Literatura

Sciek (opowiadanie)

Sam Grzegorzewski

Przychodzę czystością twoją, sinością twego istnienia,

tobą jestem ,twym odbiciem. Gwiazdą zakazaną zerwaną

z płomiennego nieba. Ku tobie płynę w oceanie uczuć,

ze świadomością braku. Nie dopłynę do twego Ja. Nie zbuduje

na tobie opoki, nie rozjaśnię twego oblicza i nigdy na nim

zajaśnieje usmiech, ktory ja wywołam. Rozmijamy sie w bezmiarze

nieskonczonosci.

Przebudzenie

Tego dnia krwawe słońce obudziło mnie swym blaskiem.

Przebudzenie. Poranny bilans egzystencji. Otwieram szafkę, furtkę

nieprzytomności mojej. Z jej skrytości wyjmuję nieśmiało moją powiernicę, towarzyszkę nocy i dni mych- butelkę.

Z nią to umawiam się na płomienne randevous, podziwam jej fantazyjne etykiety, w których ona do mnie przychodzi, delkatnie je zdejmuje, odkrywając krystaliczne światło, szkło twarde, bezlitosne.

Ciągle się łudzę, że nie prostytuuje się w knajpianych czeluściach, że

tylko ja dotykam jej okrągłych ust.

Świt, pora się więc upić winem codzienności, by zwymiotować je o zmierzchu dnia. Świętuje właśnie ostatni dzień mego istnienia, dziś przekroczę wymiar, posiądę wszechwiedzę. Piszę epilog siebie samego.

Nagle dzwonek dobija się do mej duszy.

Ktoś dzwoni, wytwarza elektryczny impuls płynacy drutem do mej świadomości, ktoś jest, oczekuje pod drzwiami. Otworzyć czy nie?

może lepiej pozostać w niewiedzy, uchronić się od nieuchronności?

Otwieram, może ktoś przychodzi by mnie przetransportować na drugi brzeg, może przekroczę bramy wiecznego szczęścia.

To listonosz - posłaniec dobra i zła.

- Mam dla Pana list - wypowiedział swą odwieczną formułkę.

List - głos zaokiennego świata, planety Zewnętrzność.

Czytam:

Chciałabym w ostatnich dniach twego istnienia dać ci chwilę szczęścia, blask słońca wśród ciemnej codzienności. Przyjedż - zielone płuca

kraju, puszcza, Wejerowo. Daj mi swoje ostatnie wspomnienie, swój dotyk. Owiń mnie swym odechem. Napełnij słowo "razem" ciałem.

Znasz imię me.

Kończę czytać, podnoszę wzrok - ściany, otaczają mnie jak co dnia,

jak co dnia szare. Jeśłi nie zostanę swym katem, mój wyrok będzie nim, przyjdzie po mnie jak rachunek za gaz, pewnie i nieuchronnie,

Jestem przedstawicielem nowoczesności, jej objawem, syndoromem XX-ego wieku. Moje imię to 45, następny, syn nowoczesności. Ten, który przyszedł - rzygowina współczesności, negacja romantyzmu, plwocina końca wieku.

Ala ma kota, kot ma Alę.

45 ma Hiv-a. Hiv ma 45-ego. Oto me wyznanie. Przyczyna mego bólu.

Pryszedłem by was wybawić, ale wy ukrzyżowaliście mnie swą nietolerancją. Przybiliście mi gwoździe waszego kołtuństwa. Biczujecie mnie swą pruderią. Powiesiliście mi tabliczkę na szyi, zmusiliście do poniżenia się przed wami.

Nie potrafię już was kochać. Napełniliście mnie niesmakiem, nie spożyję z wami ostatniej mej wieczerzy.

Jestem Mesjaszem wszystkich narkomanów, niewierzącym bogiem, kapłanem nihilizmu. Mój ojciec nosił imię 44. Spaliliście go w obozie koncentracyjnym. Źaden z was nie wyciągnąl swej dłoni, zabraliście mu chleb nadziei.

Na jego dymach wyrosłem ja, jego bólem zakażony.

