Witamy w Czytelni – przestrzeni dla twórców i pasjonatów literatury!

Czytelnia to miejsce, gdzie poezja i proza spotykają się z sercami odbiorców, a słowa zyskują nowe życie. To tutaj każdy może opublikować swoje wiersze, opowiadania czy fragmenty powieści, dzieląc się swoimi emocjami, przemyśleniami i artystycznymi wizjami. Niezależnie od tego, czy jesteś doświadczonym pisarzem, czy dopiero stawiasz swoje pierwsze kroki w literackim świecie, Czytelnia jest otwarta na Twoją twórczość.

Zapraszamy do odkrywania różnorodnych tekstów, komentowania i inspirowania się dziełami innych autorów. Wywrota od lat łączy ludzi, których łączy pasja do słowa pisanego – dołącz do naszej literackiej społeczności i pozwól, by Twoje słowa zainspirowały innych!

Czytelnia - najnowsze teksty

Fałszywy alarm.

Kazimierz Siłuch

Kościół o zmierzchu

W cichym kościele panowała atmosfera skupienia i spokoju. Przez wysokie witraże wpadały resztki światła zmierzchu, barwiąc wnętrze w odcieniach czerwieni, fioletu i złota. Kilka starszych kobiet klęczało w ławkach, przesuwając paciorki różańca w dłoniach, a ich szeptane modlitwy ledwo mieszały się z delikatnym trzaskiem świec. Chłód jesiennego wieczoru wślizgiwał się przez masywne drzwi, przypominając o przemijaniu.

W kącie kościoła, za kratą konfesjonału, ksiądz Jan, siwowłosy, o łagodnym spojrzeniu, czekał na kolejną osobę. Jego dłonie, spoczywające na kolanach, były ciepłe od modlitwy, gotowe przyjąć najcięższe brzemię.

Nagle zasłona konfesjonału poruszyła się, a do środka weszła młoda dziewczyna. Delikatny zapach wilgotnych liści przyniesionych na butach zdradzał jej obecność. Uklękła, z wahaniem, cicho, jakby nie chciała przeszkadzać ciszy kościoła.

Ksiądz Jan: W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.

Dziewczyna: Amen.

Ksiądz Jan: Jak długo nie byłaś u spowiedzi, moje dziecko?

Dziewczyna: Rok… może więcej. Sama już nie wiem.

Ksiądz Jan: W porządku. Opowiedz mi, co cię sprowadza.

Dziewczyna przez chwilę milczała. Ksiądz poczuł, jak ciężar jej oddechu wypełnia przestrzeń. Zabrało jej to moment, by wydusić słowa.

Dziewczyna: Zrobiłam coś złego... Nie wiem, czy Pan Bóg mi wybaczy.

Ksiądz nachylił się bliżej, jego głos stał się jeszcze bardziej delikatny.

Ksiądz Jan: Nie ma takiego grzechu, którego Bóg nie mógłby wybaczyć, jeśli naprawdę żałujesz. Powiedz, co się stało.

Dziewczyna: Mam piętnaście lat. Uprawiałam seks i upijałam się winem.

Słowa te wypowiedziała niemal szeptem, a jednak ich ciężar wypełnił całą przestrzeń konfesjonału. Próbowała coś jeszcze powiedzieć, ale głos jej się załamał. W tle, gdzieś w nawie, słychać było przesuwane ławki.

Ksiądz Jan: To wielki ciężar, który niesiesz, dziecko. Ale Bóg nie przestaje cię kochać. Opowiedz mi, jak do tego doszło.

Dziewczyna: (spuszczając głowę) Spotykałam się z chłopakiem... Starszym. Nie sądziłam, że to się tak skończy. Myślałam, że mnie kocha, ale jak tylko mu powiedziałam że mam 15 lat... zniknął. Mama jeszcze nie wie. Tato... on by mnie chyba zabił.

Głos dziewczyny łamał się coraz bardziej. Łzy zaczęły cicho kapać na jej dłonie zaciśnięte w pięści.

Ksiądz Jan: Rozumiem, że boisz się ich reakcji. Ale musisz pamiętać, że Bóg cię kocha i wybacza , choć okoliczności mogą być trudne. Nie jesteś sama.

Dziewczyna: Ale ja nie dam rady! Nie wiem, co robić...

Ksiądz Jan: Nie musisz teraz wiedzieć wszystkiego. Najważniejsze to nie podejmować pochopnych decyzji. Porozmawiaj z mamą, a jeśli potrzebujesz wsparcia, Kościół ci pomoże. Jest wiele osób, które mogą cię wesprzeć – duchowo i materialnie.

Dziewczyna długo milczała, jakby próbowała przyswoić te słowa. Ksiądz Jan widział jej walkę – ból, lęk, a także nadzieję, która zaczynała przebijać przez jej wyznanie.

Dziewczyna: Czy Bóg naprawdę mi wybaczy?

Ksiądz Jan: Jeśli żałujesz i szczerze prosisz o przebaczenie, Bóg już ci wybaczył. A teraz, pomódlmy się razem.

Po krótkiej modlitwie i słowach rozgrzeszenia dziewczyna wyszła z konfesjonału. Ksiądz Jan pozostał w środku, jeszcze chwilę w ciszy, modląc się za nią. Atmosfera kościoła zdawała się nabrać nowego, ciepłego światła, jakby mimo chłodu na zewnątrz nadchodziła obietnica czegoś lepszego.


Kazimierz Siłuch
Kazimierz Siłuch
Opowiadanie · 17 grudnia 2024
anonim

Niepodważalnościowości

Spytek Chełżmie

Żebym mógł płakać

Potrzebuję oczu

Wydłubano mi oczy

Żebym nie płakał


Jasne słońce mnie oślepia

Mimo dnia, które ono niesie

Przez ślepotę ciemność widzę

Noc przyniesioną mi przez słońce


Strzelec strzelił z łuku w tarczę

Wybiła godzina karabinowa

Strzelec trafia z łuku w tarczę

Tarczę karabin by przestrzelił

Spytek Chełżmie
Spytek Chełżmie
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Klamka

Spytek Chełżmie

Zapominamy wszyscy o klamkach

Wspominając o drzwiach bez ogromu

Mimo, że klucze trzymane są w zamkach

Bez niej to tylko mur dzielący od domu


Klamka wspaniałą rzeczą jest

Podasz jej rękę - drzwi ci otworzy

Coż to za wspaniały był gest!

Do zamka tylko klucz się włoży


A choćbyś wszystkie drzwi odblokował

I choćbyś posiadał już wszystkie klucze

To gdy dłoń pomocną klamki żeś schował

Powiesz "w cholerę po zamkach się włóczę"

Spytek Chełżmie
Spytek Chełżmie
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Wstąpiłem

Spytek Chełżmie

Wstąpiłem


Widziałem Legiony Legionistów

Piechurów potęgi, Milites Romani

Idących walczyć z barbarzyńcami

Dumnie idących za Rzym i Cesarza


Potem przede mną trzystu żołnierzy

Ze Sparty hoplitów przeciw Persom

Później Macedon z falangi wojskiem

Aleksander na koniu swym wojujący


Byli też filozofowie, myśliciele pokoju

Co różne swoje mieli zdania o świecie

Lecz wszystkie ich tęgie były umysły

Co dźwigały ciężar świata na głowie


Widziałem dobro i zło; fikcję i prawdę

Przeżywałem lata wydarzeń wspaniałych

Widziałem królów i bogów, byłem królami

A wszystko to było w czytelnii w bibliotece

Spytek Chełżmie
Spytek Chełżmie
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Coś się dzisiaj kończy

S. J. K.

A gdy się dziś rano obudzisz,

To dzień będzie tak samo jasny,

Jak jasny był dnia poprzedniego: Ptaki w parku

Będą szczebiotać ci dzielnie, niebo będzie łzawo niebieskie,

Trawa pachnieć będzie chlorem, a na Palestynę

Spadnie kolejna gwiazda Dawidowa,

Z każdej strony trotylem obwiązana;


Twoje psy będą lizać ci ręce, piwo które

Wypijesz zamiast kawy, zaszkodzi tobie

W środku dnia,

Będziesz wzdychać do słów tych samych poetów,

Wciąż nie będziesz odmawiać wzięcia od jehowych

Antyaborcyjnych ulotek i przypinek z rozerwanym płodem;


Słowem: Świat jak zawsze płynąć będzie,

Lecz coś jednak będzie inaczej,

Coś w tym potoku rzeczy trzaśnie,

Ktoś dziś spokoju we śnie swym nie znajdzie.

S. J. K.
S. J. K.
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Dzień, w którym widziałem jak płyniesz

S. J. K.

Kiedy na Ciebie patrzę

Wtedy, jak grom z jasnego nieba,

Myśl podła do psyche dociera,

Że tak na prawdę – to żaden ze mnie literat.


Widziałem ciebie dzisiaj,

Jak dumnie kroczysz przez szkolny korytarz,

A ja, jak sosny gałązka – na wietrze twym się zginam,

Odpadam, umieram, i nie mam nic do powiedzenia.


Ikono moja,

Ja monumentu Twego Piękna

Unieść nigdy nie zdołam,

Nie na tych rękach, ni na tych słowach.


Dziś poznałem Twoje imię

I rad jestem wielce, za przypadek wdzięczny dozgonnie,

Bo teraz, jak na poetę przystało,

Mogę je sobie nosić w kieszeni.


Chociaż też...

Jak się pogodzić ja mam...

Że w ręce swojej nigdy twojej,

Że w głowie twojej nigdy mojej...


Słów mi braknie,

Wyliczyć nie zdołam

Tego, co zrobić bym mógł,

Gdyby od Ciebie usłyszał:


„Ja ciebie też kocham”.

S. J. K.
S. J. K.
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Lato (2)

S. J. K.

Co to w ogóle było?

Zaczęło się i nagle skończyło,

Wielkie pół-koło na plecach zostawiło

I z całego ciała – kłębek bólu zrobiło.


Koniec czerwca –

Poznanie Szczęścia,

Początek lipca –

Serce rozkwita,

A M i ł o ś ć –

Zaczyna wyciągać kopyta.


Środek lipca –

Pomysł dociera

I wizje mistyczne

Spod prochowca wywiewa;


Wiatr szumi do ucha:

„Czas ruszać”.


Poranek złocisty –

Odsuwam na stolik powieki

I sufit nad rzęsami widzę,

Co pejzaż swej pleśni właśnie wyświetla;

Bo sufit ten rano (gdy się otwiera powieka)

Status nocnego kina przybiera:


Ze snu do snu,

Z ekranu na ekran,

Z filmu na film:

W całym pokoju unosi się dym.


A teraz –

Czas wstać.

Czas ubrać frak,

Czas w deszczu stać,

Aż skończy się świat,

Aż minie osiem godzin,

Aż wrócę do kina,

Gdzie na ekranie

Nowy obraz zobaczę;

A tytuł jego będzie:

„Kochanków pojednanie”,

Podtytuł zaś:

„Wyniszczenie moralne”.

Ach, to wszystko takie banalne!

Wcale a wcale realne!

Gdzie jest filmowy realizm w scenie,

Gdzie z matowego sufitu

Wyskakuje szarańcza delfinów?!


Nadszedł koniec lata –

Ach, Piękne to były lata,

Aż woda w porcie zrobiła się szara,

Jak pod żebrami jest moja plama.

A teraz stoisz na dziobie:

Na falach piany

Opuszczasz mnie w chorobie,

Opuszczasz mnie w żałobie,

Opuszczasz mnie na piasku,

Na molo

I w wodzie;

Kropkę na końcu zdania zdaniem stawiasz

(Już będąc daleko na falach)

Krzycząc:

„Nie obchodzi mnie, Że kiedyś [cię] zapomnę!”


Jeszcze tobie to wspomnę...

Ale teraz nie mogę –

Skomlę.

Więc idź już może, proszę,

Bo nic mi tu po tobie,

Gdy nie mam cię przy sobie.


Tak się kończy lipiec,

Tak się zaczyna sierpień

(I pierwsze urodziny bez ciebie...).

Tak się kończy Lato,

Tak się zaczyna jesień

(Tak się też zaczyna

Słuchanie Car Seat Headrest...).


O zimie już nie wspominam,

Bo nie wiem czy do niej dotrwam;

Możliwe, że jak wielu przede mną

W pokoju lub w kinie skonam.

