotowali mały materac w dużym pokoju. Wyglądał na stary i zetlały, ale nie mieli niczego lepszego. Byłem trochę zły na nich, że nie pozwolili mi niczego dotknąć ani wytrzeć, ale zaraz uciekłem do nocnego lokalu, szukając Michelle. Nie widzieliśmy się od czasu incydentu ze zboczeńcem. Oczywiście jej nie spotkałem. Nikogo nie mogłem spotkać. Byłem zbyt podniecony myślą, że za kilka godzin zobaczę Cezarego. Chciałem go zobaczyć. Przed Maćkiem i Marianną dalej udawałem, że go nienawidzę, ale to była czysta bzdura - chyba się tego domyślali. Żyłem jakby tylko częściowo, resztę świadomości zatapiając we wspomnieniach... I wreszcie nadszedł ten dzień. Sobota. Był inny niż pasmo deszczowych tygodni, jakie go poprzedzały. Był jasny i słoneczny. Maciek pojechał o ósmej rano do szpitala, żeby odebrać Cezarego... Marianna została. Kiedy siedzieliśmy naprzeciw siebie w kuchni powiedziała głośno: - Nie wiem, jak ty, ale ja bardzo chcę go zobaczyć. Można powiedzieć, że tęskniłam za nim, przez te wszystkie lata kiedy go z nami nie było. - Ja też. - odparłem cicho. - Zupełnie jakby cała moja niechęć do niego, wiesz, te dawne urazy zniknęły i zamieniły się po prostu w sympatię i chęć pomocy temu człowiekowi. Myślała zupełnie tak, jak ja. Ją także przygotował na swoje przybycie.. Właściwie nie widziałem niczego podejrzanego w tym, co mówiła - widocznie przyszedł dzień, w którym wszyscy zrozumieli, że Cezary jest po prostu biednym, chorym chłopcem, a nie żadnym świrem i mordercą. Sprawiedliwość - to było naprawdę magiczne słowo. Siły nadprzyrodzone - nieważne, czy to Bóg, czy ktoś inny - zawsze doprowadzą do jej zwycięstwa. Myślałem tak, jakbym nie znał Szatana. A jeżeli to wszystko tylko złudzenie - jeśli Cezary jest potworem, który przyszedł, aby nas zniszczyć ? Maciek otworzył drzwi. - Teraz ostrożnie, musisz przejść przez ten próg. Właśnie, dobrze. TO jest nasze mieszkanie. Wpadłem do przedpokoju. Cezary stał w ciemnym kącie i zdejmował buty. Po ciemnym zarysie sylwetki poznałem, że to na pewno on. Serce biło mi gwałtownie, w uszach słyszałem dziwne jęki i szumy. W ciągu jednej sekundy prze z głowę przeleciały mi różne zdania, które on kiedyś wypowiedział... Momenty, kiedy czułem, że go kocham. Podświadomość. Storczyki na trumnie Moniki... - Cezary! - wykrzyknąłem. Powoli odwrócił głowę w moja stronę i wyciągnął rękę. Podszedłem bliżej i zapaliłem światło, żeby lepiej mu się przyjrzeć... Maciek odciągnął mnie na swoją stronę i powiedział mi do ucha: - On jest pod wpływem silnych środków. Nigdy nie będzie taki jak kiedyś. To straszne, ale... Odepchnąłem jego nerwową, ciepła rękę. Cezary patrzył na mnie zupełnie tępo, oczy błyszczały w świetle lampy jak czarne, marmurowe kulki. - Boże... - jęknąłem, opadając na kolana tuż przed nim. Zmienił się. Boże, jak bardzo się zmienił... Nie wyglądał jak Cezary, ale raczej jak wychudzony wariat. Szyja wysuwała się naprzód spomiędzy bardzo szczupłych ramion, duże dłonie drżały, ciągnąc sznurówki butów. Cezary, czy to ty? Posiwiał, mój Boże, on posiwiał... Na twarzy nie było ani śladu zarostu, nos stał się dziwnie ostry i duży - nawet oczy się zmieniły, jakby zamiast nich miał wprawione martwe, mętne gałki. Cezary, Cezary, czy to ty? - Cezary... - jęknąłem, wybuchając płaczem. Nie byłem w stanie opanować tych łez, płynęły same, chłodziły mnie, moje policzki i ręce, sprawiały, że nie czułem tego bólu aż tak dotkliwie. To nie był już ten sam Cezary, Podświadomość miał cholerna rację - wszystko się zmieniło. Nic nie będzie już takie jak dawniej, nic... - Kostek, on jest chory, wiedziałeś