Biegłem... Biegłem, potykając się o korzenie wyciągające z ziemi po mnie swoje silne, oplecione ścięgnami ramiona. Starałem się ukryć twarz w cieniu, jednak czułem się jak księżyc, skazany na wieczność pokazywać jeden oświetlony policzek, drugi zaś ukryty przed wzrokiem w nieprzeniknionym mroku kosmicznej próżni. Błagałem o zaćmienie. Lecz w tamtą ciemną, pochmurną noc paranoicznie równo poustawiane latarnie, w tym zapuszczonym lesie wariatów, przemykały bez ustanku swoim żółtym blaskiem po mojej twarzy. Czułem, że czas przyspiesza. Moja twarz jak księżyc mierzyła upływ ziarenek piasku w klepsydrze losu, a te paskudne żeliwne latarnie były słupkami milowymi nieskończoności. I stało się, osiągnąłem prędkość maksymalną, świat z pozoru wyglądał jakby postradał zmysły, ale to tylko gra półcieni, ja czułem tuż pod skórą, jak wpadające do wnętrza mnie kalejdoskopowe odcienie szarości tworzą perfekcyjność. Wszystko stawało się idealne, jak choćby czas, bez zbędnych ułamków liczony, jedna minięta latarnia, jeden pełny okres światła przesunięty po twarzy, niczym fazy księżyca, to jeden miesiąc. W tym utopijnym obrazie lata są zbędne, a nieskończoność nabiera kształtów. W tym momencie zarazem poczułem ból w skroni, nieznośna myśl, przerażający atak elektrycznych impulsów mózgowych. Jedno zdanie pojawiło się jak wyryte dłutem po wewnętrznej stronie gałek ocznych: "katusza zaczyna się, gdy wieczność traci wymiar", a wszystko przecież było takie piękne i to właśnie w tym momencie konar, wystający z ziemi, drzewa rosnącego do góry korzeniami złapał mnie starą, silną, sękatą dłonią za nogę. Upadłem twarzą w błoto. Dostałem swoje przeklęte zaćmienie, cholerną anomalię chorej natury. Zapadła ciemność...
Otwieram oczy i do tej pory siedzę milcząco na twardym łóżku, znajdującym się tuż nad podłogą, z kolanami pod brodą, frontem do okna. Ciekawskie słońce zagląda, a na moją twarz padają, miło łaskoczące, czyste, ciepłe promienie ułożone w szachownicę, dokładne odwzorowanie kraty ozdabiającej moje oko na świat zewnętrzny. Tak właśnie wygląda kraniec krańców, koniec końca, krawędź nieskończoności:
Zakład Zamknięty.
*tytuł jest na samym końcu treści, gdyż uznałem to za konieczne ze względu na silny przekaz zawarty w tytule
Pozdrawiam. : )
Drugie zdanie jest jakieś dziwne. Zaburzony szyk.. ''po mnie'' przerzuć przed ''z ziemi''.
''Skazany na wieczność pokazywać'' - to też brzmi sztucznie.
Jakoś mnie nie przekonało to opowiadanie, szczerze mówiąc, ale pisz i publikuj kolejne. :-)
Mam nadzieję tylko, że sprowokował do chwili zastanowienia. Nie musi się podobać : )
A niedługo postaram się wrzucić coś "świeższego" bo ten tekst trochę już ma. ; )
Teksty o zakładach zamkniętych jak najbardziej mnie interesują:)
W takim razie jeśli jeszcze nie czytałaś polecam "Obłęd" Krzysztonia : ) to chyba głównie pod inspiracją tej właśnie książki napisałem ten tekst, zrobiła ona na mnie naprawdę duże wrażenie