S. J. K.
S. J. K.
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Parowe witraże

S. J. K.

W małych mieszkaniach

Toczą się krwawe chłosty

Chłopców bezbożnych,


O myślach zdrożnych.

Na ulicach brukowych

Słyszy się telefony.


A jaka treść z nich dobiega?

Wie tylko mężczyzna, kobieta.

Gdzie indziej, w ciemnych zaułkach,


Ktoś w cudze okno czymś puka –

To para z czyiś ust bucha,

O matową szybę


Z prędkością kolibra stuka.


Parowe witraże,

Parowe witraże –

O niczym innym nie marzę.


Parowe witraże,

Parowe witraże –

Pozwólcie, że się rozmarzę...


Jak cudnie by było z kimś marzyć,

O tworzeniu parnych witraży

I malowaniu miłosnych miraży...


Parowe witraże,

Parowe witraże...

Czy nic innego nie znacie?


Parowe witraże,

Parowe witraże...

„Czy słowa «Miłość”» nie kochacie?!”


Parowe witraże,

Parowe witraże...

„Czy wy już Uczuć nie macie?...”


Parowe witraże,

Parowe witraże –

„Oto jest wszystko co teraz macie!”


Parowe witraże,

Parowe witraże...

O niczym innym nie marzę...

S. J. K.
S. J. K.
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Modlitwa przekazywana w rodzinie z pokolenia na pokolenie

S. J. K.

Kładziemy się spać

Nie ma nam się co złego stać


Aniołek w kościele

Krzyżem Świętym odziany

A ty szatanie nie stój przede mną

Bo jo ci się nie boję

Dopóki mi nie przyniesiesz kielicha

A w tym kielichu krew


Kto ją będzie pił

To będzie zbawiony

A kto nie będzie pił

Będzie potępiony


Stoi róża kwitnąca

Od Pana Jezusa widząca

Widzimy Cię Panie

Przez Kapłańskie ręce

Który Kapłan zwiastuje

Dusza się raduje


Weselmy się, radujmy się

Jako my weseli

A w niebie anieli

S. J. K.
S. J. K.
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Senne me życzenie

S. J. K.

Ona śpi

w ramionach moich śpi

na twarzy ma sen

a na ustach uśmiech

i śpi


A ja patrzę na nią

i jestem niewidzialny

tak jak gdyby jej nie było

i w naszym świecie nie było nikogo


Ona śpi

na piersi mojej śpi

na twarzy ma sen

a na ustach uśmiech

i śpi


Niech ci będzie co najpiękniejsze

w tym pięknie co nie ma imienia

i niech ci będzie co najważniejsze

w tymże ważnym co nie ma znaczenia


Niech ci będzie co najbliższe

w tymże bliskim co drogi nie ma

i niech ci będzie co zbawienne

w tym ciele co nie zna zbawienia


Ona śpi

na życzeniu moim śpi

na twarzy ma sen

a na ustach uśmiech

i śpi

S. J. K.
S. J. K.
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

Popioły

S. J. K.

Dzisiaj zmieniłeś mnie w pył.

Nastąpiła kremacja mej duszy,

Gdy zdałem sobie sprawę,

Że kiedyś mnie opuścisz.


Och, poznany w kościele,

Dziś nie patrzysz już na to tak wiernie,

Dzisiaj nie spojrzysz już na mnie tak dzielnie,

Bo w mej twarzy zobaczysz...

Cóż, ciężko to wytłumaczyć.


Na różańcu się powieś,

Ojca swego odwiedź,

Powiedz, że chciałeś odejść,

Ale zwyczajnie – nie mogłeś.


Och, jak mogłeś?

Opowiedz, odpowiedz:

Jak mogłeś?


Proszę jeszcze mnie odwiedź,

Proszę jeszcze mnie odwiedź,

Proszę jeszcze mnie odwiedź...

Proszę, daj się raz jeszcze ponieść!


Odwiedzaj,

Przyjeżdżaj,

Świat wielki ze mną zwiedzaj,

Granice jego eksploruj,

Niech zniknie wszelki niepokój.


Przyjaciele-marzyciele

Śniący o...

Mówiący o...

Śmiejący się z...


Och...

Czemuż tak spoważniałeś?

Czy gliną się obżarłeś?

W dziewczynie się zakochałeś?


Tak?

Ach, tak...

Ach, tak...

Ach, tak...


Przeszłość mą pogrzebałeś;

Przyszłość także zabrałeś,

Powiedz: Co więcej jeszcze zdziałałeś?

Gdzie swoje uczucia schowałeś?


Na dnach mórz ciemnej Itaki...


Tak. Bo zawsze kochałeś ptaki.

Po niebie płynące ptaki.

Kołujące i czas zawracające

Ptaki...


Spójrz więc teraz w niebo,

I usłysz moje falsetto:

„Jak możesz oddawać się wdziękom

Tych młodych dziewczyn z depresją?!”


Ujrzyj niebieskie niebo,

Zetrzyj pot z czoła ręką,

I w przyszłość tę ruszaj ze mną;

Zwyczajnie za mną gnaj,

Ot tak –

Jak kredowy ptak.


Nich rośnie nienawiść,

Niech kwitnie wojna,

Niech wszak zostanie tylko twarz twoja

I moja głupia, miłosna ciągota,

I w sercu parna jak z Dachau duchota,

I poranki w hotelu Daltona –


A!


Właśnie mnie skremowałeś.

Powiedz: Jak długo na to czekałeś?


Cóż, ważne, że kochałeś.

Powiedz: Kochałeś?


Kochałeś.

Ludzie to potwierdzą.


Ci, którzy wiedzą,

Ci, którzy wiedzą,

Ci, którzy wiedzą...


Ci wiedzą.


Gdy Cię zobaczą –

Zobaczą,

Jak ich kompas moralny

Staje się biało-szary

Oraz jak wpada

Pomiędzy oceany,


Bo przecież: „Jak można?!”

Jak można?

Jak można?

Jak można?


We wspólnych, ciepłych brzęknięciach

Modlić się w morza słonawych objęciach...


Można.


Oj, można,

Oj, można,

Oj, można...


Taka jest właśnie ta droga,

W większości ciepła i dobra,

Acz z nutami zimnymi,

Jak zimny jest palec Boga.


Taka więc twoja droga,

Iż nie wyzbędziesz się Boga.

Czeka cię więc

Krzyżowa trwoga

Wiecznego aktora,

Który w teatrze cieni

Przybiera postać Gestasa,

A na bladych od słońca tarasach

Już w Dyzmy mieszka pałacach,

I gra pokornego posłańca,

Który dla dobra świata

Swą osobowość zatraca,

Mimo, że i tak

Pod koniec dnia

Zabiera go fala miedziana,

Jak para srebrnych grotów

Zabrała Sebastiana...

S. J. K.
S. J. K.
Wiersz · 16 grudnia 2024
anonim

The hours after dark

Jakub Zoltowski

I wish to tell you, even though you can't change.

I accept you.


changing mind, does not always.

Make us a man.


I am shattered





Jakub Zoltowski
Jakub Zoltowski
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim

Ostatnie

Spytek Chełżmie

Ostatnie co usłyszymy

Będzie gorzkim trzaskiem

Jakby świat skonał w ugryzieniu

Rozpłynął w ustach większych światów


Ostatnie co zobaczymy

Będzie z brzegów blaskiem

Gdy wszystkie wyspy na horyzoncie

Zagasną w morzu swymi latarniami


Ostatnie co pokochamy

Będzie chleb, który sami sobie damy

Wtem twardy, a dziś miękki

Ciepłą nagrodą za nasze męki


Ostatnio co znienawidzimy

Będzie przeszłością, gdzie się rodzimy

Gdzie przeżyliśmy i cierpieliśmy

Będzie nami - cegiełkami przeznaczenia

Spytek Chełżmie
Spytek Chełżmie
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim

Partia

Spytek Chełżmie

Partia widzi

Partia słyszy

Partia kara

Partia naucza


Partia jest dobra

Partia jest wielka

Partia cię kocha

Ty kochasz partię


Partia jest wszystkim

Partia jest wszędzie

Partia w twej duszy

Partia twą duszą

Spytek Chełżmie
Spytek Chełżmie
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim

Xatoomegan

Spytek Chełżmie

Wierzę w wątpienie

Wątpie w wierzenie

W wiarę w jagody

W dobro i gody


Mianuję nauką sztukę

I również sztuką naukę

Z przekazem w obrazach

I obrazem w przekazach


Nie urzeczywistniam rzeczy

Urzeczywistniając nierzeczy

W sennym marzeniu

W lata wspomnieniu

W zimowym czasie

Żyć nieprawdą da się


Gdzie prawda nie istnieje

Co realne się nie dzieje

W kłamstwie widzę prawdę moją

Schodząc ze ścieżki drogą swoją

Mogę podążać

Spytek Chełżmie
Spytek Chełżmie
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim

Herbatka

Spytek Chełżmie

Jestem tu

Bo pomyliłem światło cienia

Z blaskiem słonecznym


Jestem tu

Bo miętowa klatka schodowa

Miała zbyt wiele pięter


Jestem tu

Bo mróz nadworny klatki

Zawrzał dla mnie wodę


Herbatka gotowa

Z cytrynką

Miodem


Z miętowej klatki

Wyjechały samochodem

Wierszyk Mołotowa

Z drewnianą skrzynką

W skrzynce byłem ja

A więc

Ja tu jestem

Spytek Chełżmie
Spytek Chełżmie
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim

Dreamcore

Spytek Chełżmie

Różany sufit

Różana pościel

Różana przyszłość

Z Aero-White


Ptaki niebieskie

W niebie zielonym

Ludzie weseli

W śnie poczerwionym


Kłody jaskrawe

Liście tętniące

Drzewa do chmur

W bezchmurny dzień

Słoneczny


Ludzie idą korowodem

Pastelowych kropek

Wołają by sen pozostał

Bo w nim czują dom

Sentyment jedyny

Wspomnienie z przeszłości

Dawnej, nieistniejącej

Spytek Chełżmie
Spytek Chełżmie
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim

Iluzje

Andrzej Łożyński

Iluzje

Urodziłem się w Brabancji jako syn pastora,

Imię dostałem po zmarłym rok wcześniej bracie,

Mój brat Theo, który mnie utrzymywał całe życie,

Urodził się cztery lata później.


Byłem dzieckiem milczącym i zamyślonym,

Uczyłem się w szkole, potem miałem guwernantkę,

Rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem,

Miałem 11 lat i byłem bardzo samotny.


Potem była szkoła średnia, która porzuciłem w marcu,

Nie zdając egzaminów, powróciłem do domu,

Zbijałem bąki, dużo czytałem,

Ojciec nie mogąc  patrzeć na moje próżniactwo,

Wysłał mnie do pracy w galerii sztuki w Hadze.


Sklep był wuja i nie byłem tam lubiany,

Przeniesiono mnie do galerii w Londynie,

Pierwszy raz w życiu zobaczyłem wielkie miasto,

I pierwszy raz się zakochałem, bez wzajemności.


Zarabiałem więcej niż ojciec, kupowałem dużo,

 Reprodukcji malarstwa, którymi ozdabiałem pokój,

Zacząłem słuchać kaznodziei i coraz więcej myślałem o Chrystusie,

Chciałem gościć ewangelię wśród prostych ludzi,

Którzy najbardziej jej potrzebują.


Przeniesiono mnie do Paryża,

Zapał religijny osłabiał mój zapał do pracy, 

Wyjechałem do domu na Boże Narodzenie,

Bez zgody przełożonych i wkrótce zostałem zwolniony.


W domu patrzono na mnie wrogo, zmarnowałem swą szansę.

By zejść im z oczu, wyjechałem do Anglii,

Podjąłem pracą pomocnika nauczyciela,

Bez wynagrodzenia, za wyżywienie i lokum.




Po zakończeniu roku szkolnego, poprosiłem o pensje,

Odmówiono mi,

Próbowałem znaleźć pracę w Anglii – bezskutecznie,

Musiałem wrócić do domu.


Ojciec nie chcąc łożyć na me utrzymanie,

Załatwił mi pracę w księgarni w Dortrechcie,

Chciałem głosić Słowo Boże wszędzie,

Nieść ludziom pomoc i pociechę.


Postanowiłem zostać, jak ojciec, pastorem,

Pojechałem do Amsterdamu i zamieszkałem u wuja Jana,

Uczyłem się i przygotowywałem do egzaminu na studia teologiczne,

Nie dałem rady, tego było za wiele.


Następny kurs, w szkole misyjnej, w Brukseli,

Również zakończył się klęską,

Nie chcąc rezygnować z marzeń, przyjąłem pracę,

Misjonarza wśród górników w Borinage.


Zjechałem do kopalni by poznać ich pracę,

Pracowali bardzo ciężko, a mimo to,

Ludzie ci żyli w nędzy, którą trudno sobie wyobrazić,

Dałem im moje ubrania, pieniądze i zegarek.


W końcu komitet ewangelizacji orzekł, że,

Nie mam daru przemawiania,

Swym zachowaniem podważam godność kapłaństwa,

Zostałem zwolniony i nie wiedziałem co począć.


Wierni odwrócili się ode mnie i kpili,

Dzieci, na lekcjach religii wyśmiewały mnie,

Miałem poczucie winy i wstydziłem się,

Nie śmiałem spojrzeć rodzicom w oczy.


Nie miałem dokąd iść, wróciłem do domu,

Chciałem, aby to był powrót syna marnotrawnego,

Tak się jednak nie stało,

Dostałem jedzenie ale nic więcej

Patrzyli na mnie z rezerwą.


Po kłótni z ojcem, uciekłem z domu,

Wróciłem do Borinage w wielkim przygnębieniu,

Karałem się unikając jedzenia, dachu nad głową,

Kąpieli, odpoczynku, ciepła, nawet towarzystwa ludzi.


Kościół nie chciał mnie jako kaznodziei , ani nawet wolontariusza,

Czasem, ojciec przesyłami trochę pieniędzy,

Nie chciałem ich, rozdawałem je biednym,

Kupowałem dla nich Biblie lub po prostu odsyłałem. 


Nadeszła zima, chodziłem boso w łachmanach, po śniegu,

Spotkani, na wrzosowisku, chłopi nazywali mnie szaleńcem,

Pan Jezus też był szaleńcem – odpowiadałem,

W marcu wyruszyłem w pieszą podróż.


Nikt nie chciał mnie zatrudnić choć przyjąłbym każdą pracę,

Spałem gdzie popadło, byłem zwykłym włóczęgą,

Biednym, nagim, dwunożnym zwierzęciem,

Wyczerpany wróciłem do punktu wyjścia.


Przyjechał po mnie ojciec, ktoś mu doniósł o moim stanie,

Nie chciał mnie ratować, a tylko oszczędzić rodzinie wstydu,

Naprawdę chciał się mnie pozbyć, zamknąć w domu wariatów,

Uciekłem do Borinage, miejsca mojej klęski.


Byłem na dnie i odbywałem w cierpieniu karę,

Za wszystkie moje klęski,

Zdechłbym z głodu ale uratowały mnie pieniądze od Theo,

Zacząłem  rysować.

Chciałem rysowaniem zarabiać na chleb,

Czytałem książki o technice rysunku oraz o perspektywie,

Z zapałam ćwiczyłem się w rysowaniu węglem,

Postanowiłem zostać artystą, by nadać sens memu życiu.


Pojechałem do Brukseli, nadal uczyłem się rysunku,

Zapisałem się do Akademii Sztuk Pięknych,

Kupiłem cztery garnitury, opłacałem wielu modeli,

Zrozumiałem, że mam za mało pieniędzy.



Rodzice nie mogli przysyłać mi więcej,

By ich odciążyć, Theo przejął opiekę finansową nade mną,

Wezwał mnie do szukania pracy,

Niestety nie znalazłem żadnej.


Wróciłem do domu i rzuciłem się w wir pracy,

W sierpniu przyjechała na plebanie, kuzynka Kee,

Była wdową z ośmioletnim synem.

Chciałem zostać jej mężem i ojcem chłopca.


Chciałem założyć rodzinę i oświadczyłem się,

Odpowiedziała „Nigdy, nie, przenigdy”,

Postanowiłem gorliwością, przełamać jej opór,

Zacząć zarabiać i przekonać wszystkich, ze jestem odpowiedzialny.


Pojechałem do Hagi, sprzedać swoje najlepsze rysunki,

Lub zdobyć zamówienia do wykonania, bez skutku,

Wysyłałem listy miłosne do Kee, bez odpowiedzi,

Jej rodzice żądali abym, zaprzestał prób skontaktowania się z nią.


Rodzice nie wspierali mego uczucia,

Zawiedli mnie i nie okazywali mi zrozumienia,

Doszło do kłótni z ojcem i padło wiele gorzkich słów,

Pojechałem do Amsterdamu zobaczyć się z Kee i wierząc w cud.


Wiele razy odwiedzałem dom Kee, ale nigdy jej niebyło,

Tak mówił jej ojciec, żądałem stanowczo spotkania,

„Twoje nalegania są wstrętne” odpowiedział,

Włożyłem dłoń w płomień lampy, ukazując mą desperacje,

Zgasili lampę i nie widziałem jej więcej.


Miałem poparzone: rękę i serce,

Byłem w depresji i myślałem o samobójstwie,

Moje marzenia o dom i rodzinie umarło,

Tylko praca mogła przynieść mi pocieszenie.


 Wyjechałem do Hagi i rozpocząłem naukę malowania akwarel,

U mego kuzyna Antona Mauve,

Przyjechał ojciec, zaniepokojony moją rozrzutnością,

Wróciłem z nim do domu.


Zbliżało się Boże Narodzenie,

Urządziłem pracownie i ćwiczyłem rysunek,

Choć staraliśmy się unikać z ojcem,

Spokój nie trwał długo


W pierwszy dzień świąt, odmówiłem pójścia do kościoła,

Ojciec potraktował to jako bezbożność i nieposłuszeństwo,

Byłem gwałtowny, wyrzuciłem z siebie wszystkie żale,

Ojciec wygnał mnie na zawsze,

Gdy wychodziłem, usłyszałem przekręcanie klucza.


Wróciłem do Hagi, wynająłem pracownie, kupiłem meble,

Wszystko za pożyczone, od kuzyna, pieniądze.

Uczyłem się u Antona, poznając tajniki malarstwa,

Był dobrym i cierpliwym nauczycielem.


Na skutek mojej drażliwości i pokłóciłem się z wszystkimi,

Którzy mogliby mi pomóc, nawet z utrzymującym mnie bratem,

Znów wydawałem za dużo,

Uważałem, że zasługuje na uznanie i więcej pieniędzy.


Spotkałem Sien, była prostytutką,

Była w ciąży i miała pięcioletnią córkę,

Pozowała mi, pewnego dnia została na noc,

Przyprowadziła córkę i zamieszkaliśmy razem.


Nie kochałem jej, a jednak chciałem się z nią ożenić,

Zawsze chciałem stworzyć rodzinę.

Pomagałem jej, a ludzie mnie potępiali,

Jak gdybyśmy nie mieli prawa do szczęścia.


Żyliśmy spokojnie, Sien pozwała mi codziennie,

Rósł jej brzuch i bardzo o nią dbałem,

Zaraziłem się chorobą weneryczną,

W czerwcu trafiłem, na pewien czas, do szpitala.


Przyjechał ojciec, żeby się, ze mną, pogodzić,

Byłem spokojny i nie ulegałem urazom,

Martwiłem się tylko, żeby nie spotkał Sien,

Która mnie odwiedzała i przynosiła trochę jedzenia.


W związku porodem Sien udała się do szpitala,

Lekarze orzekli, że będzie trudny i zagraża jej życiu.

Opuściłem swój szpital i udałem się do niej.

Urodziła chłopca, patrząc na nich byłem szczęśliwy.


Robiłem wszystko, aby rodzina zaakceptowała Sien,

Pogodziłem się z rodzicami, pisałem bratu jaka jest gospodarna,

Zapraszałem ojca i brata do odwiedzin, by zobaczyli nasze szczęście,

Przyjechał Theo, nie wzruszył się, zabronił ślubu,

Kazał malować, olejne pejzaże i przysyłać je do niego.


Przyjechał ojciec, wyparłem się Sien,

Mówiłem, że to biedna, chora kobieta, której pomagam,

Obaj wiedzieliśmy, że kłamię,

Nikt nas nie odwiedzał, wszyscy się odsunęli.


Malowanie mi nie szło, wróciłem do rysunku,

Żaden z nich nie nadawał się do sprzedaży,

Jak zwykle wydawałem za dużo,

Nachodzili nas wierzyciele i poborcy podatkowi.


Gdy brakuje pieniędzy, w domu pojawiają się niesnaski,

Tak też było u nas. zaczęły się kłótnie o wszystko,

Przyjechał Theo i powiedział, że dostanę zamówienie na rysunki,

 I zaliczkę do wuja Cora, jeżeli rozstanę się z Sien.


Nie wiedziałem, co robić,

Żal mi było Sien, jej syn, Will, był do mnie przywiązany.

Jaki miałem wybór, bez pieniędzy od Theo,

Czekała nas nędza.


Wziąłem zaliczkę, spłaciłem długi,

Resztę pieniędzy podzieliłem na dwie części,

Jedną dla Sien, drugą dla siebie,

Poszedłem na pociąg,

Na dworcu czekała na mnie Sien z Willem,

Siedząc w wagonie trzymałem chłopca na kolanach,

Byłem przepełniony żalem, czułem się jak zdrajca,

Marzyłem, że sprowadzę ich do siebie,

Wiedziałem jednak, że tak się nie stanie.

 

Pojechałem do Drenthe, krainy kopaczy torfu,

Było po sezonie, wszędzie pusto, szaro i biednie,

Byłem skrajnie przygnębiony,

Trochę rysowałem, ale czułem, że zmierzam do nikąd. 


Nadeszły dni ciemne i ponure,

Theo rozważał wyjazd do Ameryki,

Namawiałem go by rzucił pracę i został artystą,

Malowalibyśmy razem, wpierając się.


Mój pobyt w Drenthe zakończył się jak zawsze,

Długi, ucieczka przed wierzycielami.

Dwadzieścia pięć kilometrów piechotą do stacji kolejowej,

W marznącym deszczu i śniegu,

Zabierając ze sobą tyle ile mogłem unieść,


Wróciłem do domu, ale nie zdołałem zachować spokoju,

Wykrzyczałem ojcu wszystkie doznane krzywdy,

Ojciec nie miał sobie nic do zarzucenia,

Nadal uważał mnie za wariata i zakałę rodziny.


Wysiadając z pociągu, mama złamała kość biodrową,

              Opiekowałem się nią, zmieniałem pościel, czytałem, przynosiłem kwiaty,

Byłem przydatnym i sprawiało mi to radość,

Nawet ojciec do docenił.


Pielęgnując matkę, poznałem Margot,

Starą pannę z bogatej rodziny, która pomagała chorym w okolicy.

Margot zainteresowała się moją sztuką,

Zobaczyła we mnie człowieka i artystę.


Spacerowaliśmy razem, rozmawiając o sztuce i życiu,

Margot okazywała mi swoją życzliwość,

Jej uśpione serce pragnęło miłości,

Postanowiłem dać jej odrobinę szczęścia.


Margot zakochała się w niemającym dochodów malarzu,

Jakaż zgroza jej dla rodziny,

Zwołano radę rodziny, która mnie potępiła

Uważając jej miłość do mnie, za rzecz oburzającą i niedorzeczną.



Stanąłem w obronie godności kobiety,

Proponując, że się z nią ożenię,

Zostałem wyszydzony jako łowca posagu,

Który czyha na jej pieniądze.


Postanowiono wysłać Margot jak najdalej ode mnie,

Spotkaliśmy się ukradkiem, tuż za wsią,

Nagle Margot upadła i wyznała, że zażyła truciznę,

Zmusiłem ją do wymiotów, a następnie odwiozłem do lekarza.


Spotkałem się z Margot w Utrechcie,

Ale oboje byliśmy pogrążeni w smutku i melancholii,

Czuliśmy, że to nasze ostatnie spotkanie,

Czy kobieta i biedak mogą przeciwstawić się prawom świata?  


Rysowałem, szkicowałem, malowałem,

Niestety czułem, że stoję w miejscu,

Byłem sfrustrowany, i nie panowałem nad sobą,

W czasie rodzinnego obiadu, z furią nakrzyczałem na ojca.


Rozpocząłem serię portretów Głowy ludzi,

Namalowałem ich około pięćdziesięciu,

Mijały jałowe dni. Rodzice i ja,

Stawaliśmy się sobie coraz bardziej obcy.


Zmarł ojciec, moja matka, uważała,

Że to ja, jestem winny jego śmierci,

Zamiast na żałobie, skupiłem się na,

Malowaniu mego pierwszego poważnego obrazu Jedzący kartofle.


Jedna z moich wiejskich modelek, Gordina, zaszła w ciąże,

Choć zaprzeczałem, wszyscy mówili, że to moja sprawa,

Miejscowy ksiądz zabronił parafianom pozowania,

Zacząłem malować barwne pejzaże.


Opuszczony przez rodzinę, gnany wrogością mieszkańców wsi,

Opuściłem Nuenen i pojechałem do Antwerpii.

Podjąłem studia na Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych,

Rysowałem i malowałem zbyt gwałtownie,

Po dwóch miesiącach zrezygnowałem.


Wydawałem pieniądze na farby, płótna, prostytutki i modelki,

Straciłem większość zębów,

Chleb, kawa, fajka to całe moje menu,

Prześladowała mnie wizja śmierci, namalowałem Czaszkę z zapalonym papierosem


Skończyło się jak zwykle nie zapłaciłem za czynsz, farby,

Pozostawiając wierzycieli ich losowi,

Bez zgody brata, o którą zabiegałem od tygodni,

Udałem się, bez uprzedzenia, do Paryża.


Przystrzygłem brodę, naprawiłem zęby, sprawiłem sobie garnitur,

                      Zamierzaliśmy z  Theo na Montmartre, w mieszkaniu z pracownią,

W prywatnej szkole znanego malarza,

Podjąłem jeszcze jedną próbą nauki warsztatu.

Z tym samym, co zawsze skutkiem.


Malowałem, oferowałem swe rysunki setce gazet,

Nic nie sprzedałem,

Nie udało się zorganizować wystawy mych obrazów,

Jedynie w nieoświetlonym sklepie z farbami, u ojca Tanguy’ego, zawisło kilka. 


Odwiedziłem wiele paryskich domów publicznych,

Oglądałem   obrazy impresjonistów,

Poznałem Agostinę Segatori,

W jej Le Tambourin zawisło kilka moich prac.


Moje bałaganiarstwo, brak dobrych manier,

Odkładało się na życiu brata,

Gdy przychodzili do niego znajomi, często dochodziło do kłótni,

Które prowokowałem, przychodzili co raz rzadziej.


Kłóciliśmy się o to, że wydaje za dużo pieniędzy,

Okazało się, że Theo ma zeszyt w którym,

Zapisywał każdą przekazaną mi kwotę,

Nie zgadzaliśmy się w poglądach na sztukę.


Na wiosnę zacząłem malować w plenerze,

Organizowałem wystawę nowej sztuki,

 Która zakończyła się porażką,  

Poznałem japońskie drzeworyty,


W lutym opuściłem Paryż,

Udałem się do Arles w Prowansji,

W poszukiwaniu słońca południa,

I by ratować brata.


Znów byłem samotny,

Owładnęła mną idea wspólnej kolonii artystów,

Wynająłem wschodnie skrzydło Żółtego Domu,

By przygotować w nim, naszą siedzibę.


Urządzałem Żółty Dom, malowałem,

Pisałem listy do brata oraz znajomych malarzy,

Proponując wspólne przedsięwzięcie,

Nikt nie był zainteresowany.


Jeden Paul Gauguin, okazał trochę zainteresowania,

Nastąpiły miesiące negocjacji pomiędzy nim, a Theo,

Czekając na jego przyjazd, malowałem obrazy,

Które miały pokazać, że jestem prawdziwym malarzem.


Wreszcie, w październiku, przyjechał Gauguin,

Był elegancki, przystojny, despotyczny i pewny siebie.

Traktował mnie protekcjonalnie, a ja mu nadskakiwałem,

Jednocześnie żądając, aby traktował mnie jak równego sobie.

 

 Gauguin przyjechał tylko ze względów finansowych,

Gdy Theo sprzedał jego dwa obrazy (za dobrą cenę),

Poczuł, że już nie musi mieszkać ze mną,

Nieumiejącym malować wariatem.


Theo napisał, że Jo zgodziła się zostać jego żoną,

Gauguin oświadczył, że wkrótce wyjeżdża,

Zobaczyłem w lustrze twarz nieszczęśnika,

Który zabił ojca, zawiódł rodzinę, zrujnował zdrowie i finanse brata,

Ukarałem się, jak zakonnik z powieści Zoli, obcięciem kawałka ucha. 


Zatamowałem krwawienie, obmyłem obcięty kawałek ucha,

Zapakowałem w gazetę i postanowiłem wręczyć je Gauguinowi,

Gdyby zobaczył mą rozpacz,

Może jeszcze raz przemyślałby, swą decyzje.


Gdzie można było znaleźć Gauguina, w grudniowy, deszczowy wieczór?

Poszedłem do domu publicznego, gdzie nie chciano mnie wpuścić,

Poprosiłem wartownika, by przekazał zawiniątko,

Rachel, ulubionej prostytutce Gauguina.


Wróciłem do domu,

Znaleziono mnie w zakrwawionej pościli,

Trafiłem do szpitala,

Potem jeszcze raz.


Za trzecim razem zostałem tam doprowadzony przez policję,

Mieszkańcy Arles, napisali petycje do władz,

Żądając mego uwięzienia,

Jako człowieka stanowiącego zagrożenie społeczne.


Gdy byłem szpitalu miejscowi zabili deskami,

Drzwi i okna Żółtego domu, bym nie mógł powrócić.

Postanowiłem opuścić to miasto,

Ale jak zawsze wszystko zależało od Theo.


 W maju wyjechałem do Saint-Paul-se-Mausole,

Gdzie zostałem dobrowolnym pacjentem,

Zakładu dla obłąkanych, położonego w dawnym klasztorze,

 Wśród, pól pszenicy, winnic i gajów oliwnych.


Spokój tego miejsca, rytm dnia, stałe pory posiłków,

Brak trosk finansowych, dobrze na mnie działały,

Zacząłem malować i nikomu to nie przeszkadzało,

Pierwszy raz mieszkańcy mnie zaakceptowali.


Malowałem w plenerze, poza murami klasztoru,

Odkryłem dla swego malarstwa cyprysy,

Namalowałem nowe studium gwiaździstego nieba,

W czerwcu odbyłem pierwszą wycieczkę do miasta.


Dowiedziałem się, że Jo i Theo spodziewają się dziecka,

Pogratulowałem im, ale pomyślałem co ze mną?

Czy moje malarstwo może im się przydać ?

Czy jestem tylko dla nich balastem i powodem zmartwień?


W lipcu podczas wyprawy w plener,

Silny wiatr przewrócił sztalugi, strącił płótno i porozrzucał farby,

Zachwiał też moim zdrowiem,

Przyszły zawroty głowy, a po nich ciemność.

Ataki znikały i pojawiały się ponownie,

Marzyłem aby następny był ostatnim,

Piłem terpentynę i jadłem farby by to przyśpieszyć,

Zostałem zamknięty w pokoju, bez możliwości malowania.


We wrześniu pozwolono mi ponownie malować,

Nadal czuje się niepewnie, ludzie mnie drażnią,

Maluję kopię moich ukochanych obrazów,

 By znaleźć  pociechę, w samotności i chorobie.


Przed świętami Bożego Narodzenia,

Zaczął narastać we mnie niepokój i poczucie winy,

Radość w rodzinie i ja nikomu niepotrzebny,

Malowałem spokojnie gaj oliwny i nagle kolejny atak.


Potem koleiny,

Kulę się gdy widzę, że ktoś się zbliża,

Jakby to sprawiało mi ból,

Zamknięty w zimnym pokoju, mówię sam do siebie,

Lub milczę z głową w dłoniach.

I znikąd pomocy.


Ataki minęły, pojawiły się dobre wiadomości:

Pierwszy pochlebny artykuł o moim malarstwie,

Narodziny bratanka, któremu nadano moje imię.

Nie wiem czy to dobry pomysł,

Nie życzę mu mojego losu.


Namalowałem dla niego jasny, pogodny obraz,

Kwitnącego drzewa migdałowego, na błękicie nieba.

Tego mu życzę pogody, spokoju,

Niech rośnie zdrowy.


Sprzedano jeden z mych obrazów,

Za niewielką cenę,

Cóż to znaczy wobec mego OGROMNGO długu u Theo,

 


Postanowiłem opuścić zakład i Południe,

Zbyt mocno czułem się tu więźniem, a to nie pomagało.

Theo znalazł doktora Gacheta, który leczył już,

Malarzy i wierzył w mój powrót do zdrowia. 


W marcu na wystawie Salonu Niezależnych,

Wystawiono dziesięć moich obrazów,

Nie cieszyło mnie to, chciałem tylko spłacić Theo.


W maju opuściłem Południe,

Przyjechałem do Paryża

Zamieszkałem u Theo, Jo i ich małego synka,

Słaby, blady i ciągle kaszlący brat,

 Był dla mnie jak wyrzut sumienia,

Wyjechałem po trzech dniach.


Przyjechałem do, prawdziwej wsi,  Auvers,

Gdzie miał się mną opiekować doktor Gachet,

Był on bardziej melancholijny ode mnie,

Kto kogo więc, miałby leczyć?


Wynająłem pokój w gospodzie, malowałem,

Chciałem sprowadzić tu brata z rodziną,

Byłoby to dobre dla zdrowia Theo,

Ale dostawałem wymijające odpowiedzi.


Theo miał problemy finansowe,

Chciał odejść z pracy i zostać niezależnym marszandem,

Jo była temu przeciwna, obawiając się niepowodzenia.

Kłócili się zawzięcie.


Przyjechałem do Paryża, namówić ich na przeprowadzkę na wieś,

Trafiłem w sam środek burzy,

Powiedziałem , że Jo jest złą matką bo nie chcę zamieszkać z dzieckiem na wsi,

Jo wypomniała bratu łożone na mnie pieniądze,

Padło wiele gorzkich słów,

Wyjechałem wzburzony, wszystko było stracone.


Nie wiedziałem co robić,

Dalej malowałem, by spłacić brata,

Poznałem dwóch braci, którzy przyjechali na wakacje,

Jeden z nich lubił rozmawiać ze mną o sztuce,

Drugi lubił robić mi złośliwe kawały.

 

Pewnego dnia, gdy malowałem w plenerze,

Nie wiem czy dla żartu, ten drugi strzelił do mnie,

Zemdlałem, gdy się ocknąłem była już noc,

Dowlokłem się do gospody i padłem na łóżko.


Moje jęki obudziły właściciela,

Spytał co się stało?

Powiedziałem, że się zraniłem,

Po co miałbym wspominać o tym chłopcu,

Strzelając, oddał mi tylko przysługę,

Byłem bowiem utrudzony jak stary wół roboczy.


Następnego dnia przyjechał Theo,

Paliłem fajkę i rozmawialiśmy,

Przeprosiłem go za wszystkie moje winy,

Podziękowałem za wszystko, życzyłem mu zdrowia i szczęścia,

Potem życie zaczęło ze mnie uchodzić,

Powiedziałem: „Tak chcę umrzeć”,

I odszedłem, patrząc spokojnie na brata.


Biedny Theo, zmarł sześć miesięcy później,

Postradał rozum w wyniku, starego. zarażenia syfilisem,

Biedna Jo została sama z dzieckiem,


Ma pośmiertna sława nic mi nie daje,

Miliony za obrazy, które nie są tego warte,

Mam za nic.

Doprowadziłem do śmierci ojca i brata,

Te obrazy nie są wystarczającym usprawiedliwieniem.


Moja spółka z Theo, zakończyła się tragedią,

Me życie na koszt brata, miało zawsze gorzki smak,

Wszystkie moje próby: głoszenia słowa bożego, stworzenia rodziny,

Twórczość, czy artystyczna komuna to były iluzje.

Nie zostało nic.

 


Andrzej Łożyński
Andrzej Łożyński
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim

Z niej i Ja

aleksander-bregiel

Krew z mojej krwi

z niej jestem Ja

Co noc mnie się śni

To jedyna Ta

aleksander-bregiel
aleksander-bregiel
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim

Kill the time

Jakub Zoltowski

He loved.


And She, him.


All the time he lost the dust.

And she smoked Marlboro's


In the shadow. Without noise.


They didn't like the turning shadows.














Jakub Zoltowski
Jakub Zoltowski
Wiersz · 15 grudnia 2024
anonim