o tym. - powiedziała cicho Marianna. Strząsnąłem jej rękę z ramienia, przecież nie potrzebowałem takich czułości. - Co oni z nim zrobili? - krzyknąłem. - Popatrzcie tylko na niego, czy to jest Sebastian? - Tak, Kostek. To jest Cezary, a raczej to, co z niego pozostało. Nie chcieliśmy ci mówić... on umiera. Ma guza mózgu. - mówiła dalej Marianna. Poczułem, że nienawidzę jej z całych swoich sił. Dlaczego oni zniszczyli mi Cezarego? Dlaczego? - Dlatego zwolnili go z zakładu. Tego było za wiele. Cezary siedział w kacie na małym stołeczku, tak samo nieświadomy moich łez, jak i tego, co rosło w jego głowie. Patrząc na mnie cicho jęknął. - Boli... Głowa... - Cezary, chodź, pokażemy ci twój pokój. - uśmiechnęła się Marianna i wzięła go pod rękę. Powoli wstał - prawie jakby był drewnianym pajacykiem, albo blaszanym drwalem z Krainy Oz. Widziałem, że mają do mnie żal - nawet ten zmieniony, chory Cezary. Powinienem był zachować się inaczej... - Jesteś głupi, Kostek. - rzucił ostro Maciek, mijając mnie w przedpokoju. To prawda. Byłem głupi, Myślałem, że mi go oddadzą...że będzie taki jak kiedyś... a dostałem z powrotem umierającego świra... Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Może to kara za ucieczki z domu, kwasy i seks... Tak, byłem przecież brudny jak apaszka Michelle... To nie tylko zwykły zbieg okoliczności, że znalazłem tą szmatę zaraz po przebudzeniu - apaszka była moim portretem, tak jak twarz Doriana Graya na obrazie - ja nie doznawałem żadnych cierpień ani zmian. Spojrzałem na swoje ręce - były lekko poczerwieniałe ze zdenerwowania ( zawsze się tak dzieje, kiedy jestem podekscytowany, czasami przypominam rzeźnika albo chirurga po łokcie umazanego krwią), ale po ich wewnętrznej stronie, zamiast trochę szorstkich powierzchni, pociętych liniami papilarnymi zobaczyłem blade i gładkie ciało, zbyt czyste i delikatne jak na skórę rąk. Cały byłem piękny, czysty i gładki, a apaszka Michelle leżała unurzana w najgorszym brudzie... Cezary siedział na kanapie w dużym pokoju - Marianna rozmawiała z nim bardzo powoli, podając herbatę i ciasteczka. Zauważyłem, że na stole stoi gałązka fioletowych storczyków, tym razem przypominających wielkie, mięsiste motyle. Cezary przez chwilę patrzył na kwiaty, potem wyciągnął z kieszeni małą, czerwono - niebieską pacynkę i włożył ja sobie na wskazujący palec. - To jest Mama Jezusa. - powiedział do mnie, wskazując na pacynkę. Miała główkę z rozciętej piłeczki pingpongowej, na której ktoś niezdarnie namalował czarne oczka i uśmiech. Włosy z czerwonej włóczki sterczały na wszystkie strony. - Ona wszystkich bardzo kocha. Mój dawny Cezary nie wierzył w Boga... Co oni z nim zrobili? - Bardzo ładnie, Cezary. - odparła Marianna, stawiając na stole szklankę z herbatą. - Trzeba wierzyć, że jest coś ponad nami. Jakiś absolut. - Chyba wódka Absolut - zarechotałem. Cezary nie zrozumiał dowcipu. - Kiedy tam byłem, musiałem się codziennie modlić. - uśmiechnął się do pacynki i pieszczotliwie pogładził ją po sterczących włosach. - Wszyscy się modliliśmy, bo do niektórych z nas przychodził Szatan i chcieliśmy go odpędzić. - To naprawdę bardzo ładnie. Marianna rozmawiała z Cezary, jakby był małym, niewiele rozumiejącym dzieckiem. Przyjrzawszy mu się uważniej, stwierdziłem, że ma całkowita rację. Czasami wykazywał jakiś przebłysk dawnej inteligencji, jednak jego umysł, zamroczony tymi koszmarnymi lekami funkcjonował jak popsuta pozytywka. Nie wytrzymałbym w takim miejscu - pomyślałem, przypominając sobie to, co mówił o modlitwie i Szatanie. Jego chyba dotknął jakiś bóg chaosu i spowodował, że Cezary zapomniał kim jest. No tak, z tego co mówił Podświadomość wynikało, że Cezary sam dla siebie stał się bogiem chaosu... Biedny, złamany człowiek. Wyglądał jak niedźwiedź, który musi tańczyć w cyrku na rozżarzonych płytach, zamęczony, wyprany z własnej istoty... Biedny, chory Cezary. Nie mogłem na niego patrzyć. Chciałem spotkać się z Michelle, ale jej nie było, chyba już wyjechała, wiec snułem się, zupełnie sam, po szarych, zaśmieconych ulicach. Doszło do tego, że nie wiedziałem, jaki jest dzień, godzina, pora roku - nawet nie mogłem przypomnieć sobie własnego imienia. W ostatnich dniach straciłem dwie osoby. Ojca i Cezarego... Nawet nie było mnie stać na to, aby zadzwonić do domu i powiedzieć, że ja też cierpię... Czy cierpiałem? Chyba tak, ale wszystko rozmywało się w potokach życia, pustego, głupawego śmiechu i alkoholu. Właściwie to nic się nie stało, tylko że ja powoli przestawałem być człowiekiem. Muszę się opamiętać. Od jutra przestaję brać to białe świństwo... II. Cholera. Znowu wziąłem. Przez chwilkę widziałem przed sobą tylko kolorowe plamy, a potem obraz zaczął się robić coraz bardziej i bardziej wyraźny. Cezary stał koło mnie i głośno się śmiał. - Kurwa, Kostek, nie wiedziałem, że załapiesz jazdę po tej ilości kwacha... - Nie rozumiem - zrobiłem nieprawdopodobnie głupią minę i wybuchnąłem śmiechem. - Kwas to kwas... zawsze taki sam... - Ciało Chrystusa. - zawtórował Cezary. - Amen. - wrzasnąłem. Było mi dobrze. Przed miesiącem uciekliśmy z domu, wymknęliśmy się cicho, kiedy Maciek i Marianna spali, zagrzebani w swojej taniej pościeli. Cezary zaczął już wtedy odzyskiwać siły - podawałem mu coraz mniej leków, raz nawet poczęstowałem go odrobiną amfy. Zaczął świrować - a ja uwierzyłem, że da się go odzyskać, że znów będzie taki jak dawniej. I teraz znowu był. Na parkingu pod blokiem zwinąłem samochód sąsiada, wpakowałem w niego Cezarego i pojechaliśmy przed siebie. Nie zależało mi na żadnym konkretnym miejscu, po prostu chciałem się wyrwać z tego mieszkania, gdzie Cezarego traktowali jak małe, niedorozwinięte dziecko. - Wiesz, Konstanty... - powiedział do mnie w samochodzie, po raz pierwszy zwracając się do mnie po imieniu - Chciałbym pojechać nad jeziora... Poczułem, jak serce uderza mi szybciej, a oczy stają się wilgotne... On zaczął mówić... Szybko zjechałem na pobocze drogi, bo ręce trzęsły mi się ze wzruszenia i nie mogłem utrzymać kontroli nad kierownicą. - Dlaczego stoimy? - Cezary rozejrzał się wkoło, wytrzeszczając oczy. - Ty jesteś zdrowy. - Po prostu nie boli mnie głowa. To wszystko, Konstanty. Jedźmy. - Jesteś zdrowy. - No pewnie. Czuję się jakbym ktoś obudził mnie z bardzo długiego letargu... Czarek był zdrowy... Nawet jeśli nie, to sprawiał takie wrażenie. Jedyne, co mi się nie podobało w moim nowym przyjacielu to fakt, że ciągle wpatrywał się we mnie swoimi ciemnymi, błyszczącymi oczami - zupełnie, jakby chciał mnie pożreć, a już na pewno zamordować. Czasami się go bałem, poza tym obawiałem się jeszcze jednego - śmierci. W końcu był nieuleczalnie chory, sam nawet dobrze nie wiedział na co, ale powtarzał codziennie, że być może to jego ostatni dzień, więc musi się zabawić. Piliśmy tanie wino, siedząc na masce samochodu. Pomyślałem, że właściwie zawsze marzyłem o czymś takim, tym niepowtarzalnym klimacie - słodkiej, dzikiej młodości, unoszącej się w powietrzu. Czarek zapalił papierosa. - Fajnie tu, nie ma co... - westchnął, spoglądając na ciche, puste pola i lasek w którym się ukryliśmy. - Kostek, jakie to szczęście, że ciebie spotkałem... - Pieprzysz. Po prostu jesteśmy tymi cholernymi przyjaciółmi, prawda? - No. - zamyślił się. - Zastanawiam się czasami, jak to będzie, kiedy umrę. Kiedy to się stanie... chciałbym, żeby mnie ktoś zastrzelił, poważnie. Lepsze to niż szpital... - Kurwa! - przerwałem mu ostro - pamiętasz naszą umowę o śmierci? Ani słowa więcej, rozumiesz? - Dobra, dobra... I tak kiedyś umrzemy... nie ma to znaczenia... - posmutniał i sięgnął po łyk wina. - Wiem, że byłem bardzo złym człowiekiem... bardzo złym... nie wiem, czy ktokolwiek mi wybaczy to, co zrobiłem. - Przecież nie zabiłeś Moniki... Cezary, popatrz na mnie! - potrząsnąłem nim mocno, bo zaczynał wpadać w swoją codzienną, a raczej conocną depresję. - To nie byłeś ty. Dobrze wiesz... - Tobie jest, kurwa, dobrze o tym mówić... - mruknął pełen jadu - bo nie śni ci się co noc, nie dręczy ciebie jak demon, jak szatan... To był ten duch, który męczył mnie w szpitalu, w wariatkowie, wszędzie... Nie wiem, jak się do niej modlić. Nie wiem, co mogę jeszcze zrobić, żeby zostawiła mnie w spokoju... Patrzyłem, jak zeskakuje z maski naszego pożyczonego forda i kładzie się na trawie. Był najwyraźniej pijany, ale nie mogłem mu tego bronić, bo w końcu on umierał... a umierających należy wysłuchać. Co najgorsze po miesiącu zacząłem tęsknić za tym brzydkim blokiem, który był świadkiem moich nocnych i porannych powrotów, przygód z amfą i panienkami... Z Cezarym czułem się dobrze, cudownie - jakby ktoś podarował mi wielkie skrzydła - ale z drugiej strony jego wpływ zaczął mnie przytłaczać. Była noc. W szarym świetle księżyca widziałem Cezarego, śpiącego na trawie. Wyglądał ślicznie, zupełnie jak małe dziecko... mimo woli pomyślałem o Podświadomości - tak, byli do siebie podobni. To niesamowite, żeby mieć aż taką moc - prawie jak z książki o niewyjaśnionych zjawiskach albo czymś podobnym, w każdym razie czułem się jak bohater szalonej powieści Jonathana Carrolla. Cezary spał, a ja wpatrywałem się w jego bladą, świecącą błękitnawo twarz. Kilka dni temu zafarbowałem mu włosy na czarno, ale nad prawym uchem sterczał niesforny, śnieżnobiały kosmyk. Jak mogłem o nim zapomnieć? W powietrzu unosił się dziwny i bardzo słodki zapach - przypływał wielkimi falami od miejsca, w którym leżał Cezary i powoli wsączał się do moich nozdrzy. Pomyślałem o kadzidłach - raz, kiedy jeszcze chodziłem do kościoła, ksiądz machnął mi przez oczami naczyniem z dymiącym wściekle proszkiem, który podobnie pachniał. Poczułem się wtedy zupełnie lekki - a wielkie portrety świętych, namalowane na suficie i wysoko sklepionych ścianach jakby ożyły, ich szaty zafalowały i nabrały świeżych kolorów. Podobno później zemdlałem, a upadając na posadzkę mocno uderzyłem się w głowę, stąd ta mała, biała blizna koło mojego ucha... Zapach, który wypełniał przestrzeń wokół mnie, miał w sobie coś z tamtego kadzidła. Moja głowa zaczęła się robić niewiarygodnie lekka, tak jakby ktoś wpompował mi do niej mnóstwo powietrza, zupełnie jak do balonu. Poczułem, że chociaż nie chcę podnosić prawej ręki, robię to jak marionetka. Przestraszyłem się, a po plecach zaczęło mi wędrować stadko mrówek niepokoju. Czy to możliwe, że myśli Cezarego przechodzą do mojej głowy? Przed oczami miałem teraz wielki, czarny ekran, ukazujący las, w którym byliśmy. Duże, szare litery pojawiły się nagle. PODNIEŚ RĘKĘ. PODRAP SIĘ W GŁOWĘ. Niewidzialna siła zepchnęła mnie na trawę, kątem oka zobaczyłem, że Cezarego robi dokładnie to samo... Zrobiło mi się zimno, a później gorąco. Nie wiedziałem, która myśl jest moja, a która należy do mojego przyjaciela - w głowie czułem tylko przerażającą pustkę i tłukącą się o ściany czaszki energię szarych liter. Podświadomość stał tuż obok śpiącego Czarka. Wyglądał prawie identycznie jak ostatnim razem, z tym, że teraz miał na sobie ogromny, czarny podkoszulek. Metallica rules. - I co na to powiesz, przyjacielu? - zapytał swoim trochę - dorosłym głosikiem, podchodząc do mnie bardzo ostrożnie, jak do chorego na ospę. - Jesteś szalony, zostaw mnie w spokoju! - krzyknąłem. - Żałuję, że cię tu w ogóle zabrałem. - Chodź, pokażę ci coś. - Podświadomość wziął mnie za rękę i pociągnął w głąb lasu. Ręka dziecka była bardzo ciepła i wilgotna, drobne paluszki zaciskały się mocno wokół moich. Podświadomość ciągnął mnie przez niskie zarośla leszczyny i jeżyn - przypominały trochę cierniową koronę, bo kolce poraniły mi całą twarz, a wszystkie ranki piekły i swędziały. Jestem zbawicielem Cezarego - pomyślałem, śmiejąc się ponuro. Wyzwoliłem go z choroby po to tylko, żeby on zniszczył mnie samego, to po prostu paranoja. Cezary był zły. Jego duszę niszczył ten przeklęty rak mózgu, a Cezary chciał się mścić na wszystkich, którzy tylko wpadli w jego sidła. Jak w macki owadożernej rośliny. Jego oczy miały w sobie coś z demona i chyba dlatego tak bardzo się go bałem... Bałem się. Tak, to jedyne, co przychodziło mi wtedy do głowy. Tej nocy uświadomiłem sobie, jak wielka mocą dysponował Cezary, mój nieuleczalnie chory przyjaciel, który wzbudzał we mnie pokłady litości i czułości. Wszystkie złe czyny, jakich się dopuściłem po przybyciu Cezarego do naszego domu, były jego winą, wynikiem jego myśli. Zraniłem Maćka nożem, przespałem się z Marianną... chociaż tego nie chciała i broniła się, tak bardzo krzyczała, a ja jej nie słuchałem, mając na uwadze tylko szare litery w mojej kompletnie pustej głowie. To nie tak, że sami uciekliśmy. Maciek chciał podać mnie na policję, więc po prostu nawiałem jak zwyczajny, tchórzliwy przestępca. Cezary zniszczył moje życie po raz drugi. Po raz pierwszy zrobił to, kiedy zabił Monikę - nawet jeżeli nie on to zrobił, to ta myśl pochodziła z jego przeklętej głowy. To on zabił mojego ojca ( odwiedziłem jego grób - teraz wiem już, co to znaczy płakać bez łez, bo z tylnego siedzenia samochodu twój psychopatyczny przyjaciel kontroluje twoje myśli). Cezary był szatanem, wcieleniem zła. Rakiem, który niszczył życie innym. Ja - brudna apaszka. On - zżerający wszystko rak. Śmierć. Moja nienawiść do niego była słuszna. Nie powinniśmy w ogóle przyjmować go do domu, ale on zaczarował Maćka, wysłał mu swoją zatrutą myśl i sprawił, że zło mogło zagnieździć się w naszym domu... Podświadomość Cezarego to głupie, małe dziecko, nie rozumiejące jeszcze, że człowiek może być aż takim świrem. Podświadomość jest po prostu śmietnikiem ideałów. - Spójrz na to. Pamiętasz, jak tego użyłeś? Siekiera. Skrwawiona siekiera. Mój Boże. Podświadomość uginał się pod jej ciężarem, przechylała mu się w drobnych rączkach, ale najwyraźniej istniała. To ja zabiłem Mon


niczego sobie+ 11 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
uu
uu 5 czerwca 2006, 14:45
kkyJesteś? Byłeś? Zapomniałam?
Czy odszedłeś tamtą drogą?
Kiedy wrócisz? Nie spytałam...
Już me żale nie pomogą...

Nie spytałam kiedy wrócisz?
Ileż tkwię tu już zamknięta?
Gdzie jest ciepło Twoich oczu?
Jesteś? Byłeś? Nie pamiętam......
ADA
ADA 12 maja 2007, 16:20
JA CHCE WIERSZE O PARKACH
przysłano: 17 maja 2000

Inne teksty autora

drobne fałszerstwa
envagorien
Magnolie
envagorien
dual
getsemani
*
getsemani
kasztany
getsemani
paw
getsemani
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca