Wszechwiedzący narrator powiedziałby teraz, że zielony długopis leży głęboko pod sofą, przestraszony i już bez nadziei oczekuje, aż pożrą go koty kurzowe. Znalazł się tam po przejściu tornada, któremu na imię porządek. Długopis ten bowiem, o czym przemądrzały narrator nie wiedział, był dziecięciem chaosu. Myśli. Głównie. Ale, ale. Znów marnuję mój i Wasz czas na opisywanie losu i pochodzenia tego nieszczęsnego zielonego pisadła.
Sensem i ziarnkiem tej opowieści mam być ja – nie długopis. A ja nazywam się... no właśnie. Więc było to tak.
Była noc. Wysoka kamienista skarpa wynurzała się jasnymi księżycowymi poblaskami ponad czarne jak krew, oddychające ciężko morze. Wzdłuż skarpy, rzucona jak sznurówka, pętliła się wstęga szarego połyskliwego asfaltu. Droga. Skarpa. Morze.
Szum silnika, szepczący coś o wolności, równości i braterstwie, rozchodził się ponad maską, przednią szybą, dachem i ulatywał w pięknie skrzącą się tej nocy Drogę Mleczną. Byliśmy we Francji. My... Celne spostrzeżenie.
Ona prowadziła. Miała dwadzieścia dziewięć lat i była Francuzką o imieniu Sophie. Ja zresztą też byłem Francuzem, nazywałem się Maurice. Jako Maurice patrzyłem na nią, na Sophie, gdy gładkimi ruchy swych białych i szczupłych, prawdziwie gotyckich dłoni, pieściła kierownicę naszego starego Renault. Długie, kasztanowe, lekko kręcone włosy opadały na jej drobne ramiona, piwne oczy wpatrywały się w rozjaśnioną słupami światła czerń nocy.
Po mojej stronie było morze, po jej – skały. Gdy mrużyła oczy, czas zwalniał. Gdy zerkała na mnie, szaleńczo przyspieszał. Uśmiechała się pod noskiem i mruczała jakąś zasłyszaną niedawno melodię.
Wtedy tego nie wiedziałem, ale dziś już wiem – jechała zbyt szybko. W ostatniej chwili zobaczyła na swej drodze człowieka. Miał jasne spodnie, białą koszulę i słomiany kapelusz na głowie. Szedł naszym pasem. Odruchowy skręt kierownicy wprowadził auto w poślizg na wilgotnej i słonej nawierzchni. Pisk opon, przeciążenie. Auto z hukiem uderza lewą stroną w skały. Cisza spływa na nas jak mydliny, słychać tylko wyznania fal gdzieś w dole i ostatnie westchnienia maszyny.
Spojrzałem na Sophie. Nie dawała oznak życia. Chciałem palcami zbadać jej puls. Zbliżyłem dłoń do jej szyi, gdy nagle targnął nią wstrząs i cieniutka strużynka krwi pociekła z kącika jej ust.
Patrzyłem tak na nią i zastanawiałem się jak to jest, że siedząc tak blisko drugiej osoby nie odczuwa się nic z jej bólu, nie uczestniczy w jej śmierci. Nie potrafiłem nic odczuć. Nic mi się nie stało. Nie kręciło mi się nawet w głowie. Ona zaś nie żyła.
Wysiadłem z samochodu i spojrzałem na drogę za nami. Pośród miarowego szumu fal zbliżał się oblany księżycem staruszek z małym radiem w trzęsącej się lekko dłoni. Z odbiornika, co mnie wcale nie zdziwiło, dobiegały dźwięki melodii, którą nuciła Sophie. Staruszek zatrzymał się na mój widok. Popatrzył na samochód, obejrzał się do tyłu, uśmiechnął do mnie.
- To nocna audycja Gilberta Bécaud. – powiedział. – Chce pan posłuchać?
- Ile kilometrów jest stąd do Saint Aubert?
- Nie więcej niż trzy, cztery. – znowu ciepły uśmiech.
- Chodźmy więc. – oznajmiłem.
Wśród szumu fal dało się słyszeć trzeszczące lekko słowa „Indiańskiego lata” Bécaud.
- On ira où tu voudras, quand tu voudras. Et on s'aimera encore, lorsque l'amour sera mort…
I tam, w niewielkim hoteliku, którego nie było, w miasteczku Saint Aubert, które może gdzieś istnieje, dostałem na pamiątkę ten jedyny w swoim rodzaju zielony długopis, który był bohaterem tej krótkiej historii.
jak zwykle "wywrota"! Krytykujem po to, żeby krytykować, nie prawdaż? Żeby o nas nie pomyśleli, że wszystko nam się podoba, bo mamy przecież gust wysublimowany. A mnie się podoba, mimo że jakbym sobie miała ppostawić za cel przypieprzenie się do czegoś, to bym się przypieprzyła.
Qui veut de moi, et des miettes de mon cerveau?!
"Pokazują nam kupę starych kamieni i każą myśleć, że są piękne" - Elzenberg