Ekonomia cielesności

Aleksandra Suska

Odszedł. Czy daleko? Za siedem gór, za siedem rzek? Czy on jeszcze cokolwiek pamięta? Czy wie? Czy jest sam? A może ma jakiegoś podstarzałego przewodnika? Z zazdrością pomyślała, że to nie musi być mężczyzna, to może być przecież kobieta. Tak było w piekle Dantego, ale tylko w drodze do raju. Czy wolałaby zatem, by tam nie dotarł ze względu na niepewne - z jej punku widzenia - towarzystwo? Dlaczego teraz w ogóle o tym pomyślała? Pamięta, że powiedział jej kiedyś: „Jestem twoim aniołem stróżem”. Śmiała się, bo wyobraziła go sobie z wielkimi skrzydłami u ramion, a jego twarz przeobraziła się w buzię małego chłopca. Przypominał putta, które oglądali razem w barokowych kościołach. Nigdy nie widziała jego zdjęć z dzieciństwa, więc wówczas pojawił się w jej wyobraźni z pożyczoną fizjonomią niedorosłego pięknego malca. Teraz wyrzucała sobie, że nie zareagowała na jego stwierdzenie. Nie zapytała, dlaczego to właśnie odrzekł, co dziwne – nie pamiętała nawet okoliczności, w których padło to znamienne zdanie. Tak, przestraszyła się tego, bo anioły były dla niej zbyt idealne i takie nieludzkie. Zresztą uwielbiała patrzeć na figury aniołów, tak jak upajała się spoglądaniem na niego. Robiła to zawsze ukradkiem, jakby obawiając się, że zaraz zniknie. Najczęściej patrzyła na niego w nocy, w ciemnościach zawsze pozostawało coś do odkrycia, on był dla niej tajemnicą, więcej nawet, był jak nieznane lądy czy światy. Tylko nocą pozwalał się odkrywać, zdawał się podległy jej spojrzeniu, nie jak towar na wystawie sklepowej, a jak eksponat w muzeum, który zawsze trzeba podziwiać, ale nigdy nie można mieć na własność. Był tak bardzo wrażliwy na jej dotyk, że mocniejszy ruch ręki po jego ciele powodował przebudzenie. Mówił jej wtedy, że czuje się jak Amor, którego podgląda w nocy ciekawa Psyche. Miał rację, ona miała duszę, tylko że przeciwnie niż Psyche, nigdy nie zapalała światła. Kontemplowała jego piękno w ciemnościach – jak podziwia się obrazy i rzeźby w mrocznych romańskich katedrach. Jej dotyk ożywiał go. Każdego poranka zapraszała go do życia swoim pocałunkiem. Nie była jak księżniczka, która cudownym muśnięciem warg przemienia ropuchę w pięknego księcia. Nie, to czego obawiała się najbardziej to jakakolwiek przemiany. Była w tym rytualnym porannym geście raczej podobna do Pigmaliona, który z miłości powołuje do życia martwy posąg. W nocy czuła go pod opuszkami palców, stwarzała dla siebie, gdyż człowiek nigdy nie jest skończony raz na zawsze i ona o tym wiedziała. Tak, ona dawała mu życie codziennie. Było w tym pocałunku jakby nawiązanie do hebrajskiego ruah. I tak każdego dnia, stwarzanie od rana, ponawianie dzieła kreacji, aż po wieczorny akt odpoczynku wpisany w boski harmonogram ich wspólnego życia. Zawsze zasypiała w jego ramionach, ale wraz z upływem nocy stopniowo uwalniała się z nich, a raczej on uwalniał się od niej. Gdyby ich noce uznać za metaforę wspólnego życia, to już ten akt można by nazwać zapowiedzią jego odejścia. Przypomniał jej się moment ceremonii pogrzebowej. On - wystawiony na spojrzenia innych, pozbawiony intymności, przebrany jak aktor w drugorzędnym teatrze, ona – nieobecna, zbędny rekwizyt wypełniający pustkę sceny. Był to teatr martwej lalki, a na pierwszym planie odbywała się milcząca ekspozycja ciała. Nie potrafiła nazwać go trupem, nie miała udziału w tej kontrolowanej przez naturę przemianie. Pragnęła jeszcze raz pograć z losem, wygrać życie, ale poranny rytuał już nie obowiązywał. Ktoś z obecnych fotografował ceremoniał. Nie rozumiała tego nigdy. Był w tym geście oczywisty paradoks – beznadziejna próba ożywienia. Fotografię rozumiała zawsze jako pożyczenie płaszczyzny swojego ciała, zwielokrotnienie siebie. Tymczasem jeden martwy bohater całkowicie jej wystarczał, nie potrzebowała ich więcej. Pochowała go w tym samym garniturze i w tej samej twarzy. W śmierci twarz staje się elementem garderoby – niczym więcej. Jego inne oblicza miała teraz tylko dla siebie. On patrzył na nią nieustannie z każdej fotografii. Zastanawiała się, dlaczego nie chowa się ludzi nagich… Dlaczego zakłada się buty? Czyżby mieli jeszcze daleką drogę do pokonania? Ze względu na wygodę lepsze byłyby chyba kapcie i pidżama. Chciała zasnąć, aby zrozumieć jego stan, rozpłynięcie tożsamości, dezintegrację ja. Zresztą tylko we śnie mogą się teraz spotykać. Twarda rzeczywistość nie pozwala na przymknięcie powiek. Zamknięcie oczu jest odrzuceniem świata i ona zamierzała odtąd żyć z półprzymkniętymi powiekami. Zdała sobie sprawę, że zarówno miłość, jak i śmierć wymagają od nas ludzi zamykania oczu. Z przymkniętymi powiekami piękniej się całuje, ale też łatwiej umiera. Dziś już wie. To było przygotowanie. Nienawidziła swoich myśli w tej chwili, nie panowała nad nimi, narzucały się jej jak natrętny przechodzień na ulicy. Im bardziej uciekała od życia, tym bardziej lgnęło ono do niej każdym oddechem, walczyło w niej przyspieszonym biciem serca, choć ona sama pozostawała niemal w bezruchu. Czy potrafiła się jeszcze modlić? Czy umiałaby teraz porozmawiać ze swoim aniołem stróżem? Jeśli tak, to czy rozmawiałaby właśnie z nim? Czy byłoby to gwarancją, że jej modlitwa zostanie wysłuchana? Nie wiedziała tylko, o co prosić, nie miała też za co dziękować, a przepraszać nie chciała. Przyszła jej nagle do głowy okrutna myśl. A jeśli on, będąc jej aniołem stróżem, ochronił ją przed śmiercią? Czy anioł stróż może się w ten sposób ofiarować? Jeśli tak, to już go teraz nie miała. Szukała go jak zaginionej pamiątki z wakacji, która sama w sobie nie ma może żadnej wartości, ale jest ciężka od wspomnień. Teraz chyba naprawdę uwierzyła w anioły, ale tylko dlatego, że ponownie zaufała jego słowom. Zdała sobie sprawę, że aby uwierzyć, trzeba dramatu, samotności i czasu. Dramat rozegrał się szybko, już w akcie pierwszym odszedł tytułowy bohater. Może tak właśnie miało być, a ona nie wiedziała, iż kupiła bilet wstępu wyłącznie na jednoaktówkę. W akcie drugim powinna wystąpić chyba ona sama, wytłumaczyć publiczności, dlaczego nie ma na scenie pierwszoplanowej postaci. Tylko w kogo miałaby się wcielić? W któregoś z bohaterów? W statystę? W reżysera? Nie chciała występować na scenie, nigdy nie miała ambicji do przyjmowania głównych ról. Była kobietą, więc podobnie jak w antycznym dramacie na scenę nie wkraczała, chyba że w masce, by ukryć swoją płeć i tożsamość. Zresztą, czy kogokolwiek obchodzi, jak skończy się dramat poza nią samą? Publiczność przychodzi i odchodzi, ogląda scenę za sceną, tragedię za komedią, jej gusta są coraz mniej wysublimowane. Dlaczego więc miałaby cokolwiek kontynuować? Umarł bohater, niech żyje człowiek, nie odwrotnie. Sztuka trwa dalej, tylko jest to już jej osobisty permanentny monolog. W akcie trzecim powinien się zjawić – zresztą nieoczekiwanie - jakiś deus ex machina. Pojawił się, ale przedwcześnie, niemal na początku tragedii, czyżby niedopatrzenie w scenariuszu, błąd w druku, niedostatki w obsadzie? Pragnęła, oczekiwała katharsis, które jednak nie następowało. Nic dziwnego, tragedia dotyczyła jej samej, do siebie czuła litość, a jeśli była w niej trwoga to tylko o przyszłość, której nie była w stanie rozpoznać. Zdała sobie sprawę, że człowiek zaczyna umierać, gdy rozumie czas. Śmierć robi miejsce historii. Ciało jest kluczem do jej zrozumienia, na nim czas pozostawia swoje ślady. Historia, teraz zdała sobie z tego sprawę, jest nauczycielką życia w klasie umarłych. Samotność teraz była jej potrzebna, był to swoisty antrakt, w trakcie którego odkryła wiarę w obecność kogoś jeszcze. Wiedziała jednak, że aby zrozumieć świat i to, co się stało, trzeba drugiego człowieka, nauczyciela, przewodnika, który wprowadzi choćby prowizoryczny ład w jej życie. Wiara to samotność, czego doświadczała w modlitewnych monologach, wiedza i rozumienie to inni. Symbole, obrazy, schematy mieszały się w jej głowie jak w źle zmontowanym filmie. Kadr za kadrem, patrzyła na tamto życie jak na cudzą historię, tak obca wydała się sobie w tej chwili. To było już poza nią, a jednak płaszczyzny doświadczeń życia zaczęły nakładać się niebezpiecznie na siebie – uczucia, wrażenia, oceny. Wszystko stawało się jednym i za chwilę rozpadało na nowe jeszcze mniejsze elementy, pył gwiezdny, który można posprzątać chyba tylko jakąś metafizyczną miotłą, najlepiej pod dywan, żeby jeszcze raz pokazać przeznaczeniu, kto ma władzę. Nawet nie pomyślała o Bogu, tylko o fatum, zresztą – czy to nie wszystko jedno, tym razem z nim przegrała naprawdę. A czy przybrało ono postać dobrotliwego staruszka, czy może ślepej kobiety, jakie to miało doprawdy znaczenie? Po raz pierwszy w życiu ranga przeciwnika ani jej niczego nie dodawała, ani też nie stanowiła ujmy dla jej wiedzy, niewiedzy, inteligencji czy jej braku. Cóż, walka z przeznaczeniem wydaje się łatwiejsza niż z samym Panem Bogiem, ale to tylko pozór, w który wikła nas doświadczenie materii, namacalności, konkretu. Materia zakłada bowiem jakąś granicę, barierę, opór, a właśnie tak – konkretnie przecież – wyobrażamy sobie wszystkie niemal boskie istoty, co w niczym nie ujmuje ich nadprzyrodzonym umiejętnościom, ale czy na pewno? Znów uczyniła w myślach niepotrzebną dygresję. Nieumiejętność zachowania dyscypliny myślowej była jej bolączką, wciąż wybiegała o jakieś pięć kroków naprzód, choć na co dzień poruszała się z namaszczeniem, powoli, niemal ślamazarnie. Inaczej w sferze myśli - nie potrafiła skupić uwagi na jednym przedmiocie, na jednej kwestii, jakby w obawie, że nie zdąży. A może w ten sposób rekompensowała sobie fizyczną flegmatyczność ruchów? Iluminacja przyszła nagle – ona już wie, że nie powodowała nią ciekawość świata, a jedynie ucieczka przed śmiercią. Zawsze próbowała ją wyprzedzić, a te wypracowane pięć kroków dawało złudne poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności. Teraz pozostawała w tyle, właśnie tak, powracała do przeszłości, do siebie, cofała się, jakby wpadła w ślepą uliczkę i szukała wyjścia. Ślepa uliczka, ślepy zaułek, ślepa Fortuna, wreszcie ślepa miłość, a śmierć? – podobno i ona także, obojętnie czy ma kosę, czy strzały. A zatem dlaczego nie została ofiarą? Wystarczyłoby lekkie drżenie tej tajemniczej wymierzonej w niego/nią dłoni staruszka, łucznika, kata, niewidomej kobiety - była przecież tylko pięć kroków przed. Różnica płci po obu stronach światów nie ma tu chyba znaczenia, choć na pewno zginęłaby ona, gdyby reprezentantem losu okazał się jakiś mizoginiczny demiurg. Wygodniej byłoby przyjąć, że rolę kata przyjęła na siebie tym razem jakaś androginia. Nie, była tego pewna – to musiała być kobieta – nawet śmierć zazdrościła jej jego. Zastanawiała się, jak teraz będzie wyglądać jej życie. W ślepej uliczce nie widać przyszłości, tam jest tylko mur. Można się odwrócić - jak Orfeusz, ale wtedy wszystko się traci - i ona właśnie straciła. On był chyba od zawsze, tak, nie pamięta, by kiedykolwiek zostawała sama, nie mogła sobie pozwolić na samotność, była na to zbyt słaba. Potrzebowała podpory, trzymała się konwulsyjnie jego ciała nie tyle w obawie upadku, ile w przekonaniu, że tak łatwiej jest zrozumieć mężczyznę – w doświadczeniu fizycznej bliskości. Potem miała nawet wrażenie, że ma cztery nogi, nie dwie, mogła dzięki temu czuć się jak dziecko, stabilnie, pewnie. To właśnie w przekonaniu posiadania czterech nóg i nadmiaru ciała zrodziło się w niej złudne poczucie bezpieczeństwa. Raczkowanie było przyrodzone jej naturze. Nie myślała wtedy o tym, że w ten sposób jest coraz bliżej ziemi, że jej ogląd świata ogranicza się do jego pola widzenia, że nosem już prawie dotyka podłoża i tak wygląda jej codzienne spotkanie z rzeczywistością. On był obok – jako fragment całości. Teraz dopiero postawiła sobie pytanie, na które wcześniej by się nie zdobyła - czy to on był dla niej dopełnieniem, czy ona dla niego? Jeśli tak silnie odczuwa brak i pustkę, to może on był sercem tego cielesnego monstrum, które tworzyli przez lata, a ona - czym była? Głową? – raczej nie, przecież nie potrafiła już patrzeć w górę. Z czasem przestała odczuwać różnicę między jego ciałem i własnym. Skóra nie pełniła właściwie swej granicznej funkcji. Zresztą i ona sama nie stała na straży swego ciała, wiedziała, że nie należy już tylko do niej, że odpowiedzialność została podzielona – nie równomiernie – ale sprawiedliwie, wszak to on był silniejszy. Teraz była tylko ona i ona, z dwiema nogami, jeszcze w poczuciu nadmiaru ciała i cielesności, wciąż niepewna swych granic – jak po amputacji. Czuła go, jak czuje się odciętą część ciała mimo jej oczywistego braku. Była niemal pewna, że on tu jest – kikut, swoiste pars pro toto. Czy trzeba było tego traumatycznego doświadczenia, by zrozumieć istotę bycia wyprostowanym? Czyżby człowiek – tak jak ona teraz – powstawał i kształtował siebie przez podział? Być może jest to rodzaj ewolucji intelektualnej, z czterech kończyn na dwie, i to zaledwie w kilka sekund. Ona w tym procesie uczestniczy, a nie dano nawet czasu na rozprostowanie kości. Odezwały się w jej duszy czy umyśle echa jakiejś roszczeniowej postawy, ale wobec kogo? Czego? Pomyślała, że jeśli ta ewolucja ma być również rewolucją, a ta ostatnia rodzi się albo z nadmiaru, albo z braku, to niech ma ona radykalny charakter. Zawsze wydawało się jej, że człowiek jest nieekonomiczny, po co mu bowiem dwie ręce, dwie nogi, oboje uszu? Skąd taki nadmiar i fascynacja binarnością? „Jedność” ciała zwalniałaby człowieka z konieczności podejmowania decyzji, wyborów, opowiadania się po którejś ze stron. Ręka wędrowałaby zawsze w określonym kierunku, bo nie byłoby męczącej alternatywy. Noga kierowała swój krok tylko na jedną drogę - bez wahań. O ile mniej łez, gdy płacze tylko jedno oko? Cierpienie jest nam podwajane, bo jesteśmy nazbyt wyposażeni przez naturę – karkołomna definicja, pokraczna teodycea. Lepiej byłoby gdybyśmy posiadali dwie pary ust, radość przeżywali podwójnie, całowali dwa razy mocniej i dłużej. Dlaczego mamy dwoje oczu - a pojedyncze usta? Czy to wyraźny znak z góry, że przyjdzie nam w życiu więcej płakać niż śmiać się? Postanowiła zrobić użytek ze swoich – teraz już tylko jej - oczu. Na okalających ją sprzętach zobaczyła dość grubą warstwę kurzu. Nie sprzątała od dawna, od wtedy…Patrzyła na te martwe przecież przedmioty jakby z zazdrością, one pamiętały jego, ją, ich… Zawsze jej się wydawało, że przedmioty są określone raz na zawsze, ale naraz spostrzegła, że one też mają w sobie życie. Można pozostawić na nich fragmenty cudzych biografii, przyjmą je bez wahania, jak spragniona miłości kobieta przyjmuje w siebie mężczyznę. Właśnie dlatego ceniła rzeczy, nie ze względu na ich wartość, ale dlatego, że były podobne do niej, wyczekujące, bierne, wystawione na cudze spojrzenie, dotyk, milcząco kobiece i łatwe zarazem. Głodna spotkania szukała wśród nich znaków. Znalazła, tak, pozostał odcisk jego linii papilarnych na zakurzonym fragmencie segmentu. Czy to w ogóle możliwe? Widać wyraźnie w blasku promienia słonecznego. A więc jednak trzeba światła, aby złapać życie, to dlatego w trumnie jest ciemno - pomyślała. Wyglądało to trochę tak, jakby mężczyzna łapczywie chwytał się życia, łapał strzępki materii w przekonaniu, że uda mu się uciec, że jeszcze jest zbyt konkretny, że wciąż posiada tożsamość. Dla niej to ostatnia jego fotografia, upragniony ślad, który trzeba będzie jednak kiedyś posprzątać, jak sprząta się mieszkanie po zmarłym. Nie, jeszcze nie teraz. On nadal przywiera do przedmiotów, każdy fragment przestrzeni jest nim wypełniony. W miłości nie ma przecież doświadczenia próżni. Przedmioty były jej potrzebne, otaczała się nimi łapczywie. Samotność wydała się jej łatwiejsza w zagraconym mieszkaniu. Z tego samego powodu pokoje starych panien zawsze są pełne pamiątek, gratów, ozdób – to forma ich komunikacji ze światem. Nie wie dlaczego, ale relacja człowiek-rzecz wydała jej się nagle szczególnie ważna. Może dlatego, że widziała powszechna potrzebę nadawania przedmiotom pozorów życia. Taką właśnie funkcję pełnią lampiony, znicze – ustawione symetrycznie bądź w nieładzie na płytach nagrobnych całego świata. One już nie symbolizują życia, one je symulują. Gdyby mogła, zakazałaby składania zniczy w miejscach pochówku, uważała bowiem ów gest za nikczemny wyraz pychy żyjących wobec zmarłych. Ale przedmioty pozorują nie tylko życie, one mówią o śmierci, pośredniczą w tym obrzędzie natury. Pamiętała, że w wielkim domu jej dziadków znajdowały się tajemnicze pokoje, w których sprzęty okryte były folią bądź suknem. Bała się ich już wtedy, jakby układały one materialne epitafium, labirynt śmierci albo wyobrażone przedpiekle. Stąd narodziło się przekonanie o konieczności wartościowania przedmiotów. Nazwała to swoistą aksjologią materii. Odrzuciła platońską tradycję, która właśnie materii odbierała przez wieki godność i majestat. Przedmiot lepiej niż człowiek imituje czy pośredniczy z przestrzenią sacrum – dowodem krzyże, kielichy, fetysze, totemy. Być może więc człowiek, przeistaczając się w cielesny konstrukt, jest już bliżej bóstwa? Postanowiła, że urządzi sobie teraz Sąd Ostateczny, on tam, ona tu. Mogła sobie na to pozwolić, gdyż była panią sytuacji, rozgadaną uzurpatorką pośród niepokojącego milczenia przedmiotów. Te dobre układała po prawej, te złe po lewej stronie, w środku zaś ustawiła neutralne, niedookreślone albo z jakichś względów dobrze rokujące na przyszłość. Prawica przedmiotów została przez nią wywyższona. Pomyślała, że to niebezpieczna dialektyka, bowiem sakralizacja rzeczy idzie w parze z reifikacją człowieka – i właśnie to może dzieje się z nim w tej chwili, jeśli po drugiej stronie jest lub nie ma nic. Lewica została zdegradowana, jej upadek był znaczny, słychać było tylko dźwięk rozbitego szkła i narastający łomot. Wystarczyło przecież zanieść niepotrzebne sprzęty na strych albo do piwnicy. Tak, jest w tym jakaś milcząca prawidłowość - jego ciało też miało odtąd swoje miejsce w głębinach ziemi, w piwnicy świata. Potrzeba porządku dotyka nawet umarłych – kwatery, alejki, groby. Nie była surowym sędzią, zabrakło jej wprawdzie wagi, ale była pewna, że się nie myli. Czy oni tam też byli tego pewni, gdy on się zjawił? Po tej męczącej konfrontacji z ostatecznością powinna była wstać, gdzieś pójść, tymczasem czuła się przykuta do podłogi niewidocznymi korzeniami wspomnień, przyzwyczajeń, uzależnień, codzienności. Jeżeli po dziele stwarzania świata u początku dziejów odpoczynek okazał się niezbędny, to chyba ma ona do niego prawo także u jego kresu, w ramach rekonwalescencji po dokonanej właśnie destrukcji. Widziała w tym jakby grę żywego z umarłym – to ona tutaj zapuszczała korzenie, składała kości, organizowała swój pogrzeb, a on tam uciekał poza okręg jej/ich świata. Ona została, tkwi konserwatywnie w tym mieszkaniu, jak Penelopa - ale bez przyszłości. On – wieczny emigrant, tymczasowy – złapała się na tej nitce nadziei - banita, prawie liberał, zuchwały piewca wolności - wybrał przestrzeń. Koło historii i kultury zamyka się – kobieta zawsze przynależy domowi, mężczyzna – wędruje. Z tego powodu – pomyślała - mężczyźni powinni być chowani na cmentarzach możliwie daleko od domu, by ich ostatnia droga była długa, kobiety zaś – blisko domostw - jeśli nie w ich wnętrzach. Musiała znaleźć swój język, który pozwoliłby zdefiniować to, co się stało. Była jak dziecko, które uczy się pierwszych słów, brakowało jej tylko nauczyciela. Jej ciało rozpadało się w poszukiwaniu znaczeń – trochę jak u Leśmiana albo Kantora. Tak, teatr martwych lalek bardziej tu pasował. Próbowała budować sens z obrazów, to prowokowało jak Biblia pauperum, a ona doświadczała świata na nowo. Beznamiętnie dotykała przedmiotów, ale gdy odczuwała ból, nie była pewna, czy należy doświadczać ich milczącej obecności kolejny raz, nie umiała uczyć się świata jak niemowlę. Ich dom przypominał teraz łono matki, pragnęła tu pozostać za wszelką cenę. Wiedziała, że wydanie siebie na świat będzie traumatycznym przeżyciem. Zresztą chyba nie można rodzić się dwa razy… Dla niej czas podzielił się na dwa etapy – przed i po jego odejściu, a śmierć stała się cezurą jej osobistej historii. Dlaczego nie pamiętała ich każdej sekundy życia? Mogłaby to dowolnie rozbijać, rozdzielać, starczyłoby jej zajęcia do końca świata. Pamięć była jej osobistą własnością. Milczała, bo mówił cały świat, bo wchodziła w milczący dyskurs z przestrzenią. Dzięki temu, że miała pamięć, nie czuła się obco w tym miejscu. Tak, czuła horror vacui, ale wspomnienia tę pustkę zapełniały. Przestrzeń miała znaczenie, zwielokrotniała się, czas redukował się do jednego momentu. Jeśli nie ma już czasu, pozostaje przestrzeń. Widziała wokół siebie to, czego inni nie dostrzegali… Nie można iść do przodu, gdy oczy zwrócone są ku przeszłości, chyba że ma się twarz Janusa. Z tyłu była jego twarz, z przodu jej – dlatego być może już nigdy się nie spotkają. Czuła, że zaczyna interpretować życie jak niedawno przeczytaną książkę czy rozdział. Już nie musiała uciekać, teraz mogła wejść w siebie, teraz już nie było jego oczu. Spojrzała na obrączkę – przedmiot, którego nie poddała ostatecznemu osądowi. Właściwie należała do niego. Ona czy obrączka? Zastanawiała się, gdzie ją umieścić. Nie chciała, by stała się dlań balastem przeszłości. Powinna ją jemu oddać, nie jako symbol rozstania, ale jako wyraz chęci podążania w jego kierunku. Chciała wierzyć, że jeszcze się spotkają. Pragnęła samą siebie przekonać, że zgodnie z wewnętrzną potrzebą ekonomii cielesnej śmierć jest niewątpliwie najdoskonalszą jej realizacją. Postulat walki z nadmiarem wpisuje się we współczesny anty-konsumpcjonizm. I znów śmierć staje się modna, a życie trąca tymczasowością. Usłyszała dzwonek do drzwi. Nie zamierzała otwierać, nie chciała niczyjej obecności, nieobecność była bardziej pożądana. Znajomy dźwięk rozległ się jeszcze raz. Nie lubiła tego łoskotu, w ogóle nie lubiła dzwonów czy dzwonków, choć kochała muzykę. Przypominały jej o śmierci, zapowiadały zmianę, a teraz kojarzyły się także z jego odejściem. Muzyka pogrzebowa w jej odczuciu od początku dziejów miała za zadanie włączenie trupa w dialog żałobników. To trochę tak, pomyślała, jakby świat chciał mówić za umarłego albo zagłuszać krępującą wszystkich ciszę pochówku. A przecież nikt nie mógł wiedzieć, co on w tej chwili miał do powiedzenia, nawet ona. Czuła, że to właśnie kościelne dzwony zagłuszają muzykę sfer. Uzurpują sobie prawo do boskości, a w rzeczywistości są jej marną demiurgiczną kopią. Była niemal pewna, iż – jeśli uwzględnić różnice czasu – na kuli ziemskiej słychać nieustanny dźwięk katedralnych dzwonów. Od tego hałasu traci się wrażliwość na muzykę. Dzwonek rozległ się kolejny raz. Niechętnie wstała z podłogi. Pomyślała, że śmierć powinna też przychodzić z takim hałasem, wówczas można by się lepiej przygotować na jej przyjęcie. Wiedziała, że nie może być zgody na śmierć, więc trzeba tylko walczyć o zgodę na rzeczywistość. Z tego właśnie powodu nie lubiła pająków, bo wydawało jej się, że przędąc nić, panują nad losem, którego ona nie rozumiała i nie akceptowała. Miała nadzieję, że tajemniczy nieznajomy odszedł, mimo to uchyliła drzwi. Za progiem ujrzała trzy kobiety, na pierwszy rzut oka w jednakowym wieku. Nigdy wcześniej ich tutaj nie widziała. Pierwsza wyciągnęła dłoń w geście powitalnym, pozostałe stały parę kroków za towarzyszką. Wszystkie trzymały coś w dłoniach. Kobieta nie zaprosiła nieznajomych, nie ze strachu, ale w przekonaniu, że byłaby to z jej strony oczywista profanacja Przestrzeń ich domu była świętością bez grobu. Gracje, bo tak je w myślach nazwała, nie odrzekły ani słowa. Prawdopodobnie czekały na jakąś reakcję z jej strony. Tymczasem ona nie wiedziała, co robić, nie miała siły na zadawanie pytań. Pragnęła tylko jak najszybciej zamknąć drzwi i odwrócić głowę w kierunku świata, który znała lepiej. Mimo to przyjrzała się nieznanym kobietom, nic innego nie mogła zrobić, skoro te nawet się nie przedstawiły. Wiedziała, że czasem w poznaniu drugiego człowieka lepiej zdać się na wzrok niż na imię czy nazwisko. Te ostatnie powtarzały się w przeróżnych wariacjach, twarze nigdy nie były identyczne. Nieoczekiwanie pierwsza z kobiet wręczyła jej pustą kartkę, po czym wszystkie odeszły bez słowa. Nie odkryła sensu tajemniczych odwiedzin, Wiedziała tylko, że nie jest sama i doświadczenie posiadania dwóch nóg właśnie się kończy. Miała bowiem w sobie zadatek na kolejną ich parę, to coś było jeszcze fasolką, zygotą, kijanką, ale było – wkroczyło w jej ciało wraz z nim i już tam pozostało. Kolejna zapowiedź nadmiaru. Ekonomia tu dopiero nabiera sensu – dwa w jednym – jak w popularnym sloganie reklamowym. Czuła się prawowitą właścicielką czterech nóg, choć dzierżawiła swe ciało tylko na pewien czas. Tak, wobec zagadki życia i śmierci – w tym równaniu z dwiema niewiadomymi - jeden czas odgrywał jeszcze jakąś rolę. Akt drugi właśnie się rozpoczął.
Aleksandra Suska
Aleksandra Suska
Opowiadanie · 11 grudnia 2010
anonim