Wyrzygałem przed wami moją myśl, ale czy jest ona prawdziwa? Moźe jestem zwyczjnym, pogardzanym, przeciętnym aplikantem heroiny, alkoholikiem codzienności, podwórkowym żebrakiem, a może bezrobotnym bez zasiłku, może?

Napisała, że znam jej imię. Prawda. Jej imię to synteza wiecznego optymizmu, dziecięcej radości i prostytucji biblijnej.

Ona - Magdalena.

Zaciągam się tonąc w jej włosach, i chciałbym

stać w uścisku do końca nieskończoności, upojenie.

Odgrywamy symfonię oddechów. Stanowimy dwie półkule tego samego mózgu, czerń i biel, nóż i widelec, pistolet i tłumik, wykluczamy się wzajemnie i uzupełniamy.

My, którzy nie jesteśmy tacy jak inni, nigdy nie połączymy się całkowicie, nie wyprodukujemy nigdy naszego owocu, nie będziemy go pielęgnować.

45 to ostatni w ciągu liczbowym mesjaszy, on który jest zarażony,

nie potrafi jeszcze tak nienawidzieć, by zarażać, ale nie potrafi też

juź zarażać miłością.

Pojadę, spotkam się z nią w zieleni, zbliżę się do kwiatu jej ust, powitam jej włosy i znowu zatonę, tylko w niej mogę zapomnieć. Spojrzę w jej oczy, opowiedzą mi wszystko, co kiedykolwiek chciałbym wiedzieć, posiadę wiadomości dobrego i złego.

Ku przyszłości

Jadę właśnie żelaznym pudłem, które ktoś kiedyś nazwał tramwajem. Mijam szare budynki szarego świata, szarzy ludzie

szare rozmowy prowadzą. Jasne światło sączy się z lamp, opływa nas i

niczym Rentgen prześwietla na wskroś. To co było ciemne staje się jasnym. Nurzam się w lepkim odorze tłumu. Za oknami pudła

mkną inne niższe pudła, pudła żelaznych inwidualistów. Tłum wyciąga z zachwytem oczy, pragnie mieć własne pudło. Cel życia wyznacza pudło.

Smród napełnia wąską atmosferę, mieszanina różnych potów, tych fabrycznych i tych biurowych, potu rolnika i robotnika, zapachowy sojusz robotniczo-chłopski, całość zmiksowana z mdłymi perfumami niemytych panienek. W sportowych pudłach migają białe koszule biznesmenów, nowych bohaterów systemu. Oni, sól ziemi, idealnie przystosowani nie mają żadnych skrupułów, sprzedadzą wszystko i każdego.

Zwolniło się siedzenie, siadam, na mych plecach zawistne spojrzenia stojących. Czuję chłod nie ogrzanego pudła, przeszywają mnie chłodne myśli wyziębionego tłumu.

Nadeszła jesień pora upadku dnia i triumfu nocy .Podobno opadły liście. W mym betonowym mieście od dawna nie widziano żadnego drzewą. Triumf urbanizacji, parki zamieniono na centra biznesu i supermarkety, ogrody stały się stacjami benzynowymi.

Słabością jestem, mój organizm na skraju wyczerpania. Oczy me niczym orbity, tłum to widzi, nauczony z podręczników bezbłędnie rozpoznaje narkomana, dawniej nienawidzono za kształt nosa i kolor włosów, teraz zmieniły się kryteria, postęp.

Dwóch młodych, łysych elementów systemu podchodzi do mnie.

- E ty, spierdalaj z tego siedzenia. Nie po to ono by wygrzewać takiego śmiecia jak ty. Oczyścimy Rzeczpospolitą z takich odpadów.

- No, co, kurwa, słyszysz chuju, co do ciebie panowie mówią.

Nie odzywam się, nie mam siły, zresztą mowa moja jest i tak bardzo niewyraźna, nie zrozumieliby, nawet gdyby usłyszeli.

Przez chwilę trwa cisza, tłum uśmiecha się z zadowoleniem, zaraz będzie miał widowisko, potem wróci do swych klatek by zasiąść przed telewizorem i zapaść w pusty sen.

Wiem, że zaraz się zacznie. Cisza paruje napięciem, serce kołacze ostatkiem sił.

Jeden z nich podchodzi i uderza mnie kolanem w twarz, krew bryzga na szybę, niemrawo spływa po niej. Kropla po kropli upada na podłogę Czuję tępy ból - dopełnie bólu wewnętrznego, teraz mam komplet.

- Teraz wypierdolimy tego chuja z tronu - mówi drugi.

Szybko i sprawnie zrzucają mnie na twardy grunt podłogi.

Nie mam siły by się podnieść, maluję abstrakcyjny obraz czerwoną barwą na podeście.

Tłum zaciera dłonie, będzie co opowiadać, gdy powróci do klatek swych.

Widzę koleżanki ze szkoły podstawowej, odwracają się tyłem, udają, że mnie nie poznają, robią wszytko bym i ja ich nie poznał, zasłaniają swe twarze szalikami.

- Widzę was - ostatkiem sił, zdobywam się na krzyk.

- Poznaję was - mówię już słabiej.

- Ten chuj coś mówi - odzywa się jeden z elementów.

Podchodzą do mnie z wolna. Siedząca w pobliżu Panienka poprawia makijaż, lubi silnych facetów, chce się im podobać.

Teraz zaaplikują mi ich specjalny numer pokazowy, tylko dla nielicznych osobistości - myślę sobie.

Rzeczywiście miałem rację - wątpliwa satysfakcja - dostaję kopa w twarz, głowa moja uderza o ścianę. Zęby przebijają mi podbródek, ale przetrwały. Z tak utworzonej dziury tryska czerwona ciecz. Jeden z nich klęka nade mną(o ja niegodny) i uderza pięścią w mą głowę leżącą na podłodze, głuchy stukot roznosi się w wąskim metalowym tunelu tramwaju.

Specjaliści od jedynie słusznych poglądów fundują mi podróż lotniczą

- ląduję na betonie przystanku. Poznaję te obrzygane okolice. Centralny. Docieram tam, gdzie miałem dotrzeć. Przynosi mnie tu fala ludzkiej uprzejmośći, wielka fala ludzkich serc.

Odjazdy do nikąd

Dworzec - miejsce większych i mniejszych odjazdów, jego podziemia to katakumby XX-wieku, to w nich można jeszcze odnaleźć zakamuflowanych ludzi wartości, tego plemienia skazanego przez system na zagładę.

Ciężko mi wstać, wyciągam swą dłoń. Tłum stoi zimy i obojętny. Wśrod niego ciemnieje twarz jakiegoś blond-dziewczęcia.

Nie, ona mi nie poda swej dłoni, myśli cipą, moja zaś twarz jest abstrakcją artystów plastyków, tramwajarzy, arcydziełem sztuki nowoczesnej. Nie pasuję do jej wyobrażenia faceta z okładki tygodnika "Bravo" - ogólnoświatowego arcydzieła literatury.

Spoglądam na tłum, czarne szaty księdza ukrywają się za pierwszym rzędem gapiów..

Żaden z was. Poleżę czas jakiś by nabrać sił, by powstać poraz kolejny.

Wiatr porusza zmatowiałymi reklamami. Neony oświetlają moje ciało. Tłum mija mnie w pośpiechu, szybko stałem się dla niego nudnym zjawiskiem.

Wstaję - heroiczny wysiłek heroinisty. Stoję, widzę więcej, z wyższej perspektywy. Po betonowych schodach schodzę do podziemii, mijają mnie aparaty na żetony telefoniczne. Na poszarzałej blasze widnieje napis "Underground", dzięki niemu mieszkańcy wielkiej socrealistycznej metropolii mogą się łudzić, że należą do świata cywilizowanego, do wyśnionej Europy. Wystarczy wszak powiesić reklamę na betonowym bloku by nazwać się

"Zachodem wschodu", by mieć wysokie aspiracje.

Pod podziemną ścianą odlewa się Pan Rysio, znajomy tego padołu, żytni aplikant, prowadzi ze sobą dialog:

- No i dobra, czego się przypierdalasz.

- Niech on sobie będzie prezydentem, a co?

Nie słyszę dalszej części wywodu, idę dalej, przez głośniki dworcowe sączy się głos radia Maryja, jakiaś matrona przeżegnała się w pośpiechu. Przy automatach do gry sterczą dziesiątki małolatów pomiędzy nimi lawiruje kolejny znajomy, sprzedaje im amfę i inne dragi. Jednak ja przyszedłem tu by wyjechać i pożegnać się, odnaleźć tych nielicznych wyrzutków społeczeństwa, którzy świat swoich wartości mogli ocalić jedynie poprzez wyzwolenie się ze społecznej struktury.

Ostatnich chrześcijan w katakubach końca tysiąclecia.

Boli mnie głowa, krew wypływa ze mnie nieustannie, dworcowy patrol patrzy na mnie z podejrzliwością, podchodzą do mnie:

- Dokumenty - -mówi jeden z niebieskich aniołów stróżów.

Wyciągam pomięty dokument. Mniejszy anioł ogląda go z uwagą:

- Jakoś nie wyglądacie podobnie.

- Różne są wersje samego siebie - odpowiadam.

- Bilet macie?

- Nie mamy - odpowiadam spokojnie.

- Jeszcze raz spotkamy was bez biletu, a wiecie...!

- Wiemy - odpowiadam.

Kieruję się ku wielkiej hali - wielkiej, zakurzonej szklarni.

Kupuję w niej bilet.

Z zawieszonych telewizorów słychać przemówienie prezydenta:

- ... pamiętajmy jednakże o tych ludziach władzy, tych twórcach byłej PZPR, którzy w ówczesnych warunkach dawali przykład wierności i oddania ojczyźnie...

Tłum zasłuchany, słychać oklaski w tej wielkiej bańce mydlanej, tym arcydziele krajowego budownictwa, dumie narodu i funkcjonariuszy władzy.

Uciekam od nich, wchodzę po popsutych schodach ruchomych, które dawno już znieruchomiały, jakby zapadły w głęboką zadumę.

Jestem na oszklonym pięterze, napis na dżwiach głosi: "Waiting room".

To tu, to tu jest ten azyl ostatnich mych przyjaciół, bohaterów walki o wolność, dziś zredukowanych do roli kloszardów, klientów wdzięczności narodu. Spoglądam na apartamenty ławek, śpią, ich sny zespalają się wspólnym losem, czystością swoją.

Na jednej ławek widzę Konrada - nie może zaznać snu, uparcie wpatruje się w szklany sufit, obserwuje miliony gwiazd zakurzonych brudem szkła. Człowiek ten to wieczny opozycjonista, drukarz milionów ulotek, absolwent więzień, twórca dziesiątków wzniosłych idei.

Kilka lat wcześniej opuścił więzienie swego domu, porzucił przyjemność wstawania o szóstej rano, przyjemość wykonywania tej samej pracy co dnia, zupę popołudniową i żonę swą. Jego wybranka odpowiadała mu pod względem seksualnym, jednak nie potrafiła go zrozumieć, czuł się obco w betonowej klatce ich małżeństwa, oceanie powinności, utartych zwyczajów i konwenansów. Odszedł by ratować siebie.

Teraz siedzi i wpatruje się w wszechświat.

- Ave Cezar - witam go.

- Ave.

- Cóż tam w PEN klubie - pytam drwiąco.

- Przecież widzisz, oblepiają ławki.

- Gwiazdy, mleczna droga.

- "Milky way" - odpowiada drwiąco sloganem reklamowym.

- Gorzkniejesz, Konrad, gorzkniejesz, zdrowy jesteś, wykorzystaj to by tworzyć.

- Właśnie to robię, ta szklana buda to jedyna enklawa twórcza w tym państwie - to mówiąc splunął na podłogę.

Zapadło milczenie, nie spodziewałem się zastać go w tak złym stanie, spodziewałem się raczej, że natchnie mnie jedną ze swych wielkich myśli.

- Wiem, miałem ci podarować jedną ze swych myśli, zapalić cię ideą, ognia szukałeś, by się przy nim ogrzać. We mnie nie ma już ognia zgasiłem go hektolitrami płynów, myśli moje sprzedałem za kieliszek wódki w knajpie dworcowej.Tonę w płynach.

Mimo, że i nade mną wisiała aureolka butelki próbowałem go jakoś pocieszyć:

- Powinienneś się leczyć, Konrad, przyjdzie taki czas, że tacy jak ty będą chodzili w glorii.

- Przecież właśnie przyszedł, spójrz jak delikatnie, krok po kroku, naginają historię, jak powoli czynią z siebie bohaterów, odcinają kupony od naszej walki, od mego bólu więziennego.

- Wiesz stary, pragnę jedynie chwili snu, by nikt mnie nie budził o połowie nocy, by nie wypędzano mnie z mego szklanego domu, by nikt mnie nie bił.

- Skromne wymagania, czyż nie?

- Biją was?

- Robią naloty o różnych porach doby, nigdy nie można spokojnie zasnąć, wieczny niepokój, dziś na pewno zrobią to znowu.

- Wiesz, chciałem ci powiedzieć, że kupilem bilet na pociąg w jedną stronę - wyznaję.

- Może masz rację, ja sam z trudem powstrzymuję się od podobnych kroków, jakiś kurewski instynkt życia mnie trzyma. Ty i tak nie masz wyjścia, jesteś naszym lokalnym Jezusem Chrystusem, może odkupisz przynajmiej część naszych grzechów, grzechów głupoty i naiwności.

Odchodzę.

- I imię ojca i syna i matki, niech cię oświeca kwadratowe słońce - powiedział i zaśmiał się nerwowo.

Żarty się go trzymają nawet w chwilach tak tragicznach, a może tylko w nich.

Schodząc na peron widzę tych samych dwóch aniołów stróżów, pałki zdobią ich niebieskie ubiorki. Błękit a w nim biel - odwieczny symbol pokoju. Zaczepiają mnie te niebieskie gołąbki:

- Bilet macie ? - pyta mnie większy anioł.

- Mamy.

- Pokażcie.

Daję im świstek:

- Coś daleko jedziecie, zawód jaki macie?

- 45-ąty.

- Co wy, żarty sobie robicie z poważnego sierżanata, w pysk chcecie zarobić?

- Nie chcemy, już zarobiliśmy.

- No, to won do pociągu - i dla porządku zdziela mnie gołąbkiem pokoju wyjętym zza pasa, popychając jednocześnie w kierunku oczekującego pociągu.

- Bardzo jestem wdzięczny panom sierżantom za błogosławieństwo i wytyczenie kierunku - mówię ze śmiechem.

Otwieram zardzewiałe drzwi wagonu.

Pudło jest to ostatnie

Wiedziony węchem trafiam do obrzyganej toalety, zmywam krew świata z mej twarzy, wycieram ją brudnym ręcznikiem.

Siadam w pierwszym napotkanym przedziale. Na przeciwko mnie dziewczę różowate, zaczytuje jakieś pisemko.

Wgapiam się w nie, ale w końcu mi się nudzi:

- Coż tam poczytujesz - zaczynam rozmowę.

- A różne takie - odpowiada.

- A opowiedz coś - zabijemy nudę.

- A mogę.

- A to fajnie.

- Czytam właśnie o królu - znowu romansuje.

- To cię dziwi?

- Nie, wcale, król jest od tego by romansować, to jego zawód, poza tym romansuje w każdym numerze.

- Tak ci się wydaje?

- Wcale mi się nie wydaje, we wszystkich pismach król romansuje, to są fakty.

- A z kim on romansuje?

- A z tą co zawsze?

- I to jest ciekawe?

- A oczywiście, króla i jego kochankę fotografują zawsze w innych pozycjach - fascynujące, w tym numerze król bierze Fergie od tyłu.

- Coś jeszcze opisuje to twoje arcydzieło literackie?

- A i owszem, w Grudziądzu syn zabił ojca, ojciec syna, matka dziadka, dziadek matkę, pozostali popełnili zbiorowe samobójstwo, gdy się o tym dowiedzieli.

- Niesamowite - kręcę głową z niedowierzaniem.

- A w Grójcu widziano zielonego bociana, chodzą plotki, że uciekł z wystawy modernistów francuskich.

- Zapewne będzie miał problemy z komunikacją z naszymi bocianami - mówię ze śmiechem.

- Proszę się nie śmiać, nawet nie ma Pan pojęcia, co wyczytałam.

- Co?

- A to, że koniec świata będzie w przyszłym tygodniu!

- W to akurat jestem w stanie uwierzyć - mówię poważnie.

- A to napewno uwierzy Pan również, że Adolf Hitler miał syna nieślubnego z pierwszego małżeństwa.

- Na pewno uwierzę - odpowiadam śmiejąc się.

Do przedziału wchodzi tłusty jegomość trzymając w łapie dziennik codzienny, siada. Chwilę trwa milczenie, postanawiam je przerwać:

- Coż tam panie w polityce - zaczynam aluzyjnie.

- A wydrukowali materiały w sprawie Olkusza.

- No i co jest tym szpiegiem czy nie?

- I tak i nie - Zakarski twierdzi, że tak, Olkusz, że nie.

- A jak wyglądały kontakty Olkusza z Gałganowem?

- Gałganow spotykał się z Olkuszem na Centralnym, już z daleka, dla niepoznaki, wymachiwał energicznie karabinem maszynowym Kałasznikow, a na jego plecach skrzył się wielki, fluoroscencyjny napis: "KGB" .

- Fascynujące - mówi panienka.

- A jakie realistyczne - mówię uśmiechając się.

- A jakie patetyczne - mówi tłusty jegomość.

- A jakie nasycone typowo polską logiką - śmieję się.

- Pan chyba nie jest Polakiem - mówi jegmość - Jak można tak drwić z narodowych wartości?

- Może nie jestem, może i pan nie jest?

- Jak to, ja mam udowodnione pochodzenie do 20 pokolenia wstecz, jestem czystym słowianinem, kwitesencją polskości, jej odbiciem jestem.

- I wcale nie ma się czym chwalić - mówię ze śmiechem.

- Pan jest bezczelny.

- Wcale nie, staram się jedynie Panu powiedzieć,że w naszym kraju sen staje się rzeczywistością, a rzeczywistość snem - mówię odwracając głowę w stronę okna.

Mijamy wsie i miasteczka. Podziwiam rodzimą architekturę, parterowe domki z traktorem na podwórzu zmiksowane z blokami wielkiej płyty, gdzieniegdzie przystrojone talerzami anten satelitarnych, przy szlabanach kolejowych oczekują pokraczne pudła samochodów - zacofanych technologicznie tworów sprzed 20 lat. Na miejscach wyciętych lasów karmionych kwaśnym deszczem wyrastają oczyszczalnie ścieków i zakłady przemysłowe. Widzę dziesiątki postaci zdążających do zakładów swej męki, tych poborców ich potu, inni wracają by zapaść w krótki sen i do nich powrócić - wielozmianowe społeczeństwo.

Mijam wysokie kominy wielkich firm zagranicznych, zaspokajaczy masowych potrzeb, producentów taniego gustu, piewców idei uniwersalnego człowieka. Wielkie ciężarówki wiozą pożywienie do sklepów - efekt pracy tłumu chemików.

Jesteśmy twórcami wielkiego sukcesu gospodarczego, telewizory podają nam definicję szczęścia. Planujemy swe dni na podstawie prognozy pogody. Serwisy radiowe przekazują nam to, co powinniśmy wiedzieć.

Nauczono nas nie przyznawać się do porażek, zawsze się uśmiechać, kłamamać, gdy możemy z tego odnieść jakąś korzyść.

Ekscytujemy się teleturniejami i konkursami piękności, w porach emisji serali tv pustoszeją ulice naszych miast.

Nasi idole to gwiazdy reklam tv. Wyprodukowaliśmy nowy model człowieka - zatrutego wirusem egoizmu.

Wyniesliśmy Pieniądza na ołtarze i modlimy się przed nim każdego ranka.

A ja wyprawiam się myślą do innych miejsc, już wkrótce wyląduję w puszczy, opodal Białowieży, wyekspiruje w oazę zieloności, unurzam się w cudzie natury, spotkam jej osobę, podam jej dłoń, porzucę ludzki kalejdoskop. Ludzie zmęczyli mnie. Tudno mi zaakceptować ich nieakceptację.

Zasypiam.

Budzę się zdziwiony zmienionym krajobrazem - eksplozja zieleni. Wychodzę z przedziału na korytarz.

By trafić do leśniczówki Wejerowo, będę musiał dokonać desantu - wyskoczyć w stosownym miejscu.

Pytam kolejarza o wskazówkę:

- W odpowiednim momencie powiem Panu - odpowiada.

Płyniemy przez przestworza zieloności, łajba nasza lekko się kołysze nierównością torów. Płyną minuty i sekundy czasu nieokreśłonego.

Łajba zwalnia na jakimś zakręcie swego istnienia.

- Teraz - mówi kolejarz - 30 km na północ.

Opętany naturą

Ląduję na miękiej murawie puszczy. Las wita mnie delikatnością. Kilkuset letnie drzewa pochylają nade mną swe konary.

- Witaj synu - zdaje się śpiewać wiatr.

- Witajcie -odśpiewuję myślą.

Pory roku biegną tu innym rytmem, nie zakłócone eksperymentem ludzkości. Żegna mnie jesień by mogła powitać mnie wiosna. Żegna mnie zimno by powitało mnie ciepło.

Przeskoczyłem próg czasu, udało się.

Podpalam swą kurtkę - nie będzie mi już potrzebna.

Zagłębiam się w wielki bór - ostatniego świadka historii, skromnego kronikarza znękanego narodu.

Ciemność. Do niskich warstw leśnych docierają jedynie krople słońca.

Idę skąpany w nich, kierując się na północ, ku niewidocznej gwieździe północy. Idealnie rozpoznaję kierunki, sugerując się mchem na drzewach. Chwilami przystaję by wypocząć, po czym podejmuję dalszą wędrówkę. Docieram na polanę. Roznegliżowane słońce chowa się za koronami drzew. Zastaje mnie przedmrok - preludium do nocy. Postanawiam przenocować. Moszczę sobie legowisko igliwiem i mchem, pożywiam się przywiezionym prowiantem.

Rozpalam ogieniek w okopanym uprzednio kręgu. Suche gałęzie i igliwie płonie z trzaskiem. Ciepło ogrzewa me dłonie. Magiczny dar boski - ogień.

Zasypiam.

Budzi mnie chłodek świtu, emanacja czerwienią wschodu gwiazdy dziennej. Szybko likwiduję wszelkie ślady obozowiska.

Idę dalej, jak wczoraj prowadzony mchem drzew.

Las narkotyzuje mnie mieszaniną zapachów. Ptaki rozpoczynają swe poranne dyskusje. Słońce coraz wyżej, wyznacza czas, to, co niektórzy nazywają przemijaniem.

Przed południem osiągam cel, przede mną wznosi się szary zmatowiały kloc opuszczonej leśniczówki.

Krew pulsuje tysiącem uczuć, kompilacją radosnych obrazów i cudownych wspomnień - Ona, wyznacznik mojej egzystencji, jej meganarkotyk, jest o wyciągnięcie ręki, czuję jej zapach, unosi się w mieszaninie gazów, nazwanej kiedyś powietrzem.

Osiągam ją by stracić. Ten ostatni raz.

Ostatnia wieczerza

O błyskawico rozświetlająca ciemność dnia, magiczny płomieniu ukradziony bogom, przychodzę by ogrzać się tobą, zanim strawi mnie śmierci chłód.

Postać ubrana w suknię wrażliwości, przepasana radością całą w eksplozji słońca, wychodzi na me powitanie. Padam u subtelności jej stóp. Ona zakłopotana, podnosi mnie powoli. Podaje mi maliny skropione żarem jej ciałą. Zrywam je z wyciągniętej dłoni.

- Witaj - mówi błękit jej wzroku.

- Witaj - mówią me oczy

Jaśnieje mi słońcem, wiatr układa jej włosy, owija mnie swym oddechem.

Dłoń ma splata się z delikatnością jej dłoni.

Przytulam ją mocno tonąc w jej włosach. Dotykam kwiatu ust.

Czuję owal piersi. Słyszę szept włosów.

Niech upadają imperia, niech krew władzy plami monarchów, niech historia przetacza się milionem zdarzeń, a my razem do końca nieskończoności

Atomy naszych ciał wirują w szaleńczym rytmie.

- Spójrz, krzewy zakwitły - pokazuje mi palętę natury.

- Ku tobie wyciągają swe pędy - odpowiadam.

Prowadzi do chaty spowita w szatę barw.

Na drewnianym stole, niczym przed laty, oczekuje dymiący posiłek. Tak, jakby wiedziała o godzinie przyjścia.

- Skąd wiedziałaś o moim wyroku?

- Oddajesz to drżeniem warg, rysujesz ruchem rąk. Twoje ciało to jedna opowieść.

- Kiedyś ludzi takich jak ja będzie tolerowała masa społeczna, moja śmierć musi być dla nich ostrzeżeniem, wskazówką. Nigdy więcej morderczych pocisków ich oczu.

- Chcę ciebie żywego.

- Nie mogę ci takiego dać, niesprawiedliwość wyroków losu - sama rozumiesz. Zachowaj wspomnienie. Niechaj moje ciało zostanie spalone, a prochy rozrzucone na cztery strony świata.

- Będę o tym pamiętała.

Spożywam posiłek patrząc w jej oczy malowane smutkiem. Milczenie. Czuję ciepło jej dłoni.

- Boję się - mówi.

- Nie bój się, ja dążę ku wyzwoleniu, ku wiecznej wolności, wyzwalam się piekła ziemskiego. Przekraczam zakręt, za którym wieczne szczęście, czar nieistnienia. Ty otrzymasz kolejne rozdanie kart w nieskończonej grze pt. "Życie". Może będziesz miała mocne karty.

Na drewnianym łożu zasypiamy napojeni olejem napędowym życia.Budzi mnie jej odddech niespokojny, krzyk jego nierówności.

- Obudź się, otwórz oczy - budzę ją.

- Witaj - mówią jej usta.

Całuję ich czerwień. I znowu amok, megaheroina galaktyk.

Wieczór wypełnia ramę okienną, zbrukani czerwienią wychodzimy przed domek, rozpalamy ogień, ten symbol naszych serc.

Rozpaleni żarem siadamy wokól niego, na żelaznym drucie zwisa gliniany garnek strawy, naczynie naszych poprzedników.

Magiczny teatr życia pochłania nas.

Spożywamy naszą ostatnią wieczerzę, ja karmiony jej wdzięczną ręką.

Przypalam Grass. W jego dymach zabawiam się w proroka, proroka Marii Huany:

- Kiedyś, kiedy ściek spłynie żelaznymi rurami kanalizacyjnymi, ludzie wartości wyjdą ze swych katakumb. Nauczą się żyć we wspólnotach, stworzą nowe społeczenstwo w harmonii z naturą, porzucą przemoc, zapanuje powszechna tolerancja, nie będzie dyskryminacji ze względu na wygląd, zniknie miałkość i egoizm.

Wielu ludzi będzie i wiele człowieka.

Puszcze i lasy nurzały się będą w czystości powietrza, czyste rzeki będą żłobiły czystą glebę. Ostatnie telewizory umrą na składowiskach, ich miejsce zastąpią kontakty międzyludzkie...

Dalszy ciąg wywodu wlewam jej do ucha szeptem.

Zasypia pieszczona optymizmem.

Odchodzę.

Wolność

W pobliskim lesie brzozowym, odnaduję ostatnią mą kochankę tę, która przytuli mnie na wieczność, 45-ątą. Jej biel jak moje sumienie.

Ryję testament na jej korze.

- Wolność - wypowiadam ostatnie słowo skazańca.

Wyciągam sznur i wiążę się z nią śmiertelnym pocałunkiem.

Świt. Jego umarłe czoło zrasza deszcz, krople sciekają z martwych ust, wiatr lekko kołysze ciałem.

Leśnicy odcinają go, zbierają plon dnia, żniwo nietolerancji.

Odczytują napis złożony na białym, brzozowym łonie:

Tu umarł 45 mesjasz w historii ludzkości, jej ostatnia szansa.

Drzewa pogrążają się w rozpaczy, wiatr wieje smutkiem, niebo przystraja się czernią. Fatalny epilog beznadziejnego życia.


niczego sobie 6 głosów
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 17 lipca 2000

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca