Znaleźć takie miasto. Na płótnie archaicznej mapy, zakurzonej, gdzieniegdzie przetartej. Miejscowość o nazwie wdzięcznej i dźwięcznej, przy wymawianiu grzęznącej w gardle, a przy tym równie naiwnej jak meles meles borsuka, martes martes tumaka czy gulo gulo w pysku rosomaka, drapieżnym i brunatnym. Drobne żyłki ulic jak unerwienie roślin biegną harmonijnie; domy przycupnęły, koślawe i niskie, białe fasady spierzchnięte jak wargi. Z pragnienia mógłbyś lizać tynki, gdyby, sypiąc się, łudziły obietnicą wody. Nad wszystkim niebo: ogromne, bezchmurne, aż boli na rogówce błękit. Żuki, wsłuchane w krwotok słońca jak w trzeci koncert Rachmaninowa, czyszczą kosmate odnóża; pancerze fioletowe, zielone, niebieskie migoczą w świetle jak kocie oczy albo guziki, brzuchate, z pętelką, w pękatych palcach ospałej krawcowej. Jaszczurki wspinają się na kamienie, katatonicznie zastygają, nieporuszone jak rzeźby trwają tak cały ranek; w południe pocierają jarzębate pyszczki, wieczorem głodne ruszą na żer, wślizgując się w piasek jak w żółte prześcieradło. To miasto o nic nie pyta, rozumie, choć wsiąka nam w uszy nie naszym przecież językiem - narzeczem głośnych tam-tamów, okrągłych, szalonych bębnów obciągniętych cielęcą skórą, jej pośmiertnym drżeniem; chrzęstem skarabeuszy o spłaszczonych ciałach, małych, solarnych bogów; wreszcie słońca gorącym ozorem, bo ono samo jest bogiem, gorzeje rozgniewane. Rozpętaliśmy podróż jak wojnę, ckliwą historię zakrwawionych przedmieść, przewoźników w przekrzywionych czapach, o zębach białych i twardych, wystających jak u królików; chcą nas zabrać dalej, na północ, odmawiamy kręcąc głowami, niepewni gestów i znaczeń. Być może popełniamy błąd. Wielbłądy wodzą za nami smutnymi oczami, które toną w koronkach rzęs; olbrzymie, ciepłe języki liżą nam dłonie, parują. Jesteśmy tu tylko przejazdem, bezradni krótkowidze. Ślemy pocztówki do przyjaciół, których nie mamy, piszemy im o naszym zagubieniu; nocami w łóżku milczymy albo przeciwnie, głuchniemy od jęków. Nie pasujemy tu z naszą bezsennością, europejską neurozą, zbyt cywilizowani, zatrzaśnięci w sobie, jak w trupio bladym futerale, gdy wszędzie wokół heban i złoto, oszałamiająca feeria ciał i barw. Parki niczym przestronne oranżerie wybałuszają śliskie, rybie paszcze. Drzewa oliwne chylą się ku ziemi, milczące i smutne jakby tutaj właśnie czekał nas sąd ostateczny, zamiast w biblijnej dolinie Jozafata. Noc wisi w powietrzu jak jadowity pająk, ptasznik na gęsto tkanej pajęczynie zmierzchu, znieruchomiały i niebezpieczny. Miasto koczuje w nas pielgrzymką, ulice, zgadłeś, krwawią, ale nie umrą i nie zmartwychwstaną. Ciała zwierząt złożonych w ofierze parują, jeszcze ciepłe; źrenice krzepną jak rytualna krew. I tylko na nas, niewierzących, spojrzenia martwych jagniąt wskazują jak palce, wytykają. Niebo dojrzewa jak tropikalny owoc; wszystko co żywe stroszy się i stroi. Skrzydełka monstrualnych mrówek szeleszczą niczym celofan. Żaby kląskają, tłuściutcy klakierzy, chropowate szmaragdy pochowane w trawie, a trawa tutaj jest frotte. Ptaki budują gęste gniazda, kłócą się przy tym piszcząc bezprzytomnie; żółwie, niezdarne, wychodzą na brzeg. Jaja i larwy ukryto jak skarby, śpiące embriony w sypkim łonie piasku. Wiatr niesie zapach cytryn znad morza, bo owszem, jest tutaj morze; klinem wbija się w ląd, ruchliwe niczym język. Z każdym krokiem jest coraz bliżej, wszechwładne i miłosierne. Fala za falą pieści nam uszy mruczenie rybaków - handlarzy; uwijają się jak koty wśród cuchnących odpadków, w rytm metalicznego pobrzękiwania blachy. To stragany zwijają wielorybie cielska, wyrzygując do wody czego nie sprzedano: zwiędnięte ryby, spieczone małże, drapieżne głowonogi, perłowe i płaskie, z których szklista skóra odchodzi płatami. Od świtu czekały bezradnie konając, a teraz zwrócone wodzie przez chwilę falują, jakby zmartwychwstałe. Na plaży dochodzą do nas śpiewy, cumują jak statki przy brzegu, zostają. Nie znamy słów, a jednak rozumiemy; we wszystkich językach śpiewa się to samo: o miłości nieszczęśliwej czy martwej i o cenie, jaką przyjdzie zapłacić za jej pochówek, godny albo byle jaki. I owszem, ze smutku, z miłości, na starość, chcielibyśmy umrzeć w mieście takim jak to. Błoniaste śliwki nietoperzy, ciche jak uśpione niemowlęta, kołyszą drzewami, skrząc się wśród liści niczym mika, fiolet morwy albo sowie oko, owalne i zimne. Ciążą ku ziemi czarne wymiona, głowami w dół kosmate płody, owinięte w lśniący papier skrzydeł jak w plisowane spódniczki z atłasu. Podobne do bruzdonosych małp o zasuszonych, cienkich pazurkach, na kciukach ostrych niczym haki bujają się sennie, zwisają. O północy zaczynają łowy niby łakomy, płochy taniec; kwilą kołując niespokojnie, w nagim powietrzu drżą jak noworodki, przelatują nisko marszcząc mysie mordy; ich nocne, czyste krtanie ultradźwiękami puchną i krwawią. Przyglądamy się z zaciekawieniem, ale bez zdziwienia. Znamy to zbyt dobrze: odejścia, powroty, wietrzne, wielkie koła, które zataczają tak podobne do nas. Nad nimi bezkresny ocean nieba, gwiazdy błyszczące jak oczy w gorączce. Przed nami morze - wielki grabarz słońca. Cykady tykają jak maleńkie bomby. Bezdomni, półżywi, śmiertelnie zmęczeni, znużeni sami sobą, nie mamy się gdzie podziać. Księżyc jest rybą, która podpływa, zagląda nam w twarze tłustym, szklistym okiem. Szum wody nas kołysze, wprowadza w trans jak kobry. Zahipnotyzowani, do bólu powiek gapimy się w morze; tylko ono jest spokojne.
„Ary, lemury i inne łobuzy” (Impresja)
Izabela
Izabela
Opowiadanie
·
29 sierpnia 2008
-
JarekMam wrażenie, Izabelo, że w prozie jesteś bardziej sensualna niż w wierszach. Twoja poezja jest raczej intelektualna, a kiedy przestajesz wersyfikować, Twoje pisanie robi się ogromnie zmysłowe, aż się czuje to, o czym opowiadasz!