Literatura

Drugi raz cz.3 (opowiadanie)

Remigiusz Koczy

Przebłysk światła był ciepły i sprawiał miłe wrażenie. Powoli wracała świadomość i poczucie realności. Ciemność... Głos... Lampa... Zimno... Strach... Przerażenie... Ból... But... Wołanie... Białe ściany... Wspomnienie wracało mnogością wirujących obrazów i bełkotliwych dźwięków. Co się stało? Samochód... Gwałtownie hamujący i uderzenie głową o szybę... Potem czarny asfalt i ciem­ność. Następne pojawiło się przerażenie. Straszne przerażenie, że nie żyję, że już koniec, że nic nie da się cofnąć... i konsternacja, że jestem tego świadomy. Wcześniej byłem przekonany, że śmierć to nieistnienie i swoisty ratunek od codziennych problemów. Niektórzy zabijali się sami, żeby tak przed nimi uciec, ale teraz wiem, że to bez sensu, że tak się nie da... Religie głosiły, że po śmierci jest inne życie. Nie wierzyłem. Dla mnie były to bajki, które miały na celu manipulowanie ludźmi. Strach przed śmiercią wymuszał określone zachowania, wyciągał pieniądze z portfeli. Bywali też ludzie, którzy śmierci się nie bali. Mówili, że wierzą. Tych traktowałem jako naiwnych, śmiesz­nych... Teraz nie miałem odwagi takimi sądami ich poniżać. Teraz wiedziałem, że coś w ich wierze jest. Słyszałem Głos. Nikogo nie widziałem, ale Głos był realny i jego brzmienie wyraźnie tkwiło w mojej pamięci. Głos twierdził, że coś zobaczę. Czy byłem na to gotowy? Musiałem się o tym prze­konać. Nie wiedziałem, kto do mnie mówił, ale był wystarczająco przekonujący. A jeśli to Bóg?... Nie miałem innego wyjścia, musiałem zdać się na kolejny bieg wypadków, który będzie weryfiko­wał moje dotychczasowe życie i przekonania. Spodziewałem się, że będzie to bolesne... Jeśli na­prawdę usłyszałem Boga, to... to... sam nie wiem...
Ból. Nagle odkryłem coś zdumiewającego! Głowa nie bolała. Koszmarny, przejmujący ból mi­nął! Jaka ulga. Nikomu nie życzyłbym takiego cierpienia. No może tym, którzy znęcają się nad in­nymi, nad dziećmi. Tacy mogliby tak mieć cały czas. Należałoby się im porządnie pocierpieć!
Odetchnąłem z ulgą. Jakże człowiek nie docenia chwil, kiedy jest zdrowy i nic go nie boli, nic nie dolega. Dopiero gdy zaczynają się problemy, zauważa, co utracił i często jest zbyt późno. Zna­łem takich, którzy drżąc o swoje zdrowie, zwracali się, jak mówili do Boga, stawali się gorliwi, ale potem, kiedy wszystko wracało do normy, na powrót robili się zwykli, normalni na własną miarę. Takich obłudników nie lubiłem. Bardziej ceniłem ludzi, którzy w swojej wierze byli stali bez względu na okoliczności. Choć nie zgadzałem się z ich przekonaniami, robili na mnie pozytywne wrażenie, mimo tej śmiesznej naiwności, z jaką traktowali większość spraw.
Cieszyłem się, że ból zniknął i dotarło do mnie, że minęło jeszcze coś, co przecież tak bardzo dokuczało: zimno. Nie było mi już zimno. Wręcz odwrotnie: bardzo przyjemne ciepło rozlewało się po całym ciele. Kiedyś było zwykłe, prawie niedoceniane, teraz bardzo przyjemne. Zdarzało mi się wiele razy zmarznąć, nawet tak „na kość”, ale nie można było tego porównać z tym trupim, obrzy­dliwym odrętwieniem.
Powoli byłem pewien, że czucie odzyskałem we wszystkich członkach. Nie chciałem już wracać do chwili, kiedy przebudziłem się w prosektorium... Nikt nie będzie wiedział, jakie to uczucie, jeśli sam tego nie przeżyje. A przeżyło pewnie niewielu, więc miałem ten zaszczyt...
Chyba się uśmiechnąłem. Poruszone mięśnie twarzy zaraz odkryły coś obcego. W moim nosie tkwił jakiś przedmiot. Zaraz potem do uszu dotarł dźwięk. Pojedynczy. Dość wysoki. Cisza. Znów ten sam dźwięk. Cisza. Kolejny raz. W regularnych odstępach. Świadomość obecnej sytuacji docie­rała do mnie kolejnymi bodźcami. Zdałem sobie sprawę, że leżę na lekko pochyłej płaszczyźnie z obróconą w bok głową. Oddychało mi się bardzo swobodnie i tak jakoś... świeżo, ale coś uwierało za uchem. „Pikanie” podejrzanego dźwięku było monotonne. Być może uchylenie na moment choć jednej powieki rozwikłałoby zagadkę. Nie miałem jednak na to ochoty. Byłem wiotki i bezsilny. Wolałem odpocząć. Tyle wrażeń na raz wprawiało w dziwne poczucie zmęczenia.
Nagle przyszedł niepokój. Krótka myśl, która otrzeźwiała. W prosektorium byłem zupełnie nagi. Odgłos jakiegoś aparatu jakby nagle przyspieszył. Na ułamek sekundy uniosłem lekko powieki. Ulżyło. Byłem przykryty białym prześcieradłem. Dźwięk wracał do swojej poprzedniej częstotliwo­ści. Pomyślałem, że jedno z drugim ma jakiś związek. Wtedy zdałem sobie sprawę, że do piersi w kilku miejscach mam przyklejone czujniki monitora. Pewnie sprawdzał pracę serca. Na twarz dano mi rurki, które doprowadzały tlen do oddychania, jak jakieś wąsy zaczepione o uszy. I jeszcze coś. Zaraz zrobiło mi się głupio, bo naruszanie intymności zawsze przyprawiało o wstyd. Założony cewnik był koniecznością i miał na celu uchronienie przed bardziej przykrymi konsekwencjami, więc z uczuciem, że go mam, powinienem się pogodzić... Musiałem odpocząć.
Nie wiedziałem, jak długo spałem, ale byłem pewien, że tym razem nie straciłem przytomności. Miałem sen. Widziałem Natalię, która uśmiechnięta szła obok i zbierała kwiaty. Spacerowaliśmy po łące pełnej przebiśniegów. Wydawało mi się to dziwne, bo otaczające łąkę drzewa miały złocisto­brązowe liście, zupełnie jakby nadeszła jesień. Skąd więc przebiśniegi?... Więcej nie pamiętałem. Może to taki krótki sen o żonie, za którą tęskniłem i kwiatach nie w porę...
Przestraszyłem się! Coś zaczęło ściskać moje ramię. Z coraz większą siłą, jakby chciało zgnieść mi kości. Zaraz potem głowa obróciła się w drugą stronę. Nie sama. Otworzyłem oczy bez namysłu. Tuż obok stała kobieta. Patrzyła obok, a nade mną trzymała wyciągniętą rękę. Na dłoni miała lateksowe rękawiczki. To one były dla mnie takie nieludzkie. Drgnąłem. Uścisk na ramieniu ciągle się wzmagał. Kobieta spojrzała na mnie. Miała pogodną, ładną twarz, na której zaraz pokazał się serdeczny uśmiech.
– Dzień dobry – powiedziała tak normalnie i miło, jakby właśnie spotkała kogoś znajomego na ulicy. – Proszę się nie bać. Zmierzę ciśnienie i zaraz zawołam lekarza.
W gardle pojawił się skurcz, a do oczu bezwiednie napłynęły łzy. Jej ciepły głos wzruszył mnie do głębi. Tych kilka prostych słów uznałem jako pierwszy kontakt z normalnym światem, jako rze­czywisty powrót do życia.
– Bardzo się cieszymy, że pan odzyskał przytomność – dodała, po czym nachyliła się nade mną, by otrzeć wilgotne policzki. – I widzę, że pan też się cieszy...
Chciałem powiedzieć, że bardzo, że dano mi drugą szansę, że wszystko będę teraz robił inaczej, choć nie wiedziałem jeszcze, jak powinienem. Nic z tego nie przeszło jednak przez moje gardło. Totalna suchość uwięziła słowa i zdołałem jedynie nieznacznie uchylić usta.
Pielęgniarka była profesjonalistką. Natychmiast pojęła w czym rzecz.
– Zaraz przyniosę coś do picia.
Mankiet ciśnieniomierza zrobił się ledwo odczuwalny. Poszła. Rozejrzałem się. Sala była dys­kretnie oświetlona. Można przy takim świetle swobodnie zasnąć, ale jednocześnie nie tracono pa­cjenta z oczu. Naprzeciw mojego łóżka przeszklona ściana, a za nią dyżurka pielęgniarek. Po pra­wej na poły zwinięty parawan. Być może za nim leżał ktoś jeszcze. Z drugiej, na stoliku stała apara­tura, która wydawała „pikające” odgłosy. Wychodzące z niej przewody podłączono właśnie do mnie. Nie wyglądało to dobrze, ale jedno przemawiało na korzyść: pilnowano mnie, bym przy ży­ciu pozostał.
Przez moment „stałem obok” i patrzyłem na to wszystko jak na jakiś telewizyjny dramat, które­go bohater przeżywa najgorsze chwile swojego istnienia. Pomysł, by przełączyć kanał na lżejszy, najlepiej komediowy, nie wypalił.
Westchnąłem. Nie było innego wyjścia. Trzeba było jakoś to znieść, przetrzymać, przyjąć bez zastrzeżeń. Kiedy człowiek narzeka i jęczy, jest mu o wiele trudniej. Wobec jednej osoby nie potra­fiłem jednak odgonić poczucia żalu.
Natalio, jak ja chcę cię zobaczyć... Ty także musiałaś przeżyć koszmar.
Nasze trzyletnie małżeństwo tak nagle się skończyło. Nie mieliśmy jeszcze dzieci, chociaż Nata­lia chciała. Teraz nie wiem, czy to dobrze, czy też źle. Być może patrząc na dziecko, widziałaby mnie... Kiedy dziecka nie ma, pozostają tylko zdjęcia i powoli zacierające się wspomnienia. Chyba jednak byłoby lepiej, gdybyśmy się postarali, gdybym spełnił jej marzenie... Zamknąłem oczy, by zobaczyć... nasze dziecko... Nie zobaczyłem. Nie będziemy mieli żadnego? Może to tylko przez tę bezsilność, która minie, jeśli wrócę do zdrowia...
W oddali coś stuknęło i zaraz za oszklonymi drzwiami zobaczyłem pielęgniarkę. W dłoni trzy­mała kubek, z którego wystawała chybocząca się słomka. Jej radosna twarz stanowiła wielką pocie­chę. Była jak anioł z obrazka.
– Jak głowa? Boli? – spytała z nieudawaną troską.
– Nie – odpowiedź wyraziłem bardziej gestem dłoni niż słowem, gdyż zachrypiałem niewyraź­nie...
- Dobrze, teraz spróbujemy się napić – powiedziała, jakbyśmy mieli to zrobić razem. Wcisnęła jakiś guzik przy łóżku i jego część poczęła powoli unosić się w górę. Bez tej czynności raczej trud­no byłoby cokolwiek na leżąco wypić. Kiedy słomkę poczułem w ustach, łapczywie zassałem płyn. Poznałem od razu. Sok jabłkowy. Cudowny sok jabłkowy. Dokładnie taki, jaki lubiłem.
– Pana żona przyniosła. – Pielęgniarka uśmiechnęła się szeroko. Odniosłem wrażenie, że to wy­raz jakiejś kobiecej solidarności, zrozumienia miłości i przeżywanego dramatu. Nie wiedziałem, skąd takie wnioski, ale przeczucie było wyraźne.
– Przychodzi tu codziennie i siedzi po parę godzin. Chociaż nie wolno, ordynator pozwolił. Po­wiedziała, że mam dać ten soczek, jeśli tylko będzie to możliwe.
Przestałem pić. Choć byłem twardym facetem, nie wytrzymałem. Skurcz w gardle znów przybrał na sile i nie byłem w stanie powstrzymać płaczu. Moja Natalka kochała mnie, a ja ją, jak nigdy do­tąd. Chciałem ją zobaczyć, przytulić, natychmiast! Dotknąć, usłyszeć... To było moim marzeniem na już!
– Jest środek nocy – powiedział „mój anioł”, zupełnie jakby słyszał każdą myśl i z troską otarł łzy. – Rano zadzwonimy do pana żony i na pewno zaraz tu przyjedzie. Teraz powinien pan odpoczywać. O, pan doktor idzie!
Wyraz jej twarzy sprawiał wrażenie ulgi. W drzwiach zobaczyłem wysokiego mężczyznę około pięćdziesiątki. Szpakowate włosy i wąskie okulary na nosie dodawały mu powagi i profesorskiego charakteru. On również szeroko uśmiechał się na mój widok, a mnie przeszedł dreszcz nowego przerażenia. W pierwszej chwili myślałem, że ma przeciwsłoneczne okulary, ale absurdalność takie­go wrażenia była oczywista. Kiedy podszedł bliżej, bez cienia wątpliwości zobaczyłem, że nie ma oczu, a zamiast nich patrzyła na mnie czarna czeluść! Ani odrobiny białka, źrenicy, normalności... Przestraszyłem się nie na żarty. Monitor mierzący tętno natychmiast to wychwycił. Częstotliwość wydawanego dźwięku wzrosła kilkukrotnie. Szybko spojrzałem na pielęgniarkę. Jej oczy były zwy­kłe. Nie! Piękne! Patrzyły na mnie zdziwione i zmartwione jednocześnie. Lekarz przysiadł na skra­ju łóżka. Wyglądał niczym upiór z jakiegoś horroru. Brakowało tylko, by dopadł mojej szyi i wessał się w nabrzmiałą tętnicę!
– Witam, panie Szymku – jego głos miał przyjemną barwę, ale zupełnie nie pasował do wyglądu twarzy. - Obudził się pan. To bardzo dobrze, bardzo...
Dotknął mojego ramienia, a ja byłem bliski paniki.
– Ciśnienie – rzucił krótko i pielęgniarka znów poczęła pompować mankiet aparatu, po czym spokojnie zapytał.- Co się dzieje? Coś boli?
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Próbowałem znaleźć oparcie w skupionej na ciśnieniomierzu kobiecie. Co jednak miałaby zrobić? Nie reagowała na te straszne oczodoły. Nie widziała, czy ra­czej było to dla niej normalne? Myśli oszalały. Pojawiło się ich tyle, że nie byłem w stanie żadnej wysłuchać. Co się dzieje? Czy ja zwariowałem? Uciskanie ramienia przez pompowane powietrze prowokowało chęć ucieczki. Zamknąłem oczy. Może to tylko złudzenie i minie. Otworzyłem. Nie minęło. Lekarz nadal patrzył na mnie swoją czeluścią. Jak on w ogóle cokolwiek widział? To nie­możliwe, by bez oczu patrzył i widział! Niemożliwe! Jego źrenice musiały być na swoim miejscu, a ja oszalałem!
– Boli pana głowa? – kolejne pytanie i nieco inny ton. - Miał pan wypadek. Potrącił pana samo­chód. Z powodu uderzenia pojawił się krwiak i obrzęk mózgu. Kilka dni trzymaliśmy pana w śpiączce farmakologicznej. Mogą się jeszcze pojawiać jakieś... – pielęgniarka pokazała wynik mie­rzenia ciśnienia, więc na moment wstrzymał wypowiadane słowa – ...konsekwencje, ale szybko wraca pan do siebie. Miał pan niebywałe szczęście, że nic nie zostało złamane. Tylko ogólne potłu­czenia. Nic wielkiego. Silny chłop szybko wróci do zdrowia...
Miałem wrażenie, że się uśmiechnął, ale nijak nie pasowało to do jego nieobecnych oczu.
– Idź po ampułkę promazyny – rzucił do pielęgniarki. – Szybciutko.
– Chcę porozmawiać z żoną – jęknąłem.
– Dobrze – zgodził się. – Zostawiła nam numer telefonu. Zadzwonimy rano.
– Nie rano – to było dla mnie zbyt długo. – Teraz.
– Niech się wyśpi. Nic panu już nie grozi. Pana żona jest przemęczona, a taka rozmowa będzie wielkim przeżyciem. Wolałbym nie kłaść jej obok pana.
Wyraz twarzy lekarza był taki, jakby właśnie udało mu się powiedzieć dobry dowcip. Pielęgniar­ka wróciła szybko. W ręku tym razem nie niosła kubka, ale strzykawkę. Uniosła ją na moment na wysokość oczu i nacisnąwszy tłoczek, wydusiła z niej nieco płynu. Potem nachyliła się nade mną. Dopiero teraz zorientowałem się, że mam plaster na prawej dłoni. Strzykawka została wciśnięta do końcówki wenflonu i lek znalazł się w moim krwioobiegu.
– Bardzo proszę, niech pan zadzwoni teraz – błagałem. – Ona na pewno tego by chciała. Ja tak­że...
Popatrzyłem na kobietę, która manipulowała jeszcze przy wenflonie. Musiałem być obrazem rozpaczy. Miałem nadzieję, że ona, mająca piękne oczy, zrozumie mnie. Odwzajemniła spojrzenie i dostrzegłem iskierkę współczucia.
– Doktorze, może ja zadzwonię? – powiedziała cicho.
Lekarz wstał. Jego twarz była zwrócona w moją stronę, więc chyba mi się przyglądał. Łóżko po­wolutku obniżało podparcie dla pleców. Wracałem do poziomego ułożenia i odczułem lekkie za­wroty. Za chwilę stojące obok mnie postacie owionęła dziwna mgła.
– Bar... dzo... proszsz... szę – wybełkotałem z trudem. Zamknąłem oczy i zobaczyłem dziecko... dziewczynkę... ładną... z warkoczykami... uśmiechała się... Postanowiłem wziąć ją na ręce, a po chwili bawiliśmy się na pięknej, pełnej przebiśniegów łące. Choć liście na drzewach złociły się i brązowiły, nie było to już dziwne. Uśmiech mojego dziecka koił wszelki ból i odganiał złe myśli. Kiedy powiedziałem, że powinniśmy pójść do mamy, ktoś mnie dotknął. Odwróciłem się. Moja żona. Jak dobrze, że przyszła!
Otworzyłem oczy. Szpitalna sala nie zmieniła się, nikogo jednak nie zobaczyłem. W dyżurce też było pusto. Wracająca świadomość obecnej sytuacji przygniatała swoim ciężarem. Leżałem na in­tensywnej terapii. Po wypadku. Śmiertelnym. To wiedziałem. Pierwsze przebudzenie było szokują­ce, ale uratowało mnie przed sekcją... Drugi raz obudziłem się już tutaj. Pamiętałem miłego „anioła” w pielęgniarskim stroju, który uśmiechał się i dawał zastrzyk. Potem lekarz. Miałem na­dzieję, że o nim tylko śniłem. Człowiek nie może przecież żyć z pustymi oczodołami. Tym bardziej widzieć i pracować w szpitalu. Musiało być jakieś wytłumaczenie. Być może nie oszalałem. Być może to tylko następstwo doznanych urazów. Głowa jest przecież bardzo wrażliwa. Miałem jakiś krwiak, obrzęk. Cud, że żyję. Minie trochę czasu i wszystko wróci do normy. Do pracy pewnie nie puszczą mnie zbyt szybko, ale nawet bym nie chciał. Siedzenie przed monitorem komputera całymi godzinami potrafi wykończyć. Może szef zgodzi się na podgonienie zaległości przez internet, wtedy nie musiałbym wychodzić z domu, a pracowałbym tyle, na ile byłoby mnie stać. Najważniejsze, że byłbym z Natalią. Czy oni po nią zadzwonili?
Leżenie w jednej pozycji można znieść, kiedy nie jest się tego świadomym. Teraz miałem wraże­nie, że każda część ciała, która styka się z łóżkiem, gniecie, zupełnie jakby spoczywał na niej worek z piaskiem. Poruszyłem ręką, by uczepić się krawędzi i obrócić na bok, ale dłoń natrafiła na coś, czego się nie spodziewałem. Niemal podskoczyłem z wrażenia. Lekko uniosłem głowę, by spraw­dzić, czy zmysł dotyku nie płata mi jakiegoś figla. Nie. Moje palce natrafiły na... włosy. Długie, upięte w kok włosy należały do mojej żony. Siedziała na krześle i oparta na krawędzi łóżka spała z ułożonym na skrzyżowanych ramionach czołem. Miałem dość łkania, ale tym razem rozpłakałem się z radości. Przyjechała! Jakże ją kochałem. Nie było drugiego człowieka na świecie, którego kie­dykolwiek tak kochałem. Nawet rodziców, nawet moją siostrę, nawet dziadków. Ona była dla mnie najważniejsza. Moja Natalka! Kiedy starałem się o nią, kiedy zabiegałem o jej względy, nie było ła­two. Długo nie traktowała mnie poważnie, później zaczęła lubić jak przyjaciela. Przy oświadczy­nach niemal się obraziła. Jak mogłem jej to zrobić? Jak mogłem się w niej zakochać? Kobiety by­wają dziwne, trudno je zrozumieć, są jakby na opak... Natalia taka właśnie była: na opak. Często ro­biła to, czego się nie spodziewałem. Na moje oświadczyny także odpowiedziała zupełnie niespo­dziewanie i zatkało mnie na czterdzieści minut. Nie byłem w stanie wydusić z siebie słowa, a ona myślała, że się rozmyśliłem. Kiedy jednak dotarło do mnie, że to prawda, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Najszczęśliwszym. Teraz siedziała obok i mogłem pogłaskać jej włosy... szczęśliwy, że jej nie straciłem. Pogłaskałem. Delikatnie, żeby jej nie zbudzić. Niech jeszcze odpo­czywa, a ja będę się nią cieszył! Oprócz powrotu do życia, była moją jedyną radością na tej ziemi. Kochałem ją i wiedziałem, że ona mnie także. Opuszkami palców gładziłem spływające na prze­ścieradło włosy. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, że jesteśmy w domu, w naszej sypialni. Za­raz się obudzi, a potem...
Poruszyła się! Może lepiej, żeby nie tkwiła w tej pozycji zbyt długo, bo zupełnie odrętwieje. Do­tknąłem jej głowy i pogłaskałem.
Szymuś!... – jej głos był mocny, jakby moje dotknięcie zupełnie ją otrzeźwiło. Gwałtownie podniosła się do góry i zobaczyłem oczy! Natalia! Co stało się z jej oczami! Zamiast cudownego spojrzenia mojej ukochanej żony miałem przed sobą czarną pustkę, obrzydliwą czeluść!...
 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 1 pazdziernika 2010 (historia)

Inne teksty autora

Nie:-(święta
Remigiusz Koczy
Drugi raz cz.7 ostatnia
Remigiusz Koczy
Drugi raz cz.6
Remigiusz Koczy
Drugi raz cz.5
Remigiusz Koczy
Drugi raz cz.4
Remigiusz Koczy
Drugi raz cz. 2
Remigiusz Koczy
więcej tekstów »

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca