***
Empatia. Ja się nauczyłam tego słowa z listu pożegnalnego Kurta Cobaina, jak miałam piętnaście lat. Sprawdziłam w słowniku wyrazów obcych, co to znaczy, a potem napisałam sobie na drzwiach pokoju „Pokój, miłość, empatia” i pod spodem narysowałam wielką pacyfkę.
Jezu, jak dobrze, że już nie mam piętnastu lat i więcej nie będę mieć. Życie wtedy tak bolało, próbowałam pisać wiersze, ale nie miałam, cholera, o czym.
Minęło trochę czasu i teraz wiem, że empatia to są te czułki wycelowane w ludzi, receptory cudzych uczuć. Wcale o nie nie prosiłam, ale są, trudno i powiem wam w sekrecie, że to nie jest najwygodniejsze nakrycie głowy. Bo na przykład teraz tymi czułkami odbieram rozpacz Grzegorza i niefajnie mi z tym. Nie dość, że mam sporo problemów z odnalezieniem własnego głosu i z wdaniem się w dialog ze światem, to jeszcze chciałabym od razu mówić za wszystkich tego świata Grzegorzy, żeby życie było dla nich trochę mniej złe.
***
Paweł też się cieszy, że nie mam piętnastu lat, bo gdybym miała, to pewnie byłabym emo i on by tego nie przeżył.
***
Wiecie, co mnie jeszcze boli? To, że ta cała dorosłość okazała się straszną ściemą. A mówili, że jak będę dorosła to sama zobaczę. Mówili, że będę chciała wyjść za mąż i że będę chciała mieć dzieci i że będę chodzić na szpilkach i że będę malować usta.
Oszukali mnie.
Nawet własnej szminki nie mam.
***
Mam za to długopis.
Ale tego, zdaje się, nie przewidzieli.
***
- Domiś, czym ty się przejmujesz, kobietom jest łatwiej w życiu.
- Jasne.
- Zawsze możesz powiedzieć, że masz okres i że cię wszystko boli. Albo że jesteś w ciąży. I będą cię traktować jak królewnę. Kobiety nic nie muszą, ale wszystko mogą. A ja co? Na każdym kroku muszę udowadniać, że jestem prawdziwym mężczyzną.
No, rzeczywiście. Straszny dramat. Ale tobie, mimo że nie masz prawa jazdy, nikt nie powie: „baba za kółkiem”.
***
O czym on mówi, jakie łatwiej? On się nigdy nie musiał przebijać przez mur uprzedzeń. To mnie własna cielesność wprawiała w obrzydzenie, jak zaczynałam dojrzewać. To jakieś kalectwo, myślałam z przerażeniem, te ciemne gluty krwi to nie jest tak, jak na reklamie podpasek. To ja niemal przestałam jeść, kiedy zaczęły mi rosnąć piersi, tak bardzo ich nie chciałam, tak bardzo chciałam być chłopcem, smukłym i zwinnym, bez tłustych, miękkich worków zwisających z klatki piersiowej.
***
Paweł przewraca oczami i dłubie w nosie i mówi, że skoro już ostrzegam czytelników i samodzielnie zniechęcam ich do dalszej lektury, to niech może przygotuję ich na sporą dawkę łopatologii, którą jego opuszki jego palców ekstrahują z mojej klawiatury.
Ja nie wiem, doprawdy, czego jego opuszki jego palców szukały na mojej klawiaturze, ale skoro już to wyekstrahowały, to chyba muszę się jakoś bronić. Wiecie co, to wcale nie jest tak, że ja nie umiem używać metafor: po prostu odkryłam, że kiedy zaczynam w nie brnąć, to nikomu się nie chce tego czytać.
***
Dzwoni Aneta i mówi, że usłyszała w telewizji, że od seksu rosną piersi.
- Że niby jak? – powątpiewam. – Powietrze się pompuje i w cycki idzie?
- Poważnie! A Doda Elektroda ma siedemnaście stosunków dziennie i dlatego ma takie duże.
O matko. Siedemnaście?! Idziemy na piwo, żeby przedyskutować fizyczne możliwości kochanka Dody Elektrody.
***
Paweł przeczytał pierwsze trzy strony brudnopisu i obraził się cztery razy, to wychodzi 1,333333 razu na stronę, policzyłam.
- Musiałaś napisać, że nie mam prawa jazdy?!
- Przecież nie masz.
- No to co?! Nie musiałaś tego pisać! Następnym razem cię z pryszczami wyrzeźbię.
Zawsze mogę na niego liczyć, przecież po to jesteśmy dla siebie nawzajem, żeby w przerwach od seksu udowadniać jedno drugiemu, kto ma bardziej zrytą psychikę i analizować, co jest przyczyną tego stanu rzeczy. Dlatego właśnie musimy ze sobą być i dlatego mieszkamy osobno.
***
Stoję na peronie w Malborku i czekam na pociąg. Godzina jest nieprzyzwoicie wczesna, 6:46, i ja, jeśli przypadkiem jestem na nogach o takiej porze, to mam bardzo dziwne myśli. Jakieś mi się układają w głowie zdania, patrzę na szczeliny w chodniku i myślę o umieraniu i ogólnie bez sensu i raczej smutno.
A wokół życie twarde, chropawe jak betonowa płyta. Pan szarpie panią. Pan jest pijany, pani też. Siusia jamnik. Palą papierosy zblazowani studenci. Coś mówi przez megafon jakiś głos, coś o pociągu z pewnością, że jedzie albo nie, zrozumieć nie sposób. Gdyby to była komedia Barei, to bym się pewnie śmiała. O 6:46 do śmiechu mi nie jest. I czy mógłby mi ktoś wytłumaczyć, już pomijając wszystko inne, dlaczego ten kraj jest taki brzydki?
***
- To wyjedźmy gdzieś, Domiś, jak ci się tu nie podoba.
- Niby gdzie?
- Do Londynu, na przykład.
Cóż za oryginalny pomysł. Londyn piękne miasto, można sobie pojeździć piętrowym autobusem albo spotkać na ulicy królową i Harrego Pottera.
Tyle tylko, że mnie w Londynie polskość strasznie uwiera: rozpoznaję rodaków po wąsach, kaloszach i wypisanym na twarzach buractwie i ze wstydu usiłuję udawać Chorwatkę, co wychodzi mi średnio, bo nic nie umiem po chorwacku, a wręcz nie jestem pewna, czy w ogóle istnieje taki język.
***
Patriotką to ja nigdy nie byłam, bo mam przy tym słowie torsje. Na zawołanie ślicznie wymiotuję Słowackim. Ewentualnie Mickiewiczem. Odruch warunkowy, tak mnie zaprogramowali. Mogę pisać teksty, przy których płakać będą kombatanci, tylko błagam, niech ktoś mi za to zapłaci, bo za darmo nie wyrobię. Biada nam zbiegi i tak dalej, ostatnio oglądałam w telewizji film o chłopcach, co za wolność waszą i naszą. Nawet to ładne było, najpierw sporo emocji i paraerotyki: jeden chłopiec za pierś dziewczę trzymał, ale potem puścił, bo go ojczyzna wezwała. Dziewczę westchnęło i poszło pasać. Oraz doić.
Jak to dziewczę.
Następnie niefrasobliwy chłopiec, rzecz jasna, poległ. Dziewczę łkało pasając, dojąc, łzy ocierając haftowaną chusteczką i wpisując się w paradygmat, który zdaniem Marii Janion upadł, a zdaniem jej przeciwników – nie. Smutno było jak chuj, ale potem pojawili się adwokaci nowego i przekonali dziewczę, że przyszłość jednak jest. Gdyby wiedzieli, jak ta przyszłość będzie wyglądać, to by milczeli zapewne, no ale w końcu to był tylko film i musieli się trzymać swoich kwestii.
***
Paweł pyta, czy chcę iść na wódkę z nim i z Grzegorzem i ja się poważnie zaczynam zastanawiać, czy on ma źle w głowie. To wszystko jest już wystarczająco patologiczne, mnie się przez skórę do krwiobiegu dostały jakieś toksyczne atomy i mam po nocach takie fantazje, że napiszę wam o tym dopiero jak się urżnę, bo na trzeźwo mi to przez klawiaturę nie przejdzie.
A poza tym wódki nie piję, bo mam po wódce nadwrażliwość dziąseł i nie umiem tego logicznie wytłumaczyć.
***
Wygadałam się wczoraj na imprezie, że piszę książkę i teraz wszyscy chcą, żeby o nich też napisać. Krzysiek by wolał, żebym mu zmieniła imię, bo nie chce, żeby się wydało, że poważny pan prawnik po pijaku wyrywa siedemnastki i tańczy na stole. Serek ma ADHD i leci na Aśkę i obydwoje bardzo by chcieli wystąpić w książce, nawet pod własnymi imionami, bo niczego się nie wstydzą, nie wyrywają siedemnastek. Choć na stołach tańczą. Artur nie tańczy na stole, ani w ogóle nie tańczy na niczym, bo tańczyć nie lubi, ale za to ma kota. A wiadomo przecież, że w każdej szanującej się opowieści powinien znaleźć się ktoś, kto ma kota. Ala, na przykład. Ali nie ma, jest tylko Artur, trudno.
Sylwia pojechała do Włocławka.
Żwirek kręci z Muchomorkiem, a Ważniak bzyka Smerfetkę.
***
Może to jest mój największy problem, że wszystko mnie w życiu tak bardzo rozczarowuje. Zaczęło się od matury, miało być tak poważnie, a można ją było zdać na same piątki z palcem w dupie i na kacu. Studia były bez sensu i dały mi tyle, że czyjekolwiek wyższe wykształcenie nie robi już na mnie żadnego wrażenia: wiem, że można przetrwać te pięć lat bez jednej samodzielnej myśli i jeszcze zostać pieprzonym doktorantem z teczuszką i do końca życia przepisywać to, co napisali mądrzejsi od ciebie. I robić przypisy. Meandry rzeczywistości doprowadziły mnie w miejsce, do którego nie zamierzałam dotrzeć: zarabiam na życie ucząc ludzi angielskiego, co nie zdołało nauczyć mnie szacunku dla zawodu nauczyciela. Wręcz przeciwnie: znam całą masę półmózgów, którzy się tym parają i jeszcze domagają się respektu.
Życie jest jakieś mocno przereklamowane, a już najbardziej przereklamowany jest cały ten system oświaty, wszystko jedno z Giertychem czy bez.
***
Dzwoni Paweł i mówi, że mamy zaproszenie na wesele. Do Płocka. I czy się cieszę.
- Jak cholera. Wiesz, jak ja kocham takie imprezy.
- Przesadzasz, Domiś. Będzie fajnie!
Na pewno. Orkiestra zagra walczyka i ruszą w tany podtatusiali panowie z brzuszkami, pocąc się pod pachami i gubiąc zęby. Będą podrywać wkurwione kelnerki i śpiewać „Hej sokoły”. Babcia panny młodej zatrzaśnie się w kiblu i odmówi wyjścia, bo będzie się bała, że brat świadka próbuje jej ukraść szklane oko, które ona ma od czasów wojny z bolszewikami i nie odda (a mówią, że to młodzież źle się zachowuje). O północy, nawet jak schowasz się pod stół, to znajdą cię i wyciągną, żebyś łapała wianek, bo nikt nie rozumie, co to znaczy „nie, dziękuję” i będziesz tańczyć w kółeczku przy infantylnych chichotach czyichś siwiejących pociotków, koncentrując resztki swojej życiowej energii na tym, żeby się nie popłakać z zażenowania.
Nie mogę się, po prostu, doczekać.
***
A kiedyś, na jednym weselu, jakiś prostak ze wsi pod Braniewem powiedział mi, że mam szerokie biodra, dobre do rodzenia i ja przez dwa kolejne miesiące żyłam na soku z marchewki i beczałam w poduszkę.
- Jezu, Pawełku, jedź beze mnie na to wesele, ja cię proszę. Ja jestem na to za słaba psychicznie.
***
Jeśli jakimś idiotycznym zbiegiem okoliczności przyjdziesz na ten świat w postaci dziewczynki, od najwcześniejszego dzieciństwa wisi nad tobą groźba przyszłych porodów. Wszyscy doskonale wiedzą, czego chcesz od życia; wiedzą to zanim odrośniesz od ziemi i sama zdążysz się nad tym zastanowić. Kupują ci lalki, wózki i sukienki, nawet jeśli wolisz autka, albo – nie daj boże – książki, używają zlepków słów w rodzaju „kobieta-matka”, „święte macierzyństwo”, „każda kobieta kiedyś” (trzy ka to prawie jak Ku Klux Klan); pławią się w opisach wód płodowych, ociekających mlekiem biustów i pomarszczonych niemowląt, a określeń takich jak „wybór” raczej nie używają. Zawsze mnie raczej mdliło od tego typu wizji. Mdłość przeradzała się potem w wyrzuty sumienia. Zanim odkryłam, że ostrze wściekłości mogę wycelować w świat, próbowałam je wycelować w siebie, ukarać się sama za tę swoją kobiecość, co oczywiście nie przynosiło żadnych wymiernych skutków, a jedynie eskalowało wyrzuty tegoż sumienia.
***
Nic o mnie beze mnie, proszę państwa. Wolę napisać parę rzeczy, zanim mi wcisną w mózg ten ideologiczny pasztet. Nie wiem, doprawdy, jakim cudem pozostałam tu gdzie jestem: na jakimś koślawym marginesie, w trampkach i bez makijażu. Ale stoję tu i wszystko mnie strasznie śmieszy; ludzie tak łatwo dają się otumanić, powtarzają puste frazy i nazywają je światopoglądem albo opiniami. Okazało się w dodatku, że ci, którzy krzyczeli najgłośniej, najszybciej dali się wtłoczyć z powrotem w kpiącą bierność systemu i teraz bezmyślnie chłoną sens życia z ekranu, domestos z dozownikiem, ariel w płynie, te rzeczy. I nie próbują nawet zakwestionować hierarchii języka, który zrobił nam wszystkim to samo. Który nas zwyczajnie wyruchał. Zmusił do powielania schematów ustalonych w zamierzchłej przeszłości przez ludzi, którzy prawdopodobnie byli od nas sporo głupsi. Ale tradycja. Ale kultura. Bóg, honor i ojczyzna, „ jak się obrazka świętego nie ujrzy, to z matury chuj” rzecze młody poeta Tomek Machniak i raczej sobie zapamiętajcie to nazwisko, bo jeszcze będzie o nim głośno. A jak nie będzie, to znaczy, że w tym kraju są sami debile, którzy nie nauczyli się niczego na własnych błędach i pozwalają swoim najciekawszym talentom gnić na emigracji.
Co do mnie, obawiam się, że mam w dłoniach zwoje słów o sporej wadze i mogę rozjebać jeszcze parę rzeczy tymi pociskami znaczeń. Budować nimi nie potrafię, bo wiem, że z językiem to trzeba politycznie, inaczej stanie się on narzędziem w rękach tych, którzy użyją go do zachowania status quo. A tego, naturalnie, nie chcemy. To znaczy nie chcę tego ja, autorka, ale naczytałam się ostatnio Umberto Eco i stworzyłam sobie z was, kochani, czytelników modelowych, którzy odbiorą mój tekst tak, jak sobie to zaplanowałam. Daję wam więc spory kredyt zaufania, a wy powinniście poczuć się zaszczyceni i potraktować moje słowa jak prawdę objawioną, z którą nie będzie wam wypadało polemizować.
***
A co do małżeństwa, jak mawia porzekadło, to jest ono w sumie dobrą instytucją, ale kto normalny chce żyć w instytucji?
***
Paweł mówi, że nie ma takiego porzekadła. Cóż, jeśli nie ma, to powinno powstać.
***
Z jakichś tajemniczych powodów najlepiej pisze mi się na kacu. Może dlatego, że na kacu człowiek jest bardziej wrażliwy na krzywdę ludzką, ze szczególnym uwzględnieniem własnej.
***
Kiedy miałam dziewięć lat, postanowiłam zostać pisarką. Zamierzałam chodzić w długich spódnicach z kieszeniami na notatniki i mieć we włosach poutykane ołówki i długopisy, na wszelki wypadek, bo nigdy nie wiadomo, kiedy taką pisarkę złapie natchnienie i będzie musiała coś sobie zanotować. W sumie od tamtej pory zmieniło się niewiele, tyle tylko, że w międzyczasie dorosłam, kupiłam sobie laptopa i okazało się, że natchnień nie miewam, ale za to bywam na mentalnym spidzie.
Paweł początkowo zamierzał zostać malarzem. W wieku dziesięciu lat narysował ołówkiem na ścianie pupę gołej pani i olśnił go własny geniusz. Twierdzi, że pierwszą rzeźbę stworzył w czasach szkoły średniej. Poszedł na wagary do swojej babci i wyprodukował u niej gipsowego anioła. Trochę mi się ta historia nie trzyma kupy, bo nie rozumiem, skąd babcia miała w domu tyle gipsu, no ale przyjmijmy, że jest prawdziwa.
Grzegorz w ogóle nie zamierzał zostać artystą. Poszedł na wstępne egzaminy na rzeźbę tylko dlatego, że po maturze nic innego nie przyszło mu do głowy i że uznał, iż homoseksualiści powinni się raczej trzymać jakichś nisz. I przez przypadek został doktorem habilitowanym i jednym z najlepszych rzeźbiarzy województwa.
świetne! po prostu świetne :)