Literatura

List do Ernesta Wolfganga Behrischa (wiersz klasyka)

Johann Wolfgang Goethe

 
DO ERNESTA WOLFGANGA BEHRISCHA
8 paźdz. 1766 [?]
Przy biurku mojej maleńkiej
 
Wyszła, mój kochany, mój dobry Behrischu, poszła z matką do Komedii, z matką i swoim przyszłym, który stara się jej przypodobać wabiąc tysiącem rozrywek. To zabawne przyglądać się, jak ktoś wprost staje na głowie, żeby się podobać, zawsze pełen pomysłów, zawsze w pogotowiu, a mimo to bez najmniejszego powodzenia — widzieć, jak ktoś, kto za każdego całusa chętnie wpłacałby po dwa luidory na ubogich, nie otrzymuje ani jednego, gdy ja tymczasem siedzę sobie cicho w kącie, uchodzę w oczach innych za matołka, co nie ma pojęcia o życiu, i choć nie jestem wobec ukochanej galantem ani nie szepczę jej słodkich słówek, otrzymuję dary, po które tamten gnałby do Rzymu. Kiedy odchodziła, chciałem też wyjść, lecz pragnąc mnie zatrzymać, dała mi klucz od swego biurka i pozwoliła mi tam gospodarować i pisać, co tylko zechcę. „Proszę tu pozostać, aż wrócę — powiedziała — ma pan zawsze jakieś głupstwa w głowie, wierszem czy prozą, niechże więc pan je rzuci na papier, gdy będziesz miał ochotę. Ja coś tam zmyślę ojcu, dlaczego pan pozostał na górze, a zresztą cóż, gdyby nawet domyślił się prawdy, trudno." Dała mi jeszcze dwa piękne jabłka, podarek mojego rywala. Zjadłem je, smakowały wyśmienicie.
Wypełniłem ten czas najlepiej, jak umiałem, pisząc do Pana i własnoręcznie wysyłając ten list. Niech Bóg tak pokieruje w końcu Pańskim księciem, żeby wkrótce tu przyjechał, bo do pełnego szczęścia i radości brakuje mi tylko Pana. Lecz te diabły z College znów rozpoczną swoje harce. No, mimo to, gdy się zobaczymy, podzielę tę zimę na trzy równe części, pomiędzy Pana, moją małą i studia. Jakżem jest szczęśliwy! I Panu tego życzę. Jak tam Drezno? Miłość będę dzielił po równi z przyjaźnią. Adieu. Wściekle bazgrzę. Kończę, idę zanieść ten list, by być z powrotem przy biurku, gdy mała przyjdzie z Komedii.
 
 
Lipsk, początek października 1767
 
Muszę Ci się zwierzyć listownie, gdyż z obawy przed Twoim szyderstwem nie mogę Ci tego powiedzieć. A powinieneś znać prawdę. Będę się streszczał. Chcę wiedzieć, co o tym myślisz, pragnę Twojej rady, masz więcej doświadczenia ode mnie, a w tej sprawie jesteś bezstronny. Dwóch ludzi wprowadziło się do wolnego pokoju na dole. Może ich tam widziałeś. To jednak nie ma znaczenia. Jeden z nich starszawy, drugi młodszy, mniej więcej w moim wieku, rozumiesz. Ale o niego byłem zupełnie spokojny. Oprócz obiadów zamówili kolacje i będą tam jadali co wieczór. Niezbyt to dla mnie przyjemne, ale to jeszcze nie wszystko. Jeśli masz jakiekolwiek pojęcie o mojej dziewczynie, możesz sobie wyobrazić, jakimi mnie zasypuje prośbami, zaklinając mnie, bym z tego powodu nie zmienił swego stosunku do niej. Wśród najgorętszych pieszczot błagała mnie, bym jej nie dręczył zazdrością, przysięgała, że zawsze będzie moją. A w cóż nie uwierzy zakochany? Ale czyż może mi przysiąc? Czyż może przysiąc, że nigdy się nie zmieni, że serce jej nie będzie biło dla innego? Jednak pragnę uwierzyć, że to możliwe. Ale teraz poważnie, nie, to wygląda, jakbym nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Dziś — jedno spojrzenie może kochanka unieść w siódme niebo, ale jego Piękna potrafi go w chwilę potem strącić w otchłań, wystarczy, gdy skieruje wzrok na innego. Sentencja. Niechaj mnie usprawiedliwi zamęt w mojej głowie. Dziś stałem przy niej i rozmawiałem, bawiła się wstążkami czepka. Wtem wszedł ten młodszy z nich i zażądał od matki kart do taroka, matka podeszła do półki, a córka podniosła rękę do oka i wytarła je, jakby jej coś tam wpadło. Doprowadziło mnie to do szaleństwa. Masz mnie chyba za głupca. A więc słuchaj dalej. Znam ten ruch u mojej dziewczyny. Jakże często, chcąc ukryć przed matką rumieniec i swoje pomieszanie, podnosiła zręcznie dłoń do twarzy. Czemuż nie miałaby teraz oszukać kochanka, jak przedtem podchodziła matkę? To podejrzenie przeradza się u mnie niemal w pewność. Utwierdź mnie w tym — drżę już na myśl o Twojej odpowiedzi — jak mam usprawiedliwić Anetę? Tak, tego tylko pragnę, usprawiedliwić ją. Podaj mi dowody przemawiające za nią, nigdy przeciwko niej! Miałbyś... Dosyć! Oczy zakochanych widzą ostrzej niż oczy Boga, ale często zbyt ostro. Poradź mi i pociesz mnie! Tylko nie drwij ze mnie, choćbym nawet na to zasługiwał.

Lipsk, 13 października 1767
 
Jeszcze jedna taka noc jak ta, Behrischu, a piekło będzie mi oszczędzone mimo wszystkie moje grzechy. Ty mogłeś spać spokojnie, ale zazdrosny kochanek, który tyle wypił szampana, że krew w nim zawrzała, a wyobraźnia rozpaliła się do szaleństwa! Najpierw nie mogłem zasnąć, tarzałem się po łóżku, wyskakiwałem zeń, szalałem; potem, zmęczony, usnąłem, nie wiem, na jak długo, miałem głupie sny, jacyś wysocy ludzie, kapelusze z piórami, dymiące fajki, Tours d'adresse, tours de passe passe, obudziłem się — i niech to wszyscy diabli wezmą!
Potem miałem godzinę spokoju i piękne sny. Urocze jej minki, znaki u drzwi, przelotne całusy i naraz Ft. wepchnęła mnie do saka. Prawdziwie kuglarska sztuczka. Morskie świnki można wyczarować nawet przed Bramą Św. Piotra, lecz zaczarować człowieka, człowieka jak mnie, to rzecz niesłychana. Ale mimo iż wydawało mi się to nieprawdopodobne, czułem, jakby to działo się w rzeczywistości. Filozofowałem w saku i tuzinem alegorii wznosiłem lamenty w guście Szekspira. Potem zdawało mi się, jakbym się oddalił, oddalił od niej, ale wciąż jeszcze siedziałem w saku, pragnąłem się wydostać na wolność — i obudziłem się. Przeklęty sak tkwił mi wciąż w głowie. Naglem pomyślał, że Cię więcej nie zobaczę (gdyż sam to postanowiłem i jestem nadal niemal na to zdecydowany), i czułem się przez chwilę, jakbym nie dał czartowi sześciu fenigów, by wykupić moją małą z jego pazurów, w końcu owładnął mną taki paroksyzm gorączki, że mi się aż w głowie mąciło. Rozwaliłem łóżko, pogryzłem w strzępy chustkę do nosa i spałem do ósmej na ruinach mego wspaniałego posłania. Jakbym był na uczcie katów, niech to porwą czarci! Wszystko to byłoby do zniesienia, gdyby nie te sztuczki kuglarskie, przy pomocy których — Ona mogła się w moim imieniu z Mistrzem ugodzić. Pamiętaj, Behrischu, pomścij mnie i siebie. Chcę być rozsądny, to znaczy wobec jej amanta zachować zimną krew, muszę powiększyć mój zbiór pistoletów o nowy nabytek. Bo dąsy i lamenty na nic się nie zdadzą. Ona tak potrafi człowiekowi zamknąć usta tymi swoimi sposobikami — znasz je, prawda? — że oskarżyciel staje przed nią jak półgłówek. Powtórz jej też to, coś mi wczoraj powiedział, i wręcz jej oznajmij, że udaje zarówno miłość do mnie, jak przyjaźń do Ciebie. Wścieknie się wtedy, bo ona wie, jakie Ty masz nade mną tonum persuadendi. A propos, kiedy się tam do niej wybierasz? Ja nie pójdę,
trochę chłodu nie zaszkodzi ani teraz, ani po kilku dniach, jeśli zaś ona pojutrze będzie się na to dąsać, zwalę winę na pogodę.
Bądź zdrów i nie ugrzęźnij w błocie. Jeślibyś mnie chciał jeszcze przed wyjazdem raz zobaczyć, przyjdź do mnie o piątej, szóstej, ale po rozmowie z Nią.
— Ot i masz całą Anetę! Przeklęta dziewczyna! Ten sak! Ten sak!
 
Lipsk, wtorek, 10 listopada 1767
 
 
To dobrze, że dziś dostałem list od Ciebie. Patrz, odpowiadam od razu, chociaż dopiero w sobotę otrzymasz tę kartkę.
 
Wieczorem o siódmej
 
Ha, Behrischu, to jedna z tych chwil! Tyś daleko, a co znaczy zimny papier wobec Twych ramion! O Boże, Boże! Pozwól mi znów wrócić do siebie! Behrischu, niechaj przeklęta będzie miłość! O, żal by Ci było mnie, gdybyś mógł widzieć, gdybyś mógł widzieć mnie nieszczęsnego, jak cierpię, jak szaleję, jak się miotam, nie wiem przeciw komu! Przyjacielu, przyjacielu! Czemu mam tylko Ciebie jednego?
 
O ósmej
 
Krew krąży ciszej, porozmawiam z tobą spokojniej. Czy rozsądnie, Bóg raczy wiedzieć! Nie, nierozsądnie. Jak może być rozsądny szaleniec? Ja nim jestem. Gdybym miał kajdany na dłoniach, wiedziałbym chociaż, co mam gryźć. Wieleś zniósł ze mną, znieś jeszcze i tę paplaninę, a jeśli się boisz, pomódl się, a ja powiem amen, bo ja już nie mogę się modlić. Moja... Ha! Widzisz! Już znowu ona! O, gdybym mógł odzyskać równowagę albo gdyby równowaga wróciła do mnie! Kochany, kochany!
Był tu Horn, prosiłem go, by przyszedł mi poczytać, a potem kazałem go odprawić; myślał, że leżę w łóżku. Nie chcę, żeby mi przeszkadzał, gdy rozmawiam z Tobą. To dobry chłopak, ale przeszkadzać potrafi po mistrzowsku. Tysiąc spraw i ani jednej słusznej. O Behrischu, Behrischu! Och, ta moja głowa!
Przyciąłem sobie pióro, by nabrać sił. Zobaczymy, czy to coś pomoże. Moja ukochana! Ach, będzie nią na wieki! Patrz,
Behrischu, czuję to w chwili, kiedy mnie czyni szalonym. Boże, Boże, dlaczego muszę ją tak kochać! A więc zacznę od początku. Aneta czyni — nie, nic nie czyni. Cicho, cicho, opowiem Ci wszystko po kolei.
W niedzielę poszedłem na obiad do doktora Hermanna i wróciłem o trzeciej do S[chönkopfów]. Poszła do Obermannów, pierwszy raz w życiu życzyłem sobie śmierci, nie wiedziałem tylko, jaką wybrać. Postanowiłem pójść do Breitkopfów. Poszedłem i nie znalazłem tam chwili spokoju. Byłem tam może z kwadrans i zapytałem Mamsell, czy nie ma żadnych spraw do Obermannów w związku z Minną. Powiedziała, że nie. Nie nalegałem. Uważała, że mogę tu zostać, a ja znów chciałem odejść. W końcu, zirytowana moimi prośbami, napisała karteczkę do Mams. Obermann, dała mi ją i wybiegłem. Łudziłem się, że będę szczęśliwy. Biada jej! Zniszczyła mi tę radość. Wszedłem. Mams. Obermann otworzyła bilecik, zawierał, co następuje: „Mężczyźni to dziwne stworzenia. Zmienni, nie wiadomo dlaczego. Zaledwie p. Goethe tu przyszedł, a już dał mi do zrozumienia, że Pani towarzystwo milsze mu niż moje. Zmusił mnie, bym mu dała jakieś polecenie do Pani, choć nic takiego nie zamyślałam. Mimo że jestem zła na niego z tego powodu, to jednak czuję doń wdzięczność, bo dał mi sposobność powiedzieć Pani, że pozostaję niezmiennie
Jej życzliwa"
Mamsell Obermann przeczytawszy ten list zapewniła mnie, że nic z tego nie rozumie, moja dziewczyna zaś zaczęła go czytać i zamiast nagrodzić mnie za przybycie, podziękować za serdeczność, potraktowała mnie tak ozięble, że zauważyła to pani Obermann i nawet jej brat. Zachowaniem swoim przez cały wieczór i cały poniedziałek przyprawiła mnie o taką zgryzotę, że w poniedziałek wieczorem dostałem gorączki, całą noc męczyłem się, na przemian wstrząsany zimnymi dreszczami i żarem, i dziś muszę siedzieć w domu. A więc! Nie żądaj, Behrischu, bym Ci to opowiadał z zimną krwią. Boże, tego wieczora prosiłem, by mi coś przyniesiono z dołu. Przyszła moja służąca, przyniosła wiadomość, że Aneta z matką jest w Komedii. Wtedy właśnie dostałem dreszczy i gorączki i na tę wieść wszystka krew we mnie zawrzała. Ach! W Komedii! Wiedząc, że w tym czasie jej ukochany jest chory! Boże! To było okrutne, ale przebaczyłem jej. Nie wiedziałem, jaka szła sztuka. Jakże to? Więc ona będzie z nimi w Komedii? Z nimi! To mi nie dawało spokoju! Muszę wiedzieć. Ubieram się i pędzę
jak wariat do Komedii. Biorę bilet na galerię. Idę na górę. Ach! Nowy cios. Mam słaby wzrok i nie dostrzegam widzów w lożach. Myślałem, że się wścieknę, chciałem biec do domu, przynieść swoją lornetkę. Jakiś nicpoń, który siedział obok, wyrwał mnie z tego zamętu, spostrzegłszy bowiem, że ma dwie lornetki, poprosiłem go uprzejmie, by mi użyczył jednej. Uczynił to. Spojrzałem w dół i znalazłem jej lożę. Och, Behrischu...
Znalazłem jej lożę. Siedziała w kącie, obok niej jakaś mała dziewczynka, Bóg wie kto, potem Piotr, a dalej matka. Ale teraz! W tyle, za jej fotelem, pan Ryden, pochylając się nad nią poufale. Ha! Przedstaw sobie mnie! Przedstaw sobie mnie! Na galerii! Z lornetką, jak patrzę na to! Przekleństwo! Behrischu, myślałem, że głowa mi pęknie z wściekłości. Wystawiano Miss Sarę. Schulze grała Miss, ale ja nic nie widziałem, nic nie słyszałem, oczy utkwiłem w loży, serce mi drżało. To nachylał się do niej, że aż ta mała dziewczynka siedząca obok niej nic nie mogła zobaczyć, to znów się cofał, to opierał o fotel i coś do niej mówił, a ja zgrzytałem zębami patrząc na to. Łzy napływały mi do oczu, ale wszystko widziałem wyraźnie, przez cały ten wieczór nie mogłem płakać. Potem pomyślałem o Tobie, przysięgam, o Tobie, i chciałem pójść do domu, by pisać do Ciebie, ale widok tej pary znów mnie powstrzymał i pozostałem. Boże, Boże! Dlaczego nawet wtedy pragnąłem ją usprawiedliwić! Tak, próbowałem to czynić. Mówiłem sobie: jak chłodno go traktuje, jak się od niego odwraca, ledwie mu odpowiadając, niczym natrętowi. Ach, nie moja lornetka starała się ją wybielić, moje serce pragnęło tak widzieć! O Boże, gdybym to nawet widział naprawdę, miłość własna byłaby ostatnią przyczyną, której bym to mógł przypisać.
Bije godzina dziewiąta, zaraz się skończy ta przeklęta Komedia. Do diabła z nią! A więc dalej. Siedziałem tak przez kwadrans i nie widziałem nic więcej poza tym, com oglądał przez pierwsze pięć minut. Naraz schwyciła mnie gwałtowna gorączka, przez chwilę myślałem, że umrę; zwróciłem lornetkę, nie wyszedłem, a wybiegłem z gmachu — i od dwóch godzin jestem przy Tobie. Czy znasz nieszczęśliwszego człowieka o takich możliwościach, o takich widokach, o tego rodzaju przymiotach, wymień mi go, a będę milczał. Daremniem pragnął się wypłakać przez ten cały wieczór, zęby mi szczękały, a kiedy się je zaciska, nie można płakać.
Znów nowe pióro. Znów kilka chwil spokoju.
O mój przyjacielu Już trzecia kartka. Mógłbym Ci napisać tysiąc nie czując znużenia. I nie kończąc. Któż z nieszczęśliwych wyskarżył się do końca?
Ale kocham. Wiem, że wypiłbym truciznę z jej rąk. Wybacz mi, przyjacielu. Doprawdy, piszę w gorączce jak w paroksyzmie, lecz pozwól mi pisać. Lepiej, że całą wściekłość wyrzucę na papier, aniżelibym miał znów tłuc głową o ścianę.
Spałem przez kwadrans w fotelu. Jestem naprawdę bardzo wyczerpany. Ale muszę jeszcze dokończyć kartki tego wieczora. Mam jeszcze wiele do powiedzenia.
Jak spędzę tę noc? Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tym. Co uczynię jutro? Już wiem. Będę spokojny, dopóki nie wejdę w jej dom. Wtedy serce zacznie mi walić, a kiedy usłyszę jej kroki albo jej głos, jeszcze mocniej będzie się tłuc w piersi i po obiedzie odejdę. A kiedy ją ujrzę, łzy mi napłyną do oczu i pomyślę: oby Ci Bóg przebaczył, jak ja Ci przebaczam, niechaj podaruje Ci wszystkie te lata, któreś zrabowała z mego życia. Tak będę myślał, spojrzę na nią i będę się cieszył, że mogłem niemal uwierzyć, że mnie kocha. I znów odejdę. Tak będzie jutro, pojutrze i zawsze.
Pomyśl, Behrischu, oglądałem z nią kiedyś Sarę. Jakże inaczej niż dziś, przecież to były te same sceny, ci sami aktorzy, a dziś nie mogłem tego znieść. Ach! Wszelka radość leży w nas samych. Jesteśmy swoimi własnymi diabłami, sami wypędzamy się z naszego raju. Znów usnąłem, jestem bardzo zmęczony. Co będzie jutro? Mąci mi się w mojej biednej głowie. Jutro wyjdę i zobaczymy. Może osłabł jej niczym nie usprawiedliwiony chłód wobec mnie? Jeśli nie, to jestem pewien, że jutro wieczorem będę miał ciężki atak febry. Niech i tak będzie! Nie jestem już panem siebie samego. Onegdaj, kiedy mnie poniósł ten mój narowisty rumak, com uczynił? Nie mogłem go powstrzymać, widziałem swoją śmierć, przed oczami miałem obraz strasznego upadku. Zdobyłem się na odwagę i zeskoczyłem z konia. Odważyłem się na to. Może nie jestem najmężniejszy, alem tak stworzony, że w niebezpieczeństwie staję się odważny. Teraz jestem w niebezpieczeństwie, a jednak brak mi odwagi. Boże! Przyjacielu! Czy wiesz, o czym myślę? Dobrej nocy! Głowa mi pęka. O, gdyby znów zaświeciło słońce! O goryczy! Doprawdy, nie wiem, co piszę.
 
Środa rano
 
Miałem okropną noc. Śniła mi się Sara. O Behrischu, pragnę się uspokoić, ale nie mogę. Dziś ją zobaczę. Będzie próba Minny u Obermannów, ona tam przyjdzie. Ach, a jeśli będzie nadal dla mnie chłodna! Mógłbym ją ukarać. Niechby ją dręczyła najstraszliwsza zazdrość. Nie, nie, nie mogę tego zrobić.
 
Wieczorem o ósmej
 
Wczoraj o tej porze jakże było inaczej! Znów przeczytałem mój list i gdybym się wstydził ukazać przed Tobą taki, jaki jestem, na pewno bym go porwał w strzępy. Gwałtowne pożądanie i równie gwałtowny wstręt, szaleństwo i rozkosz — po nich mnie poznasz i użalisz się nade mną.
Wczoraj świat uczyniła mi piekłem, a dziś rajem — i pozostanie tak długo, dopóki nie będzie w jej mocy uczynić ani jednego, ani drugiego.
Przyszła do Obermannów i przez kwadrans byliśmy sami. Nie trzeba więcej, by się pojednać. Nie darmo mówi Szekspir, słabość to imię Twoje, kobieto, a właściwie należałoby to skierować do młodzieńca. Przyznała się do winy, poruszyła ją moja choroba, rzuciła mi się w ramiona i prosiła o przebaczenie. Przebaczyłem jej wszystko. Cóż mogłem jej jeszcze przebaczyć w porównaniu z tym, com jej przebaczył wówczas?
Miałem dość siły, by ukryć przed nią swoją głupotę w Komedii. „Wiesz — powiedziała — byliśmy wczoraj w Komedii, nie bądź zły. Wcisnęłam się w sam kąt loży, posadziłam obok siebie Lotkę, żeby on nie mógł siedzieć przy mnie. Stał wciąż za moim fotelem, a ja unikałam, jak tylko mogłam, rozmowy z nim, gawędziłam z sąsiadką z najbliższej loży i chętnie bym tylko z nią rozmawiała." O Behrischu, wszystko, com sobie wczoraj imaginował patrząc na nich, teraz mi potwierdziła. Ona sama! W moich ramionach. Jedna chwila szczęścia zastępuje tysiące pełnych cierpienia, inaczej któż chciałby żyć? Mój gniew prysnął, minione zło stało się dobrem, wspomnienie doznanych cierpień przyjemnością. I tak się to wyrównuje. Cale moje szczęście obejmowałem ramionami! To piękne zawstydzenie, jakie ją często ogarnia wobec naszych poufałości, gwałtowna miłość, co wbrew nakazom rzuca ją w moje objęcia, jej oczy przymknięte, ilekroć usta przyciska do moich, słodki uśmiech w krótkich przerwach między pieszczotami, rumieńce, wstyd, miłość, rozkosz i ta obawa malująca się na jej twarzy,
gdy z drżeniem usiłuje się uwolnić z moich uścisków, i ta jej słabość, co rodzi się z lęku, bo tylko on wyrywa mi ją z ramion! Behrischu! To szczęście, dla którego by się chętnie zniosło czyściec. Dobrej nocy, mam zawrót głowy jak wczoraj, ale od czegoś innego. Gorączka ustąpiła i dopóki będzie ładna pogoda, zapewne nie powróci. Dobrej nocy!
 
Lipsk, 20 listopada 1767
 
Dziwaczny wieczór, Behrischu! Powinienem go wykorzystać na napisanie paru słów do Ciebie. Jutro odchodzi poczta. Dziś już od dwunastu godzin jestem jak nieprzytomny. Twój list był poczciwy, odczytałem z niego Hornowi niektóre ustępy i on sądzi, że gdybym zawsze słuchał tego, co mi mówisz, i zawsze czynił według Twoich rad, mógłbym się stać najszczęśliwszym z ludzi. Chłopak ma rację, lecz ani jego, ani Ciebie nie mogę posłuchać. Tymczasem coś niecoś z historii mego serca. Często zastanawialiśmy się nad tym, czy ona mnie kocha. Sądziliśmy, że w jej postępowaniu kryje się wiele dumy. Jak sądzisz, czy na to wskazywałoby to, co ostatnio spostrzegłem? Od pewnego czasu, gdy nie mogę jej widywać wieczorami, okazuje mi wiele względów; była niespokojna, kiedy raz nie przyszedłem po południu, jednak nie męczyła mnie już ani zazdrością, ani żadnymi podejrzeniami, myślę tedy, że żar jej miłości bardzo ochłódł. Od czterech tygodni, od kiedy zaczęła się ta historia z Minną, w związku z czym częściej przychodziłem do Breitkopfów, znów ogień wybuchnął z całą gwałtownością. I ją, i mnie unieszczęśliwia zazdrość, niekiedy bliska szału, podejrzliwość, poczucie wyłączności tak silne, że muszę przed nią ukrywać nawet to, iż pocałowałem dłoń innej. To prawda, ona jest od kilku dni bardzo cierpiąca, toteż współczucie dla niej czyni mnie wyrozumiałym. Jak sądzisz, Behrischu, czy to nie płynie jedynie z pychy, że mnie kocha? Zapewne sprawia jej przyjemność, że taki dumny mężczyzna jak ja przykuty jest do jej podnóżka. Dopóki leży u jej stóp spokojnie, nie zwraca na niego uwagi, kiedy się jednak chce uwolnić, wtedy znów sobie o nim przypomina i jej miłość budzi się wraz z lękiem przed utratą wielbiciela.
 
Lipsk, marzec 1768
 
...Co robi Aneta? Ach, ach! ej! Czy jest w ogóle jakaś Aneta na świecie? Czy pamiętasz ją jeszcze? Zdawało mi się, że
dawno o jej istnieniu zapomniałeś, przynajmniej od dobrych trzech miesięcy nie dowiadywałeś się o nią, a ja byłem na tyle uprzejmy, że nie pisałem Ci o niej.
Dobrze więc, jeśli chcesz wiedzieć, jak się sprawy z nami mają, to posłuchaj. Kochamy się bardziej aniżeli kiedykolwiek, chociaż rzadziej się spotykamy. Osiągnąłem zwycięstwo nad sobą i nie widuję jej. Chyba mi się to udało, ale jestem nieszczęśliwszy niż dawniej, ta miłość przetrwa nawet z dala od niej. Mogę żyć nie widując jej, lecz nie kochając — nigdy. Sam ponoszę winę za wszelkie przykrości, jakie wspólnie przeżywamy. Ona jest aniołem, a ja głupcem.
Posłuchaj, Behrischu, nie mogę i nie chcę opuścić dziewczyny, a jednak muszę się stąd wyrwać, a jednak chcę się stąd wyrwać. Ale ona nie może być nieszczęśliwa. Jeśli ma nadal pozostać godna mnie tak jak dotychczas. Behrischu! Ona musi być szczęśliwa. Będę okrutny i pozbawię ją wszelkiej nadziei. Muszę. Kto bowiem czyni dziewczynie nadzieję, ten przyrzeka. Jakże będę rad, jeśli znajdzie uczciwego męża i będzie mogła beze mnie żyć szczęśliwie! Wiem, com jest jej winien, moja ręka i mój majątek należą do niej, wszystko mieć winna, co jej dać mogę. Przekleństwo temu, kto siebie zabezpiecza wpierw, zanim zabezpieczył dziewczynę, którą unieszczęśliwił. Nigdy nie powinna cierpieć, widząc mnie w ramionach innej, zanim ja nie doznam bólu, widząc ją w objęciach drugiego; a może nawet i wtedy zechcę jej zaoszczędzić tego strasznego uczucia. To bardzo zagmatwane, com napisał, ale spróbuj się w tym wszystkim rozeznać. Znasz mnie...
 
 
 
 
O mój przyjacielu Już trzecia kartka. Mógłbym Ci napisać tysiąc nie czując znużenia. I nie kończąc. Któż z nieszczęśliwych wyskarżył się do końca?
Ale kocham. Wiem, że wypiłbym truciznę z jej rąk. Wybacz mi, przyjacielu. Doprawdy, piszę w gorączce jak w paroksyzmie, lecz pozwól mi pisać. Lepiej, że całą wściekłość wyrzucę na papier, aniżelibym miał znów tłuc głową o ścianę.
Spałem przez kwadrans w fotelu. Jestem naprawdę bardzo wyczerpany. Ale muszę jeszcze dokończyć kartki tego wieczora. Mam jeszcze wiele do powiedzenia.
Jak spędzę tę noc? Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tym. Co uczynię jutro? Już wiem. Będę spokojny, dopóki nie wejdę w jej dom. Wtedy serce zacznie mi walić, a kiedy usłyszę jej kroki albo jej głos, jeszcze mocniej będzie się tłuc w piersi i po obiedzie odejdę. A kiedy ją ujrzę, łzy mi napłyną do oczu i pomyślę: oby Ci Bóg przebaczył, jak ja Ci przebaczam, niechaj podaruje Ci wszystkie te lata, któreś zrabowała z mego życia. Tak będę myślał, spojrzę na nią i będę się cieszył, że mogłem niemal uwierzyć, że mnie kocha. I znów odejdę. Tak będzie jutro, pojutrze i zawsze.
Pomyśl, Behrischu, oglądałem z nią kiedyś Sarę. Jakże inaczej niż dziś, przecież to były te same sceny, ci sami aktorzy, a dziś nie mogłem tego znieść. Ach! Wszelka radość leży w nas samych. Jesteśmy swoimi własnymi diabłami, sami wypędzamy się z naszego raju. Znów usnąłem, jestem bardzo zmęczony. Co będzie jutro? Mąci mi się w mojej biednej głowie. Jutro wyjdę i zobaczymy. Może osłabł jej niczym nie usprawiedliwiony chłód wobec mnie? Jeśli nie, to jestem pewien, że jutro wieczorem będę miał ciężki atak febry. Niech i tak będzie! Nie jestem już panem siebie samego. Onegdaj, kiedy mnie poniósł ten mój narowisty rumak, com uczynił? Nie mogłem go powstrzymać, widziałem swoją śmierć, przed oczami miałem obraz strasznego upadku. Zdobyłem się na odwagę i zeskoczyłem z konia. Odważyłem się na to. Może nie jestem najmężniejszy, alem tak stworzony, że w niebezpieczeństwie staję się odważny. Teraz jestem w niebezpieczeństwie, a jednak brak mi odwagi. Boże! Przyjacielu! Czy wiesz, o czym myślę? Dobrej nocy! Głowa mi pęka. O, gdyby znów zaświeciło słońce! O goryczy! Doprawdy, nie wiem, co piszę.
Środa rano
 
  
Miałem okropną noc. Śniła mi się Sara. O Behrischu, pragnę się uspokoić, ale nie mogę. Dziś ją zobaczę. Będzie próba Minny u Obermannów, ona tam przyjdzie. Ach, a jeśli będzie nadal dla mnie chłodna! Mógłbym ją ukarać. Niechby ją dręczyła najstraszliwsza zazdrość. Nie, nie, nie mogę tego zrobić.
 
Wieczorem o ósmej
 
  
Wczoraj o tej porze jakże było inaczej! Znów przeczytałem mój list i gdybym się wstydził ukazać przed Tobą taki, jaki jestem, na pewno bym go porwał w strzępy. Gwałtowne pożądanie i równie gwałtowny wstręt, szaleństwo i rozkosz — po nich mnie poznasz i użalisz się nade mną.
Wczoraj świat uczyniła mi piekłem, a dziś rajem — i pozostanie tak długo, dopóki nie będzie w jej mocy uczynić ani jednego, ani drugiego.
Przyszła do Obermannów i przez kwadrans byliśmy sami. Nie trzeba więcej, by się pojednać. Nie darmo mówi Szekspir, słabość to imię Twoje, kobieto, a właściwie należałoby to skierować do młodzieńca. Przyznała się do winy, poruszyła ją moja choroba, rzuciła mi się w ramiona i prosiła o przebaczenie. Przebaczyłem jej wszystko. Cóż mogłem jej jeszcze przebaczyć w porównaniu z tym, com jej przebaczył wówczas?
Miałem dość siły, by ukryć przed nią swoją głupotę w Komedii. „Wiesz — powiedziała — byliśmy wczoraj w Komedii, nie bądź zły. Wcisnęłam się w sam kąt loży, posadziłam obok siebie Lotkę, żeby on nie mógł siedzieć przy mnie. Stał wciąż za moim fotelem, a ja unikałam, jak tylko mogłam, rozmowy z nim, gawędziłam z sąsiadką z najbliższej loży i chętnie bym tylko z nią rozmawiała." O Behrischu, wszystko, com sobie wczoraj imaginował patrząc na nich, teraz mi potwierdziła. Ona sama! W moich ramionach. Jedna chwila szczęścia zastępuje tysiące pełnych cierpienia, inaczej któż chciałby żyć? Mój gniew prysnął, minione zło stało się dobrem, wspomnienie doznanych cierpień przyjemnością. I tak się to wyrównuje. Cale moje szczęście obejmowałem ramionami! To piękne zawstydzenie, jakie ją często ogarnia wobec naszych poufałości, gwałtowna miłość, co wbrew nakazom rzuca ją w moje objęcia, jej oczy przymknięte, ilekroć usta przyciska do moich, słodki uśmiech w krótkich przerwach między pieszczotami, rumieńce, wstyd, miłość, rozkosz i ta obawa malująca się na jej twarzy,
gdy z drżeniem usiłuje się uwolnić z moich uścisków, i ta jej słabość, co rodzi się z lęku, bo tylko on wyrywa mi ją z ramion! Behrischu! To szczęście, dla którego by się chętnie zniosło czyściec. Dobrej nocy, mam zawrót głowy jak wczoraj, ale od czegoś innego. Gorączka ustąpiła i dopóki będzie ładna pogoda, zapewne nie powróci. Dobrej nocy!
 
Lipsk, 20 listopada 1767
 
  
Dziwaczny wieczór, Behrischu! Powinienem go wykorzystać na napisanie paru słów do Ciebie. Jutro odchodzi poczta. Dziś już od dwunastu godzin jestem jak nieprzytomny. Twój list był poczciwy, odczytałem z niego Hornowi niektóre ustępy i on sądzi, że gdybym zawsze słuchał tego, co mi mówisz, i zawsze czynił według Twoich rad, mógłbym się stać najszczęśliwszym z ludzi. Chłopak ma rację, lecz ani jego, ani Ciebie nie mogę posłuchać. Tymczasem coś niecoś z historii mego serca. Często zastanawialiśmy się nad tym, czy ona mnie kocha. Sądziliśmy, że w jej postępowaniu kryje się wiele dumy. Jak sądzisz, czy na to wskazywałoby to, co ostatnio spostrzegłem? Od pewnego czasu, gdy nie mogę jej widywać wieczorami, okazuje mi wiele względów; była niespokojna, kiedy raz nie przyszedłem po południu, jednak nie męczyła mnie już ani zazdrością, ani żadnymi podejrzeniami, myślę tedy, że żar jej miłości bardzo ochłódł. Od czterech tygodni, od kiedy zaczęła się ta historia z Minną, w związku z czym częściej przychodziłem do Breitkopfów, znów ogień wybuchnął z całą gwałtownością. I ją, i mnie unieszczęśliwia zazdrość, niekiedy bliska szału, podejrzliwość, poczucie wyłączności tak silne, że muszę przed nią ukrywać nawet to, iż pocałowałem dłoń innej. To prawda, ona jest od kilku dni bardzo cierpiąca, toteż współczucie dla niej czyni mnie wyrozumiałym. Jak sądzisz, Behrischu, czy to nie płynie jedynie z pychy, że mnie kocha? Zapewne sprawia jej przyjemność, że taki dumny mężczyzna jak ja przykuty jest do jej podnóżka. Dopóki leży u jej stóp spokojnie, nie zwraca na niego uwagi, kiedy się jednak chce uwolnić, wtedy znów sobie o nim przypomina i jej miłość budzi się wraz z lękiem przed utratą wielbiciela.
 
Lipsk, marzec 1768
 
  
...Co robi Aneta? Ach, ach! ej! Czy jest w ogóle jakaś Aneta na świecie? Czy pamiętasz ją jeszcze? Zdawało mi się, że
dawno o jej istnieniu zapomniałeś, przynajmniej od dobrych trzech miesięcy nie dowiadywałeś się o nią, a ja byłem na tyle uprzejmy, że nie pisałem Ci o niej.
Dobrze więc, jeśli chcesz wiedzieć, jak się sprawy z nami mają, to posłuchaj. Kochamy się bardziej aniżeli kiedykolwiek, chociaż rzadziej się spotykamy. Osiągnąłem zwycięstwo nad sobą i nie widuję jej. Chyba mi się to udało, ale jestem nieszczęśliwszy niż dawniej, ta miłość przetrwa nawet z dala od niej. Mogę żyć nie widując jej, lecz nie kochając — nigdy. Sam ponoszę winę za wszelkie przykrości, jakie wspólnie przeżywamy. Ona jest aniołem, a ja głupcem.
Posłuchaj, Behrischu, nie mogę i nie chcę opuścić dziewczyny, a jednak muszę się stąd wyrwać, a jednak chcę się stąd wyrwać. Ale ona nie może być nieszczęśliwa. Jeśli ma nadal pozostać godna mnie tak jak dotychczas. Behrischu! Ona musi być szczęśliwa. Będę okrutny i pozbawię ją wszelkiej nadziei. Muszę. Kto bowiem czyni dziewczynie nadzieję, ten przyrzeka. Jakże będę rad, jeśli znajdzie uczciwego męża i będzie mogła beze mnie żyć szczęśliwie! Wiem, com jest jej winien, moja ręka i mój majątek należą do niej, wszystko mieć winna, co jej dać mogę. Przekleństwo temu, kto siebie zabezpiecza wpierw, zanim zabezpieczył dziewczynę, którą unieszczęśliwił. Nigdy nie powinna cierpieć, widząc mnie w ramionach innej, zanim ja nie doznam bólu, widząc ją w objęciach drugiego; a może nawet i wtedy zechcę jej zaoszczędzić tego strasznego uczucia. To bardzo zagmatwane, com napisał, ale spróbuj się w tym wszystkim rozeznać. Znasz mnie...
 
Lipsk, 26 kwietnia 1768
  
 
Długom nie pisał, Behrischu, długo, a jednak zawsze jestem ten sam co dawniej: wiedz, że jesteś mi tak drogi jak dawniej i Anetę tak samo kocham jak przedtem, a jeśli mam rzec prawdę, silniejsza jest namiętność, gdy spokojniejsza; tak jest teraz ze mną. Behrischu, zacząłem żyć! Żebym Ci tak wszystko mógł wyznać! Nie mogę, za wiele by mnie to kosztowało. Wystarczy, gdy Ci powiem, że rozstałem się z Anetą i — jesteśmy szczęśliwi. Ależ to było przeżycie! Czuję się teraz jak Herkules po dokonaniu swoich prac i spoglądam wokół na pełne chwały trofea. Był to okropny okres, zanim doszło do wyjaśnień, ale wreszcie to nastąpiło i teraz — teraz dopiero wiem, co to jest życie. To najlepsza, najmilsza dziewczyna i mogą Ci przysiąc,
że nigdy, nigdy nie zapomnę, że była szczęściem mego życia, ani nie przestanę myśleć o tym i pragnąć tego, o czym Ci ostatnio napisałem. Behrischu, łączy nas nadal największa przyjaźń, podobnie jak Ciebie z nią. Żadnej więcej poufałości między nami, żadnego słowa o miłości, i tak mi z tym dobrze, tak szczęśliwie, Behrischu, ona jest aniołem. Dziś minęły dwa lata od chwili, kiedym jej powiedział po raz pierwszy, że ją kocham, dwa lata, Behrischu, i wciąż jeszcze... Zaczęliśmy od miłości, kończymy na przyjaźni. Ale ja nie. Kocham ją jeszcze tak bardzo, Boże, tak bardzo! O, gdybyś tu był, by mnie pocieszyć, by mnie kochać! Chętnie bym przyjechał do Ciebie, ale warunki, w jakich żyjesz, nie sprzyjają odwiedzinom przyjaciół. Masz tu pejzaż, pierwszą pamiątkę ode mnie i pierwszą moją próbę w sztuce malarstwa. Postaram się, by następne były lepsze, mam nadzieję, że poczynię postępy.
Przesyłam Ci też komedię, pewnie jej nie poznasz. Horn mówi, że nie powinienem już więcej nic poprawiać; lęka się, że ją popsuję, i ma rację. Powinna być dobra, brak tylko jeszcze sceny siódmej, której nie dokończyłem. Napisz mi rychło, co o tym myślisz. I jeszcze jedno. Pieniądze, które mam otrzymać, zatrzymaj do św. Michała pod warunkiem, że zastrzegam sobie prawo odkupu, w razie gdyby ojciec mój dziwaczył i zechciał mieć ten fortepian u siebie we Frankfurcie. Adieu.
 

przysłano: 5 marca 2010

Johann Wolfgang Goethe

Inne teksty autora

Król Olszyn
Johann Wolfgang Goethe
Rybak
Johann Wolfgang Goethe
Król Olch
Johann Wolfgang Goethe
Król Elfów
Johann Wolfgang Goethe
Król Olch
Johann Wolfgang Goethe
Kochająca pisze
Johann Wolfgang Goethe
Pociecha we łzach
Johann Wolfgang Goethe
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca