Ta historia naprawdę mogła się gdzieś wydarzyć.
No to jedziemy
W pewnym miasteczku, nie za dużym miasteczku jakich jest wiele w Polsce mieszkał i chodził zadowolony z życia Stasiu Kankamander. Był on na co dzień prowincjonalnym urzędnikiem. Takim urzędnikiem co chodził dumny jak paw po tym swoim urzędzie w niemodnych jakiś szarych garniturach z , w butach na obcasie by być trochę wyższy, by w ten sposób wyleczyć swe kompleksy. Niejeden mieszkaniec miasteczka spotykając Stasia na ulicy dostawał palpitacji serca. Stasiu śnił się ludziom po nocach, był dla nich wielkim koszmarem. Z wykształcenia zaś był on filozofem. Cwana bestia. Wiedział jaki kierunek studiów wybrać by później przydał się jemu w pracy. Każdy urzędnik to taki niczym filozof. Mówi do Ciebie tak, że mało z tego rozumiesz, ale wracam już do naszego bohatera. Stasiu urodził się jakiś czas temu, gdy w pewnej nieudanej słowiańskiej krainie w sklepach na półkach nie było nic w co naprawdę teraz trudno jest uwierzyć. Ale tak było. Nie było pasty do zębów, proszków do prania, nie było telewizorów kolorowych, Internetu, telefonów komórkowych, no po prostu nie było niczego fajnego. Ba, w tamtych czasach ponoć nawet nie było podpasek. Kobiety ratowały się czym się ratowały dlatego w tamtych czasach nas Polaków z każdym miesiącem przybywało i to tylu przybywało, że teraz jest problem z robotą dla nich. Ale to temat na inną debatę. Już wracam do tematu, więc Stasiu urodził się w tamtych okrutnych, biednych czasach, dlatego może to spowodowało jego niekumacje w mózgu. Stasiu mieszkał, uczył się, onanizował się po kryjomu i jakoś było. Gdy już się tak wyonanizował i wyuczył się podjął pracę w mieście, ale takim mieście gdzie nie jeździły tramwaje, ale to mu nie przeszkadzało wcale, a wcale. On uwielbiał swe miasto oraz ojca, który był komornikiem. Wrócę na chwilę do lat młodości Stasia. Stasiu będąc młodym chłopcem uwielbiał słuchać opowieści swego ojca, który przy stole jedząc obiad po pracy z wielką roześmianą i zadowoloną twarzą opowiadał zonie oraz swemu synowi historie jakie wydarzyły się tego dnia, znaczy opowiadał im co tam robił. A robił to co robił, czyli kradł, ale zaznaczmy kradł w imię prawa. Stasiu uwielbiał słuchać co ojciec komu zabrał. Słysząc te opowiastki ślinił się i zacierał z radości ręce, przy okazji strasznie się podniecając. Słuchając opowieści ojca sam sobie wyobrażał jak zabiera ludziom różne przedmioty z mieszkań nie zważając na ich łzy i błagania by tego nie robił, więc każdego dnia Stasiu wysłuchiwał tych historii dokładnie. Stasiu kończąc liceum nie miał wyjścia, mając ojca za idola za swoje guru oczywiście wybrał kierunek filozoficzny, ale tylko po to by na swój sposób w przyszłości potrafił tłumaczyć ściąganie należności udając przy tym bardzo dobrego, skromnego człowieka, lecz on zamiast serca miał kamień i diabelską duszę, która aż się cieszyła z niedoli ludzkiej. Stasiu po ukończeniu studiów wkręcił się do Urzędu gdzie pracował jego tato. Oczywiście wkręcił się tam do pracy przez przypadek, taki zupełny przypadek, tak jak to niby zawsze bywa, ale ten przypadek był szyty grubymi nićmi (ale to nieważne). Więc gdy stary Kankamander przeszedł na emeryturę, zaznaczam zasłużoną emeryturę ponieważ stary Wasyl Kankamander pracując tyle lat co dnia ratował w każdej chwili skarb państwa, który to Skarb Państwa jak to u Słowian bywa zawsze jest w potrzebie i ratował go w sposób taki, że czepiał się ludzi, ścigał ich po całym mieście, a że w mieście nie jeździły tramwaje to nie było to zbyt trudne (dziesięć tysięcy mieszkańców liczyła ta miejscowość) więc ścigał ich tam za brak wpłat należności wszelakich. A zaznaczam, że w tamtych czasach szczególnie nienawidzono ludzi, którzy potrafią pracować na swój własny rozrachunek. W tamtych czasach takich ludzi nazywano „prywaciarze”. Naprawdę ci ludzie mieli tam totalnie przejebane z Wasylem Kanakmanderem. Ci ludzie rankiem otwierali oczy i nie wiedzieli co ich czeka, co Kankamander już szykuje na nich, jaki sobie uknuł plan. Kankamander zawsze wieczorami leżąc w łóżku myślał kogo by jeszcze namierzyć i zabrać mu co się da i taką pałeczkę przekazał swojemu synowi. A więc Stasiu zaczął pracować w Urzędzie. Najpierw pracował jako zwykły referent, ale tylko przez rok ponieważ po roku został szefem, znaczy kierownikiem w dziale składek należności. Oczywiście został tym kierownikiem też przez przypadek, taki zupełny mały przypadek szyty grubymi nićmi (w komisji, która wybierała kandydata na nowego Kierownika Składek Należności zasiadał stryj Stasia Konrad). Stasiowi dobrze tam było. W biurze miał radio, miał na parapecie dwa kwiaty, na ścianie kalendarz, a do kalendarza przyczepione zdjęcie syna, którego spłodził w wielkich bólach, oczywiście nie swoich. W tym biurze Stasiu miał też pół znajomego Grzegorza oraz oczywiście na swym biurku swój cud techniki jakim jest komputer. Więc w tym cudzie techniki Stasiu namierzał wszystkich łobuzów, którzy nie płacili należności państwowych na czas, a byli też tacy, co nie płacili wcale, jak na przykład Jolanta Pogorzelska – krawcowa, która miała swój warsztat za rogiem, stary piekarz Antoni Dykiert, który wypiekał chleb w stanie wskazującym na wypicie więcej niż jednego oraz inni. A przecież płacić trzeba i to płacić na czas tak jak państwo wymaga, więc Stasiu robił to i to robił dobrze. Robił to tak dobrze, że wygrał nawet trzy razy pod rząd Mistrzostwo Polski w ściąganiu na czas państwowych należności. Nagrodę wręczał mu sam Minister od Spraw Skarbu Państwa niejaki Grzegorz Wicek, prywatnie erotoman, ale zarazem też lojalny katolik, szef rady parafialnej, który co niedzielę utwierdzał swój katolicyzm przed ludźmi wręczając im komunię świętą do ust. Był po prostu szafarzem. Więc ten Wicek zanim został Ministrem dzięki partyjnemu koledze z partii katolicko-socjalistyczno-narodowej był też naczelnikiem pewnego urzędu państwowego w niezbyt dużym mieście. Na imprezie na której wręczano puchar za zdobycie Mistrzostwa Polski za ściąganie składek należności Wicek polubił młodego Kankamandera. Nawet w pewnym momencie zażartował do niego:
Tacy jak Ty długo miejsca na prowincji nie zagrzeją.
W pierwszej chwili Stasiu słysząc to przeraził się i to przeraził ogromnie, ale po chwili uspokoił się jednak ponieważ wiedział już że Wicek chce go zrobić swoim asystentem ministerialnego gabinetu. Oczywiście Stasiu po powrocie do domu opowiedział wszystko swej żonce. Ona słysząc to była z niego dumna. Zaczęła sobie nawet wyobrażać jak mieszka w mieście gdzie jeżdżą tramwaje, że na przystanku spotyka znanego aktora lub innego piosenkarza, choć ci akurat nie jeżdżą komunikacja miejską po mieście, tylko zasuwają po nim swoimi czarnymi wanami. Ale zona Stasia tego niestety nie wiedziała, bo i skąd ona mogła wiedzieć takie rzeczy.
Żona Stasia była z męża dumna każdego dnia. Mieć na co dzień takiego męża to przecież skarb, prawie taki sam skarb jak Skarb Państwa, choć Skarb Państwa miał przecież kłopoty i to dość poważne kłopoty, ale na kłopoty Skarb Państwa wymyślił kreatywną księgowość wiedząc że niezbyt kumaty lud w tej krainie i tak nic nie zrozumie. Stasiu naprawdę dla swej żonki był jak Skarb Państwa. Dorobili się przecież wspólnie mieszkania fakt, że w niezbyt nowoczesnym bloku z szarej płyty, ale zawsze to blok. Inni przecież wynajmowali mieszkania, albo mieszkali w slamsach, a Stasiu z Hanką mieszkali na trzech pokojach, trzech pokojach z balkonem, o garażu nie wspomnę nawet. Dorobili się też samochodu, samochodu który załatwił im mąż jej siostry. Był to dobry samochód, trzy letni, „nie bity” opel astra z okolic Darmstadt (miasto w Niemczech). Dorobili się też telewizora i to takiego płaskiego, który wisiał na ścianie, jak to teraz jest w modzie. Mieli też jeszcze parę innych drobnych fajnych rzeczy w mieszkaniu, które są naprawdę potrzebne do codziennej egzystencji. Więc życie jakoś biegło swoim torem, dobrym torem. Biegło tak aż do dnia, w którym Stasiu Kankmander namierzył w swoim komputerze starego ogrodnika Bartłomieja Gruchałę, którego matką była stara Dykiertowa. Stasiu widział te wszystkie dane w swoim komputerze. Wiedział już też że stary Gruchała syn Dykiertowej mieszka tuż za wiaduktem kolejowym w pewnej obrzydliwej wsi. Widząc te dane w komputerze Stasiu cieszył się, że oskubie do reszty starego ogrodnika.
Stary ogrodnik Bartłomiej Gruchała przez ostatnie 45 lat swojej ciężkiej pracy nie dorobił się prawie niczego. Mieszkał w rozsypującym się domku, który od lat prosi się o remont, ale ogrodnik nie miał na to pieniędzy by wymienić okna, wyremontować dach, który przeciekał w czasie opadów deszczu, nie miał na nic mimo że tyle lat ciężko pracował. Cóż takie realia, słowiańskie realia. Gruchała słyszał tylko jeno, że jego rówieśnicy w innych krajach jeżdżą gdzieś po świecie, moczą tyłki na starość w ciepłych wodach. W sumie on też moczył swój tyłek w ciepłej wodzie, tylko z tą różnicą że nie był to żaden ocean, ani inne Morze Śródziemne, tylko jeno blaszana, stara miska zakupiona lata temu od cyganów gdy ci szli taborem przez wieś. Naprawdę stary Gruchała ciężko zapierdzielał przez całe życie na swoim straganie sprzedając tam ludziom piękne dojrzałe pomidory oczywiście bez żadnej chemii, sprzedając ogórki bez tajemniczej bakterii, oraz cebulę, czosnek, kalafior, oraz wiele, wiele innych rzeczy które urodziła matka ziemia. Harując tak na straganie stracił przy tym wszystkie włosy na głowie, stracił też prawie wszystkie zęby. Teraz zostały mu już w górnej szczęce tak zwane trzy próchniaki, a w dolnej dwa i pół próchniaka. Przejebana sprawa. W ogóle przejebana sprawa gdy je się rzeczy twarde. Gruchała nabawił się też różnych dolegliwości, takich jak prostata, kłopoty z erekcją. Przez co miał kłopoty z koleżankami wdowami, ale to nieważne. Przez szereg lat był też znienawidzony przez władze komunistyczne jedne i drugie i gdy czas przemian przegonił komunistów z Polski za Gruchałę dobrali się kolesie w garniturach z nowego ustroju. Takiego pseudo kapitalistycznego ustroju. Te nowe władze tak rządziły, tak uprzyjemniały życie Gruchale i innym ludziom którzy pracowali na swoim, że stary ogrodnik jakiś czas temu postanowił przestać handlować, ponieważ Urząd Skarbowy oraz jego brzydka siostra, na jedno oko ślepa czyli ZUS tak męczyła co dnia ludzi, znaczy chcieli kasę za tamto, chcieli kasę za sramto i to tak dużą kasę, że ludzie nie wytrzymywali tempa w tym wyścigu coraz to wyższych składek nakładanych przez niezbyt przyjazne ludziom państwo. Po prostu wielu zamykało swe działalności, ale chyba właśnie chodziło Państwu aby w taki sposób uprzyjemniać życie ludziom. U starego Gruchały była też inna przyczyna na zwinięcie swego straganu. Ludzie po prostu woleli kupować już warzywa, owoce w sklepach i to w tych sklepach nowoczesnych zbudowanych ze szkła, z kolorowej stali. W tych sklepach można było robić zakupy przy grającej muzyce. Fakt przez pewien czas Gruchała też puszczał muzykę na swoim straganie aż do momentu gdy dzielnicowy Różański wlepił mu mandat za to, że nie odprowadza praw autorskich do ZAIKSu. Więc dziadziuś widząc to wszystko zwinął swój interes. Ale w tym kraju nie wystarczy zwinąć swojego interesu, znaczy złożyć stoiska i pójść do domu by moczyć tyłek w misce z ciepłą wodą relaksując się słuchając zespołu „Ich czworo”, polska to nie Anglia, a co dopiero inne USA. Stary Gruchała, syn Dykiertowej pakując kapustę, czosnek i nie zatrute śmiertelną bakterią ogórki do swego podziurawionego worka zapomniał, że aparat Administracji Państwowej chce, nakazuje, żąda wyrejestrowania. Fakt, ogrodnik był kiedyś w takim urzędzie i rozmawiał nawet wtedy z ładną brunetką o imieniu Halala. Dowiedział się nawet wtedy podczas tej krótkiej rozmowy że Halala jest córka Bronka, jego kolegi ze służby wojskowej. Halala wtedy mówiła, tłumaczyła coś jemu używając różnych dziwnych skrótów typu: „zrrrr,,,zurea,,,zus, zurmła, coś tam, coś takiego”, coś bardzo niezrozumiałego. To naprawdę było niezrozumiałe dla przeciętnego zjadacza „chliba”, a zarazem handlarza czosnkiem, kapustą i zdrowymi ogórkami bez śmiertelnej bakterii. Naprawdę stary Gruchała miał na straganie zdrowe i proste ogórki, a najbardziej zdrowego ogórka miał w swoim rozporku, który jednak pod koniec jego handlowej działalności był coraz mniej posłuszny. Gruchała spojrzał na brunetkę, spojrzał na druk i stwierdził jedno: to jest wręcz niepojęte, nic nie kumam. Ale nie przyznał się przed nią, nie zapytał się co ma zrobić, tylko wyszedł stamtąd i już tam więcej nie wrócił. W drodze powrotnej do domu pomyślał, że Halala, prywatnie czadowa brunetka po wysłuchaniu go sama wypisze co trzeba, a on będzie już mógł w spokoju siedzieć w domu zarazem oglądając telewizję i Gruchała zaczął tak żyć. Wstawał rano, umył próchniaki, następnie herbata, czerstwy chleb i jakoś było, jakoś się żyło z dnia na dizeń.
Siedem lat później.
Pewnego słonecznego dnia, o godzinie jedenastej czterdzieści trzy dziadziusia odwiedził listonosz, ale odwiedził go nie w celu przekazania emerytury, nie w celu przekazania listu od syna, tylko przyniósł mu urzędowe pismo. Dziadziuś pokwitował odbiór listu i otworzył kopertę. W piśmie napisane było, że trzeba się zgłosić w pewnym urzędzie pod rygorem że nie wstawienie się grozi karą. Dziadziuś czytając to przeraził się z lekka. Nie wiedział o co chodzi i po co ma jechać do jakiegoś tam urzędu, ale cóż przyszło pismo więc trzeba jechać do tego urzędu by się dowiedzieć czego chcą. Spojrzał na datę, spojrzał na kalendarz i jak było napisane tak zrobił. Rankiem dnia wyznaczonego na piśmie wyszedł z domu i ruszył w kierunku przystanku pekaesu. Wsiadając do „autobusa” bo tak mówiono w jego rodzinnej wsi na ten pojazd, więc wsiadając do tego autobusa od razu spotkał znajomego kierowcę Wacka Miję. Wacek Mija to był to naprawdę fajny chłop. Wacek miał bardzo modną fryzurę, czyli krótko z przodu, długo z tyłu i super zajefajne wąsy na przedzie. Wacek słynął często z tego, że brał kasę w zamian nie dając biletu za przejazd, mówiąc tylko bezczelnym i cwanym głosem do frajerów w ten sposób:
Siadaj, nie peniaj, nie ma strachu. Dziś na trasie nie ma Niemców – co oznaczało potocznie wśród kierowców PKSu, że na trasie nie ma kontroli.
Ogrodnik wyciągnął z kieszeni kilka drobniaków, zapłacił za kurs w zamian nie dostając biletu. Pieniądze ogrodnika powędrowały więc do kieszeni Wacka Miji. Pewnie ogrodnik nie był dzisiaj pierwszym pasażerem tego „autobusa”, który nie otrzymał biletu, ale nie upomniał się o bilet, tylko zajął miejsce przy oknie. Wacek Mija to była cwana bestia, albo nie miał wydać jak często mówił nie wydając reszty, albo nie dawał biletu. Wacek to taki dorabiacz na państwowym etacie. Gdy wszyscy pasażerowie tej linii już siedzieli autobus ruszył. Po kilkunastu minutach przejeżdżając przez wioskę, w której był sklep z tanim serem Wacek zatrzymał swój autobus pod sklepem nie zważając na to, że siedzą tam pasażerowie, a on i tak ma już lekkie opóźnienie poszedł do sklepu zrobić zakupy. W sklepie tym okupił się serem i to taka ilością, że staremu ogrodnikowi starczyłoby to na najbliższy kwartał, a może nawet i na dwa. Kierowca Wacek położył zakupiony ser obok kierownicy autobusu i ruszył dalej. Stary ogrodnik wpatrywał się w ser zakupiony przez Wacka. Widząc taką ilość poczuł wielki głód, taki wilczy głód. Dostał wielkiego apetytu na ser. Postanowił, że wracając z urzędu też sobie kupi choć taki mały kawałek sera i wieczorkiem przy telewizorze sobie co nieco zje, takie chociaż dwa kęsy, by poczuć smak, bo szczerze mówiąc na więcej nie mógł sobie pozwolić ponieważ ZUS tak wyliczył jego emeryturę za jego ciężką pracę na straganie i to przez wiele lat, że szczerze mówiąc ogrodnik nie mógł sobie na więcej pozwolić. Nie mógł sobie pozwolić na większy kawałek sera, a o szynce to już lepiej nie wspominać. Ogrodnik zapomniał już jak smakuje taka dobra wędzona szynka. Nie mógł sobie pozwolić na takie rarytasy. Ale mimo drożyzny i tak sobie kupi mały kęs sera, który też jest cholernie drogi. Takie to czasy i taki to kraj, że zwykły ser jest w cenie kawioru. Jadąc ogrodnik myśląc o serze oparł teraz głowę o szybę autobusu, która była strasznie brudna i zimna, ale to zimno było nawet przyjemne. Stary Gruchała z opartą głową o szybę autobusu patrzył na mijającą drogę i patrząc tak w pewnym momencie uśmiechnął się. Ta zimna szyba dodała chyba ogrodnikowi jakiegoś olśnienia i optymizmu.
- Aaaaa rozumiem, ten urząd pewno wzywa mnie ponieważ chcą mi wypłacić jakieś zaległe „pieniędze”, pewno dodatek którego ja nigdy nie pobierałem. Tak, to pewno chodzi o dodatek klimatyczny, który mi się należał za tyle lat w handlu i to w handlu nie w takim ciepłym butiku, czy w sklepie, tylko na dworze. Zimą stałem w silnym mrozie, jesienią mokłem na deszczu, latem sprzedawałem w ukropie, a wiosną męczyłem się na silnym wietrze. Ile to razy ten wiatr przewrócił wszystko z mojego stołu. Co ja się na biegałem za porwanymi przez wiatr papierowymi i foliowymi torebkami. Albo ileż to razy zostałem oszukany przez nieuczciwych klientów. Ale to nic, było, minęło. Teraz mi ZUS wszystko wynagrodzi i to wynagrodzi solidnie wypłaconym dodatkiem klimatycznym.
Dziadziuś uśmiechnął się pod nosem sam do siebie ukazując swe spróchniałe zęby. Ucieszył się na myśl, że dostanie „pieniędze” i to takie klimatyczne „pieniędze”. Zamknął oczy i już widział tego listonosza, który wręcza mu wielką ilość „pieniędze”.
- „Pieniędze, pieniędze, pieniędze” - szeptał pod nosem dziadziuś oblizując się na samą myśl.
Zaznaczam, że w Wielkopolsce, gdzie urodził się stary ogrodnik Gruchała na pieniądze mówiono właśnie „pieniędze” i wszyscy strasznie tam w tym regionie kochali te „pieniędze”, a najbardziej kochał je miejscowy ksiądz, który podczas każdej mszy świętej mówił, że dom boży, plebania jest w potrzebie, że wszystko się sypie, że trzeba dawać datki na remont.. Pamiętam to jak dziś. Oj kochał ksiądz te „pieniędze”, no Sołtys też uwielbiał pieniędze, Sekretarz Gminy z tego co pamiętam tez uwielbiał „pieniędze”. Zresztą kto nie kocha „pieniędze”. Właśnie, każdy je kocha, no chyba że znajdzie się jakiś idiota, który powie że nie kocha „pieniędze”. Ja przynajmniej takim idiotą nie jestem. Myśl o „pieniędzach” i poczuciu szelestu banknotów w dłoniach dodawała ogrodnikowi teraz energii i to pozytywnej energii. Dziadziuś myśląc o „pieniędzach” nie czuł swej osiemdziesiątki na karku. Czuł się jakiś teraz młody i pełny sił. Nie mógł już się doczekać tej wizyty w urzędzie.
Wacek Mija zatrzymał swój autobus na przystanku w mieście., Przyciskiem otworzył drzwi. Dziadziuś widząc to wstał z miejsca i udał się w kierunku wyjścia w autobusie. Wysiadł z niego prężnie niczym młokos. Oczywiście pożegnał się z Wackiem Miją. Nie czuł już do niego złości, że ten nie dając mu biletu wziął sobie jego „pieniędze” do kieszeni. Spojrzał jeno tylko jeszcze na dużą ilość sera, która leżała nieopodal Wackowej kierownicy. Uśmiechnął się teraz i powiedział do samego siebie:
Też se kupię w drodze powrotnej. Będzie mnie na to przecież stać jak mi wypłacą „pieniędze” za tyle lat mojej ciężkiej pracy.
Ogrodnik będąc już na chodniku włożył ręce do kieszeni i ruszył w kierunku wyjścia dworca PKS. Mijając dworzec pekaesu w tym mieście, gdzie nie jeździły tramwaje i gdzie tyrał Stasiu Kankamander w pewnym niebezpiecznym Urzędzie do którego właśnie udawał się stary ogrodnik zauważył mały drewniany budynek, który bardzo go zaciekawił. Podszedł bliżej do niego by się dowiedzieć co tam się znajduje. Jakiś dziwny napis na budynku, którego ogrodnik nie potrafił wymówić jeszcze bardziej przyciągnął jego uwagę. Będąc już przy tym budynku tym w nozdrzach swego nosa poczuł przyjemną woń, taka trochę chwilami ostrą i słodką woń, którą czuł w całym organizmie. Dziadziuś zauważył, że z okienka tego drewnianej budki ludziom sprzedawano jedzenie. Co rusz ktoś podchodził i odchodził w ręku trzymając coś co przypominało zawiniętą bułkę. Ogrodnik przyjrzał się facetowi który w ręku trzymał bułkę. Patrząc tak na to co trzyma w ręku facet ogrodnik zauważył że jest to taki chlebek z grzybkami. Widząc to uśmiechnął się i pomyślał sobie w duchu: co to już ludzie nie wymyślą. Przypomniał sobie teraz jak jego matka stara Dykiertowa też smażyła na patelni grzyby, które nazbierała w lesie, a po przyrządzeniu nakładała je na chleb i dawała im jeść. Dziadziuś spojrzał teraz na spis wiszący w okienku i za cholerę nic z tego nie rozumiał ponieważ miał trudności z odczytaniem tych nazw. Ostatnia pozycja na kartce nawet go zniesmaczyła i to strasznie zniesmaczyła ponieważ jak jedzenie można nazwać „pizdą”. Obruszył się, pokręcił głową i jak najszybciej opuścił tamto miejsce. Będąc sto metrów dalej zatrzymał się, następnie rozejrzał się dookoła ponieważ nie wiedział którędy wiedzie droga do urzędu. Szukał wzrokiem jakiegoś budynku z napisem, ze to urząd do którego on ma wezwanie. Jednak żadnego budynku takiego nie widział. Postanowił iść przed siebie. Widząc idącego z naprzeciwka mężczyznę postanowił, że się go zapyta o drogę. Zatrzymał napotkanego człeka i zapytał:
Panie gdzie tu do urzędu? - tu ogrodnik wymienił nazwę tegoż urzędu, który go wezwał by mu wypłacić zasiłek klimatyczny.
Miejscowy człek spojrzał na dziadziusia, zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy, następnie uśmiechnął się mówiąc:
Aaaaa tam, wiem gdzie to.
Nieznajomy człek wyprostował się teraz niczym kogut, następnie wycedził w stronę dziadziusia:
Wie Pan, córa tam robi i sobie chwali tą robotę. Wie Pan teraz o posadę trudno w mieście, a moja córa się jednak tam dostała. Dostała się bo inteligentna i mądra jest, mądra jest w czytaniu, pisaniu no i mnożeniu bo tam mnożyć trzeba.
Przez najbliższe piętnaście minut miejscowy człowiek opowiadał jeszcze staremu ogrodnikowi o swej córze kilka historyjek. Opowiadał mu jak to ona na „studyja” jeździła, a on opiekował się jej dziećmi, znaczy swymi wnukami.
Wnuki panie to mam takie mądre, że nikt takich nie ma. One już wszystko wiedzą. W wieku dwóch lat mały Marek zna angielski, zna hiszpański, mówi po niemiecku, śpiewa po francusku, rozumie koreański no i nawet rozumie amerykański – tu się chyba z lekka zagalopował ponieważ nie ma takiego języka na świecie, ale myśli że spotkał głupka i wolnego słuchacza, który we wszystko uwierzy więc dał czadu.- A wnuczka panie ma pięć lat i może mi pan nie wierzyć, ale niedawno skończyła kurs na prawo jazdy. Mówię panie teraz dzieci to mądre są, ale to po córze są takie mądre, a córa oczywiście po mnie.
Dziadziuś patrzył na tego człowieka i miał już dosyć tych opowiadań. Nie chciał już tego słuchać dalej ponieważ chciał szybko udać się do tego urzędu gdzie robi ta mądra córa tego napotkanego człeka i wziąć dodatek klimatyczny by mógł sobie kupić ser i nie tylko ser. Pożegnał więc nieznajomego dziękując mu oczywiście za wskazanie tegoż urzędu do którego został wezwany ogrodnik. Odchodząc usłyszał jeszcze:
Panie.
Tak – powiedział ogrodnik.
A zięć mój robi na koparce i to nie w Polsce, bo tu się nie opłaca.
Ogrodnik nic nie odpowiedział, odwrócił się tylko i ruszył w kierunku który pokazał mu ów człowiek. Idąc tak chodnikiem rozmyślał znowu nad szelestem „pieniędze” w swojej dłoni. Widział już te niebieskie pięćdziesiątki oraz setki, które były takie piękne. Na samą myśl znowu uśmiechnął się do samego siebie, podskoczył nawet i mrugnął se. Myśl o „pieniędze” dodawały mu sprawności fizycznej oraz takiej sprawności jakby „eroticznej”. Nawet przez chwilę poczuł, że w jego rozporku drgnął „ogórek”. Dziadziuś już dawno nie zaznał takiego przyjemnego uczucia. Przez chwilę pomyślał nawet, że może sobie poderwie tu jakąś miastową kobitę. Dużo o takich kobietach słyszał tyrając na bazarze. Stary Kamieński który na bazarze sprzedawał różne rolnicze przedmioty znaczy grabie, łopaty, konewki, rękawice, środki chemiczne opowiadał mu kiedyś, że te miastowe kobiety zawsze przed snem mają nogi umyte. Ogrodnik słysząc to wtedy czuł straszne podniecenie. A czuł jeszcze większe gdy stary Kamieński przed wyjazdem do takiej kobiety w mieście, którą sobie tam poderwał pokazał mu takie baloniki, które ponoć zakłada się na ogórka. Jednak co miasto to miasto, to inny świat, taki fajny świat. Idąc dalej stary Gruchała pomyślał teraz o słowach, które usłyszał od tego napotkanego człowieka. Pomyślał o tym, że w tym urzędzie do którego on idzie to same mądre głowy muszą robić, skoro tego faceta córki dziecko ma prawo jazdy, a syn zna tyle języków to naprawdę są mądre dzieci. Pewno ta córa tez myje nogi przed snem. Co za higieniczni ludzie. No, ale co się dziwić, przecież oni są z miasta.
Kwadrans później stary Gruchała znalazł się na głównej ulicy powiatowego miasta i nie zważając na jadące samochody wkroczył na jezdnię. Nagle usłyszał pisk hamulców i zatrzymujące się przed nim auto. Facet kierujący autem wychylił głowę przez szybę i poleciał słowiańską kulturą:
Jak chamie łazisz! Życie ci staruchu nie miłe? Co się gapisz!!!
Gruchała widząc i słysząc to wystraszył się ogromnie i szybko wskoczył na chodnik trzymając się za klatkę piersiową. Gdy poczuł się bezpieczny i strach odszedł usłyszał dwa krótkie gwizdki. Spojrzał w stronę dochodzącego dźwięku gwizdka. Przymrużył lekko oczy i zobaczył kilka metrów dalej faceta ubranego w mundur, chyba był to mundur Policjanta. Facet w jednej ręce trzymał czerwonego lizaka, a drugą dłoń podniósł lekko i wskazującym palcem pokazywał i mówił:
Chodźcie tu, chodźcie tu do mnie. Co się tak patrzycie, co polskiego Policjanta nie widzieliście, co?
Ogrodnik słysząc te brutalne słowa i widząc ten palec szybko podszedł do policjanta. Stanął przed nim przestraszony ze spuszczoną lekko głową. Po chwili usłyszał:
No co to za łażenie po ulicy starcze? Po drodze w miejscach przeznaczonych na jeżdżenie nie ma łażenia. Nie wiecie o tym? – to był naprawdę bardzo intelektualny język w wykonaniu miejscowego stróża prawa.
Dziadziuś wyciągnął z kieszeni chusteczkę, wytarł drżącą ręką pot z czoła, a Policjant kontynuował:
Ja rozumiem, że giry są po to by łazić na nich, ale łazić można tylko po białych pasach. Rozumiecie to?
Dziadziuś wystraszony powiedział szybko:
Tak, tak panie władzo.
Policjant spojrzał na dziadka i rzekł:
Macie szczęście, że trafiliście na mnie, że trafiliście na dobrego policjanta, który ma litość, na Policjanta Adolfa Wagnera. Adolf Wagner to ja – mówiąc to wskazał dumnie na siebie palcem. - wiecie, bo gdyby was złapał na przykład taki mój kolega niejaki Aspirant Koński, ten to by wam za taki występek wlepił taki mandat, że nie wystarczyło by ci ojcze emerytury by zapłacić. Rozumiecie?
Dziadziuś słysząc to czuł ukłucie w sercu. Adolf Wagner spojrzał na dziadziusia. Wyraźnie zauważył, że facet który jeszcze przed chwilą złamał przepisy Kodeksu drogowego wyraźnie pobladł. Widząc jego stan powiedział:
No dobrze, dobrze, wybaczam wam i idźcie gdzie macie iść.
Dziadziuś słysząc to wziął głęboki oddech i pożegnał wzrokiem dobrego policjanta Adolfa Wagnera. Idąc w kierunku Urzędu wyobrażał teraz sobie jak mógł wyglądać ten policjant Koński o którym mówił ten Pan Adolf. Skoro Adolf Wagner powiedział mu, że tamten facet to ostry glina to ten Koński pewnie miał wygląd jakiegoś łysego przygłupa, o których ogrodnik tyle słyszał oraz widział w różnych serialach w telewizji. Tacy zawsze pokazują swoją władzę i czepiają się nawet o głupstwa. Gruchała na myśl o Końskim wygiął się niczym ogier i popędził przed siebie. Podążając tak po chwili dziadziuś nareszcie odnalazł ów urząd do którego miał wezwanie. Spojrzał w niebo, wziął głęboki oddech, przeżegnał się i następnie wszedł do środka. Kątem oka w odbiciu drzwi Urzędu, które były całe oszklone ujrzał Adolfa Wagnera, który wciąż patrolował ulice czatując na łamiących przepisy. Ogrodnik otworzył drzwi i wszedł do środka. Będąc już w środku Urzędu dziadziuś spojrzał na tabliczki, które wisiały na drzwiach różnych tam pokoi. Zaczął czytać co tam pisze. Na jednych z drzwi pisało: „dział zasiłków dla tych którzy chorują uczciwie”, na drugich drzwiach pisało: „dział zasiłków dla pań które urodziły swym mężom dzieci uczciwie i dzieci nie uczciwie”. Widząc to uśmiechnął się. Na trzecich drzwiach pisało: „dział ściągania należności wszystkim łotrom, którzy okradają Skarb Państwa, który jest w potrzebie”. Gruchała widząc tą tabliczkę z lekka wystraszył się i poczuł jak przez jego ciało przeszły dreszcze. .
Dobrze, że ja nie tu jestem wezwany, tylko po pieniądze do odebrania, po mój dodatek klimatyczny – pomyślał i szybko odsunął się od tych piekielnych drzwi na których pisało co pisało. Udał się w głąb sali. Poczuł jakiś nieprzyjemny zapach, a może mu się tylko wydawało. Nie wiedział już sam.
Spojrzał teraz na ladę podobną do sklepowych, tylko z tą różnicą że ta tutaj była porozdzielana płytami. Widząc te płyty pomyślał co za tandeta. Tyle „bierą” kasy co miesiąc, a taką tandetę tu mają. Przy pierwszej tandetnej płycie nie było nikogo. Stało tylko puste krzesełko. Na tym miejscu krążył tylko dziwny zapach, pewno perfum. Nie podobały się te perfumy staremu Gruchale. Przy drugiej płycie siedziała jakaś młoda, niedożywiona dziewczyna. Rozmawiała przez telefon. Nie zwracała uwagi na dziadziusia. Dziadziuś chcąc nie chcąc podsłuchał ciut rozmowy. Dziewczyna rozmawiała o jakimś weselisku. Nie chciał jej przeszkadzać więc odszedł. Przy trzeciej płycie znowu nie było nikogo. Tyle stanowisk i puste. Ciekawe gdzie oni są? Pewno mają jakieś sprawy osobiste do załatwienia i sobie poszli je załatwiać. Tak to już bywa w urzędach, że okienek dużo, ale są puste. Ogrodnik dalej szukał osoby, która by mu pomogła. Będą przy czwartej płycie potknął się o kabel. Miał szczęście, że nie upadł i nie stracił swoich ostatnich kawałków zębów. Przy tej płycie po drugiej stronie wreszcie ktoś był. Siedziały tam dwie panie. Jedna pani zrobiła nawet na Gruchale wrażenie, mimo że była starsza, ale właśnie taką starszą miastową Gruchała chciałby sobie poderwać. Starsza pani uśmiechnęła się i zapytała go:
A Pan do kogo?
Stary Gruchała zerknął teraz na drugą dziewczynę siedzącą przy płycie, ale na tą młodszą i zauważył, że ona miała ładne cycki.
Ach po dotykać takie cycki – szepnął se i przez te cycki zapomniał po co tu przyszedł. Szybko jednak sprowadził się na ziemię i gdy chciał powiedzieć po co tu przyszedł starsza pani chwyciła za miotłę i zaczęła zamiatać. Gruchała wiedział już, że jest to osoba sprzątająca, a więc osoba tu bardzo ważna. Wiadomo porządek musi być. Właśnie taka pani Gruchale by odpowiadała. No bo taka posprząta w chałupie, ugotuje zupę, no a wieczorem da się po dotykać i to po dotykać po narządach rozrywkowych, fakt że już wielkości cholewy, ale zawsze to narządy rozrywkowe. Lepsze takie narządy niż żadne.
Gruchała odprowadził wzrokiem kobietę tańczącą na miotle. Tańczyła z gracją. Ona naprawdę była taka podniecająca.
Młoda dziewczyna siedząca teraz przy płycie powiedziała głośno do ogrodnika:
Pan zapewne w sprawie emerytury więc proszę podejść do pierwszego stanowiska, do Kate.
Gruchała spojrzał na dziewczynę, chciał odpowiedzieć, że nie przyszedł tu w sprawie emerytury, tylko dodatku klimatycznego, ale nie zdążył ponieważ dziewczyny o ładnych cyckach już nie było. Zniknęła. Podszedł więc do pierwszej płyty, ale tam dalej nikogo nie było.
Co za cholerny urząd. Ja chce tylko swój dodatek, a oni tu od płyty do płyty mnie ganiają. Odsyłają od tej kobity do tamtej kobity.
Stał i czekał aż się ktoś tu pojawi. Czekając tak spojrzał teraz w stronę budki, która była po jego lewej stronie. Po sekundzie zauważył że w środku tej budki siedzi jakaś pani. To była taka pani z tych tęższych pań, która właśnie zajadała się dużą bułką. Ta bułka była tak ogromna, że nie mieściła jej się w dłoniach. Pewno miała przerwę, pomyślał. Dziadkowi na widok wielkiej bułki jedzonej przez tęgą kobietę w budce pociekła aż ślinka. Pal licho, pomyślał Gruchała. Wsadził więc szybko swą głowę do „budki” i zapytał tęgiej kobiety
Proszę Pani gdzie ja mogę załatwić ten swój dodatek klimatyczny?
Kobieta jedząca ogromną bułkę słysząc te słowa z ust Gruchały zdziwiła się wielce. Nie słyszała nigdy o żadnym dodatku klimatycznym. Co ten stary chce, pomyślała. Ale wzięła pismo do ręki z rąk Gruchały i zaczęła czytać i gdy już przeczytała je mruknęła następnie coś pod nosem. Dziadziuś zrozumiał tylko jakieś: „bbbbb”. Te dziwne dźwięki pewno z jej ust wydobyły się przez to obżarstwo i zapchane usta. Zauważył też, że z bułki wypadł kawałek kapusty plamiąc tęgiej kobiecie przy okazji bluzkę.
Dobrze jej tak, pomyślał stary Gruchała widząc to.
Kobieta krzyknęła teraz:
Bebelina. Pan tu do was!
Lecz żadna Bebelina nie podeszła do budki. Tęga kobieta widząc że Bebelina nie reaguje powiedziała teraz sympatycznym głosem:
Pan pójdzie do pokoju numer trzysta trzy łamane przez dwieście osiem ZURA.
Dziadziuś słysząc to pomyślał:
Jezu jak ja znajdę taki pokój. Pewno ten pokój jest gdzieś na dziewiętnastym piętrze.
Szukając pokoju z końcówką „ZURA” napotkał Halalę. Zauważył, że Halala wyładniała. Halala tez miała ładne cycki, nawet ładniejsze od tamtej z czwartej płyty. Dziadziuś pokazał Halali swe pismo urzędowe. Halala spojrzała na nie i zaprowadziła ogrodnika pod wyznaczony numer. Gruchała będąc już pod drzwiami zauważył na nich napis „ZURA”.
Więc to tutaj. Jak fajnie, zaraz będę miał „pieniędze”. Pewno wypłaci mi je ta tęga kobieta w tej budce. Och będzie się działo. Będę miał ser, żeby tak jeszcze udało się poderwać tę kobietkę na miotle.
Poszukał jej wzrokiem, ale nigdzie jej nie było, nigdzie jej nie zauważył, gdzieś zniknęła.
Może napotkam ja gdy będę wypłacał w budce kasę, najpierw wejdę tutaj i załatwię co trzeba. Będę stanowczy. Powiem co o nich myślę. Przez tyle lat nie wypłacali mi dodatku klimatycznego, to złodzieje. Zażądam zwrot kasy wraz z odsetkami zarządzonymi przez ustawodawcę – powiedział sobie pod nosem.
Spojrzał na drzwi i wystraszył się ponieważ pod „ZURA” pisało coś strasznego:
„DZIAŁ ŚCIĄGANIA NALEŻNOŚCI OD ŁOTRÓW WSZELAKICH, KTÓRZY OSZUKUJĄ SKARB PAŃSTWA, KTÓRY JEST W POTRZEBIE” KIEROWNIK SEKCJI ŚCIAGANIA NALEŻNOŚCI MAGISTER INŻYNIER STANISŁAW ZBIGNIEW KANKAMANDER.
O losie słodki, o Matko Boska, o święty Judo Tadeuszu patronie do spraw beznadziejnych ratuj mnie tu i teraz. O co tu chodzi? Ja chce tylko swój dodatek, a nie jakieś ściąganie należności od łotrów - mówiąc to po cichu przeżegnał się.
Opanował po chwili swe emocje, zapukał delikatnie w drzwi. Stojąc tak przed drzwiami trzęsły mu się jeszcze nogi ze strach, ale po cichu mówił sam do siebie:
- Wszystko będzie dobrze, to tylko pomyłka. Wyjaśnię wszystko i będę sobie mógł iść.
Po chwili zza drzwi usłyszał męski głos:
- „Proszę”
Ogrodnik wszedł. W środku ujrzał niskiego faceta, który siedział za biurkiem i wpatrywał się w swój komputer. Niski facet zobaczywszy dziadziusia przerwał przeglądanie wyświetlających się cyferek na monitorze, następnie zapytał:
Tak, o co chodzi?
Dziadziuś czuł strach, paniczny strach. Ale cały czas wierzył, że to jakaś pomyłka i że za chwilę wszystko się wyjaśni. Ciągle sobie tłumaczył w myślach:
- To musi być pomyłka, przecież ja nie jestem żadnym łotrem.
Facet zapytał jeszcze raz po chwili:
Pan w jakiej sprawie?
Ja w sppprawie - ogrodnik mówiąc zaczął się jąkać i nie mógł dokończyć. Czuł paraliż na całym ciele. Czuł, że siódmy nerw w jego tylnej części czaszki promieniuje, zaczyna powoli odmawiać posłuszeństwa. Naprawdę nie był w stanie nic powiedzieć. Podał więc szybko pismo temu facetowi, nie za wysokiemu facetowi, które przyniósł mu listonosz. Mimo że facet był w pozycji siedzącej stary Gruchała zauważył, że ten facet był lilipuciego wzrostu, a tacy faceci są raczej agresywni. Znał to z historii. Takiego wzrostu był Napoleon, Hitler, o Stalinie nie wspomnę.
Facet lilipuciego wzrostu zerknął na podane pismo, następnie szybko je przeczytał. Dziadziuś w tym czasie natomiast starał się opanować swe emocje, lecz niestety marnie mu to wychodziło. W tym pokoju nie było żartów. W tym pokoju karano łotrów. Nie było dla nich litości. Na łotrów tu czekały surowe kary w postaci różnych ustaw nałożone przez ustawodawców. To biuro to niczym Sąd i każdemu wymierzano tu karę
Niski facet podniósł wzrok znad kartki i powiedział teraz w stronę starego Gruchały:
No panie, nieźle, nieźle Pan narozrabiał. Tyle lat pan nas oszukiwał i uchodziło to Panu bezkarnie. No, ale w końcu się wydało.
Gruchała w tym momencie popuścił mocz w majtki. Czuł, że nogi mu się uginają. Patrzył na tego faceta siedzącego za biurkiem i czekał jaki wyrok na niego wyda. Po chwili szef sekcji ściągania należności od łotrów dodał:
Wie pan ile tego będzie razem? Ja mam tu taki mały kalkulatorek.
Facet zaczął teraz wciskać cyferki by obliczyć należną kwotę od łotra. Licząc to uśmiechał się pod nosem ponieważ wiedział, że od każdego znalezionego łotra który unikał płacenia należności czeka go nagroda, nagroda wypłacana przez „barona”, który urzęduje w mieście gdzie jeżdżą tramwaje.
To będzie ooooo niezła sumka – niemal krzyknął teraz szef sekcji ściągania należności od łotrów.
Gruchała słysząc to poczuł, że coś zaciska mu szyję i nie chce puścić. Zaczynało brakować mu oddechu. Wydawało mu się, że ktoś ściska mu płuca nie pozwalając by tlen do nich mógł dopłynąć. Tracąc siły z każdą minutą zobaczył teraz przed swoimi oczami siebie małego. Ujrzał swą matkę, która z domu nazywała się Dykiert. Widział jak matka teraz układała siano dla krów. Przez chwilę widział też starego Pauzę, który był inseminatorem w PGRze, który do dziś nie uregulował z nim rachunku za rzodkiewki. Ujrzał tez starego Kamieńskiego, który baraszkował z miastową kobietą oraz Wacka Miję, który onanizował się za swym autobusem. W tym momencie Gruchała ujrzał ciemność. A podniecony szef sekcji ściągania należności od łotrów nie zważając na stan ogrodnika kontynuował:
Nie wypłaci się pan nam z takiej kwoty. Nie trzeba było oszukiwać. Teraz będzie pan to wszystko spłacał i to aż do swojej śmierci i kto wie czy zdąży się nam pan z tego wypłacić ponieważ tu jeszcze są odsetki.
Ogrodnik jednak już nie słyszał tego chamstwa w imię prawa ziemskiego. Nie słyszał ponieważ słowa tego niskiego faceta zacisnęły mu gardło, ogrodnik zmarł. Zmarł ze strachu. Krótko przed śmiercią zrozumiał, że nie wezwano go tutaj po żadne wypłacenie dodatku klimatycznego za tyle lat ciężkiej pracy. Tylko po to go wezwano do tego urzędu by wykonać zajęcie komornicze na jego emeryturze i to aż do śmierci. Wezwano go tutaj by usłyszał swój wyrok.
Pięć dni później
Za wiaduktem nieczynnej już kolei w obrzydliwej wsi w której mieszkał całe życie stary ogrodnik dzisiejszego dnia odbywał się jego mały skromny pogrzeb na tyłach zaniedbanego cmentarza. Na pogrzeb przyszło tylko kilku ludzi ze wsi, głównie sąsiedzi. Przyjechał też syn ogrodnika wraz z konkubiną, którego tak naprawdę mało interesował ojciec za życia, ba on go nie interesował wręcz wcale a wcale. Podczas ceremonii, gdy inni śpiewali w cmentarnej kostnicy „A Ty masz tam pałac”, choć nikt ze śpiewających w to nie wierzył, że Gruchała ma tam pałac, syn w tym czasie dowiadywał się pokątnie od tutejszych mieszkańców obrzydliwej wsi ile można dostać kasy za dom ojca. Jakie było jego zdziwienie gdy dowiedział się od Sołtysa, że ten mały domek ojca, skromny, poniemiecki domek z czerwonej cegły ma zajętą hipotekę i to zajętą przez pewien urząd państwowy który nie ma litości dla łotrów którzy oszukują państwo. W końcu urząd ten działa w imieniu Orła w koronie, więc Stanisław Kankamander szef sekcji ściągania należności od łotrów miał prawo przez władzę ustawodawczą tego niezbyt udanego kraju, którego co cztery lata wybiera mała garstka przygłupów zająć hipotekę za długi starego Gruchały.
Sprzedano więc dom na licytacji. Urząd wziął swoje znaczy to co mu się należało, choć prawda jest że nic mu się nie należało, ale wziął co nie jego i to wraz z odsetkami za co Stasiu Kankamander dostał od swych przełożonych premię za którą pokazał żonie i synowi Kołobrzeg. A syn starego ogrodnika dostał resztę, która została po sprzedaży domku i za którą kupił sobie siedmioletniego fiata brawo od Naczelnika Poczty.
Późną jesienią tuż przed świętem, tak zwanym „Świętego znicza” i kolorowych kwiatów kładzionych na grobie naszych bliskich, znaczy pierwszego listopada na cmentarzu we wsi, na grobie starego ogrodnika zgnił i następnie obalił się drewniany krzyż. Drewno które do niedawna było jeszcze krzyżem leżało obok w chaszczach, a biedny Pan Jezus odkleił się od drewna i wiatr zagonił go w krzaki. Ksiądz wychodząc po ceremonii z cmentarza widząc to że Gruchała nie ma już nawet krzyża na swym grobie, a usypana mogiła zapadała się powoli od czynników atmosferycznych przystanął na chwilę.
- Za pół roku śladu nie będzie po tym grobie. Mam to jednak gdzieś. Odsprzedam miejsce innemu wiernemu. Nie wezmę dużo, najwyżej tylko jakieś pięć tysięcy. W końcu ten starzec nie oddawał mi nigdy w okresie wielkanocnym kartek od spowiedzi świętej, a przecież tak należy robić, więc nie ma dla niego miejsca na cmentarzu katolickim. Pewno ten łotr Gruchała za życia popełniał same ciężkie grzechy dlatego do mnie nie przychodził. Wstydził się je wyznać, bał się kary za swoje grzechy i bał się pokuty. Pewno codziennie zapierdalając przy tym swoim straganie oszukiwał innych. To jest pewne. Ci handlarzy wszyscy tak robili. Ten też pewnie wciskał im zarażone „bakteryją” ogórki, wciskał im nie za czerwone pomidory, oszukaną cebulę, robaczywe jabłka i zgite śliwki, no i jeszcze wyszło szydło z worka na koniec jego życia. Wydało się że oszukiwał państwo nie płacąc składek. Gruchała był łotrem i to wielkim łotrem i oszustem. My księża płacimy składki państwowe i to na czas, więc niech teraz Gruchała ma to na co zasłużył, niech cierpi, niech cierpi nawet będąc teraz dwa metry pod ziemią. Pewno jego trumnę już też zżarły robaki. No cóż jakie życie taka trumna. Po co za życia zaczynał z urzędem państwowym no i z kościołem rzymsko-katolickim. Mógł się rozliczać ze wszystkiego na czas to teraz miałby inaczej, może nawet by jeszcze żył. A zresztą, nie będę się nim przejmował. Ma to na co zapracował sobie przez te lata.
Pięć lat później
Stary ogrodnik siedział w radzie niebiańskiej. Rada ta zajmowała się tam u góry w chmurach liczeniem popełnionych ludzkich grzechów na ziemi. Znaczy jeśli ktoś tam na dole umierał to oni szybko dostawali cynk do siebie na górę, że idzie nowy transport. Dostawali też dane takiego petenta i szybko w swych niebiańskich komputerach te wszystkie ziemskie zasługi podliczali.
Pewnego poniedziałkowego poranka zameldował się u nich niski facet w okularach, był całkiem goły. Ponoć zmarł nagle w wannie. Tak wynikało z danych. Ogrodnik spojrzał na niego, przymrużył oczy i czuł, że skądś go tego stojącego teraz przed nimi faceta znał. Tylko skąd? Spojrzał jeszcze raz na niego, ale spojrzał teraz tak uważniej ponieważ ten facet mu kogoś przypominał i to przypominał z czasów ziemskich.
- Gdzieś musiałem się z nim spotkać kiedyś, tylko gdzie? – myślał ogrodnik.
Ogrodnik czuł, że ten facet był jakimś ważniakiem na tym łez padole, czyli na dole. Tylko jakim on mógł być ważniakiem? Zresztą czy teraz to jest ważne, pomyślał. Przecież ten facet stał teraz z genitaliami na wierzchu przed całą niebiańską komisją. Niebiańska komisja składała się z siedmiu członków. Członkowie ci za ziemskiego życia byli dobrymi, uczciwymi ludźmi dlatego za swe zasługi za życia po śmierci mogli zasiadać w radzie niebiańskie by wszystkich, których czeka Sąd ostateczny mogli rozliczyć i wydać wyrok. Gdy stary ogrodnik zaczął ceremonię podsumowania życia tego człowieka który stał teraz przed nimi, spojrzał na niego ponieważ tak wymagały procedury niebiańskie. Ogrodnik z ciekawością patrzył na tego faceta. Zresztą inni członkowie komisji tez patrzyli na jego obwisłe podbrzusze ponieważ było na co popatrzeć. Naprawdę ten facet miał genitalia wielkości pomarańczy. To naprawdę rzadkość. To naprawdę były niezłe klejnoty, a do tego te klejnoty wyposażone były w dość dużą trąbę, którą pewno na ziemi zadowalał swoją żonę lub inne kobiety. Wiadomo niski wzrost, dlatego trąba zazwyczaj jest duża i to bardzo duża. Tak duża że wysocy wzrostem mężczyźni widząc taką trąbę mogą mieć kompleksy. Wiadomo, niski wzrost idzie w trąbę, ale nie trąba decydowała na Sądzie niebiańskim, tylko co innego decydowało tutaj. Ogrodnik uruchomił niebiański komputer, przejrzał dane faceta i to co tam wtedy zaczęło się dziać w tym komputerze przechodzi ludzkie pojęcie. Widząc te wszystkie dane, czyli postępowanie tego niskiego człowieka na ziemi ogrodnik nie mógł w to uwierzyć. Patrzył w komputer i widząc to wszystko aż kręcił głową. Facet miał tyle grzechów podczas swojego pobytu na ziemi że trudno było sobie to wyobrazić w pierwszej chwili. Ale komputer niebiański nie kłamał. Stało tam czarno na białym, że okularnik z dużą trąbą za życia popełnił masę ciężkich grzechów. Były to takie grzechy zaborcze. Ten facet był po prostu złodziejem, oszukańcem, kłamcą i niczym kat dla ludzi. Fakt, że był takim złodziejem w imię prawa, ale prawa tego ziemskiego, tego prawa Orła w koronie, które jednak w niebie już się nie liczyło. Tu stanowiło inne inne prawo. Prawo dobroci, prawo dzielenia się chlebem z bliźnimi oraz dzielenia się wszystkim z wszystkimi, by świat był przyjaznym światem dla wszystkich żyjących. Facet według taryfikatora i kalkulatorka, w który był wyposażony ogrodnik w niebie najpierw dostał karę chłosty i to na gołą „dupę”. Następna kara wynosiła 447 lat zsyłki do krainy pohańbienia. Tak, tak to nie pomyłka, 447 lat zesłania w krainę chamstwa, gdzie królowali na każdym rogu ulicy prostacy, oraz „teleskopy” to znaczy ludzie, którzy interesowali się życiem innych ludzi. Tam naprawdę królowały wszelkie niekumacje w ludzkich głowach jakie sobie można było tylko wyobrazić.
Stasiu Kankamander usłyszawszy wyrok z ust ogrodnika, który był przewodniczącym Komisji Drzwi Przejściowych Między Ziemią a Niebem zaczął teraz krzyczeć i podważać głośno wyrok niebiański. Nie chciał się z tym zgodzić. No bo i jak? Krzyknął w pewnej chwili:
Ratuj starcze. Ja nie chciałem, ja chciałem wtedy darować ci te długi składek wiadomo jakich. Ja chciałem Ci przecież pomóc, podać Ci moją pomocną dłoń tak jak podawałem ją innym.
Ogrodnik słysząc to teraz z jego ust wreszcie przypomniał sobie tego gołego faceta o karlim wzroście z dużą fają na wierzchu tak jak go Ojciec stworzył. Fakt, że przez pomyłkę go stworzył, ale to już inna historia. Ogrodnik zmrużył oczy. Tak to był on. To był ten, który go zabił za życia swoim słowem w tym przeklętym urzędzie. Ogrodnik nie wiedział co począć. Trochę było mu żal karła z dużą trąbą. Ale Sąd to Sąd, a tutaj w Niebie trzeba postępować według prawa niebiańskiego. Nie ma litości dla takich jak ten niski facet. Nie ma raju dla takich. Stasiu krzyczał coraz głośniej:
Wybacz, przebacz, daruj grzechy. Ja naprawdę nie wiedziałem, że tak postępować nie wolno. To wszystko przez naczelnika, który mi kazał to wtedy robić. Tak, to oni, to te ludki z miasta gdzie jeżdżą tramwaje przysyłali mi co rusz nowe to ustawy, paragrafy by karać tych co spóźniają się.
Kankamander krzycząc to teraz miał nadzieję, że obroni się przed wyrokiem niebiańskim, ale niestety nie udało się. Niebo to niebo i wyjścia nie ma. Przez wiele lat ten niski facet mógł się zastanowić nad swoim postępowaniem, zmienić się, lecz on wolał żyć z nagród, które otrzymywał za niszczeni ludzi w imię prawa. Cieszył się z nieszczęścia innych, więc teraz musi ponieść za swoje czyny karę.
W chwili lamentu niskiego faceta rozległ się głos, głos potężnej siły i mądrości, którą zwykły człowiek nie jest w stanie pojąć, bo wszystko na tym świecie minie, ale ten głos nigdy nie pzreminie. Ten głos mówił teraz do Kankamandera:
GŁUPI BĘDĄ MĄDRYMI, A MĄDRZY BĘDĄ GŁUPIMI. MAŁYCH PAN WYWYŻSZY POTĘGĄ PRAW CZYSTYCH.
W pierwszej chwili Kankamander słysząc te słowa uśmiechnął się drwiąco ponieważ opatrznie zrozumiał je. On pomyślał, że skoro jest mały to jakiś pan go zaraz wywyższy i zarazem nie potępi za to co robił na ziemi. Przez chwilę poczuł się pewnie, tak pewnie że do ogrodnika pokazał język, swój obleśny urzędniczy język mówiąc z uśmiechem na ustach:
Widzisz starcze mali będą wywyższeni.
Jednak teraz, w tym momencie pod jego stopami otworzyła się mała klapa, zapadnia, następnie niski wzrostem Stasiu poleciał prosto w dół, w nieznaną otchłań dla niego. Poleciał tak jak stał przed komisją, czyli zupełnie nagi. W czasie jego lotu jego genitalia i zarazem strasznie duża trąba wyglądały komicznie z góry gdzie zasiadała niebiańska komisja. Po chwili zniknął komisji z oczu w nieznanej dla niego otchłani. Tam, w krainie chamstwa i wszelakich łotrów, pijanych zboczonych rolników , którzy za życia bili i gwałcili swe żony oraz złodziejskich jebanych urzędasów, którzy męczyli ludzi ustawami, oraz kryminalistów wszelakich wszelkiej maści, a także nieczułych księży za życia, którzy jedynie co potrafili to zbierać od ludzi kasę i straszyć ich w zamian piekłem był między nimi mały nagi facet. Stasiu w krainie tej spotkał tam swego ojca, który odsiadywał już dziesiąty rok ze swojej tysiącletniej kary zsyłki na którą był skazany za to co robił ludziom na ziemi. A stary Kankamander robił to co robił, był komornikiem w Urzędzie Skarbowym, czy trudnił się złodziejstwem w biały dzień zasłaniając się prawem Sejmu. Stasiu spotkał tam też nawet swego idola z dzieciństwa niejakiego mistrza krzyżackiego Ulricha Von Jungingena, czy jak mu tam było. Spotkał tam też dnia pewnego Hitlera i Stalina, którzy po katorżniczej pracy planowali „skok na miejscowy bank”. Zresztą młody Kankamander spotkał tam wiele szumowin, o których nie czas i nie miejsce wymieniać w tej opowieści z imienia i nazwiska. Plotka jeno głosiła, że sąsiadem młodego Stasia Kankamendera był sam Iskariota, czyli po prostu Pan Judasz. Tak, tak, to ten sam co zdradził samego Syna Bożego i to za ile? Za jedyne trzydzieści srebrników. Co za świnia.
Niebo to jednak Niebo. Niebo to nie tylko chmury i piękne obłoczki i tak już pozostanie na wieki i dobrze że tak pozostanie. W Niebie panuje spokój, miłosierdzie i dobro.
Stary ogrodnik uwielbiał wieczorami siedzieć przy swoim niebiańskim oknie i obserwować z góry ludzi na ziemi. Obserwował wszystkich ludzi. Tych głupich, trochę głupszych, mądrych, mniej mądrych. Lubił tez obserwować „kobitki” wszelkiej maści, szczególnie gdy one były pod prysznicem. Chciał koniecznie też ostrzec Wacka Miję, tego kierowcę z pekaesu, aby ten dalej nie oszukiwał na biletach PKSu ponieważ za to co robił Wacek Mija dotychczas, tu w niebiańskim komputerze miał na dzień dzisiejszy już wyrok dwa lata zsyłki w krainę pohańbienia. Ale nie mógł ogrodnik tego uczynić, to znaczy nie mógł poinformować o tym Miję. Chciał też ostrzec młodą Gumiańską, która wieczorem uwielbiała przed swym laptopem używać paleca. Fakt to było dosyć higieniczne, ale niestety z lekka zabronione. Karane półrocznym zesłaniem w krainę pohańbienia. Ale w sumie co to są za kary w porównaniu z karami obydwu łotrów KANKAMNDERÓW, przecież to tyle co nic.
Życie jest dziwne ..SŁAWEK B,,,
PS
Mam pytanie do wszystkich czytających to dziwne (nie) opowiadanie. Czy ktoś może wie w jakiej walucie płaci Bóg? Czy płaci kartą też? Z tego co wiem, z tego co słyszałem do tej pory dolarów, ani euro oraz rubli transferowych w niebie nie ma. Nie słyszałem też by Bóg przyjmował kasę na przykład za chrzciny, komunię świętą, bierzmowanie, ślub katolicki lub pogrzeb. Nigdy też nie słyszałem by Bóg zabrał komuś z mieszkania na przykład pralkę, lodówkę, laptopa. Naprawdę warto się nad tym zastanowić. A teraz idę posłuchać „Perosnal Jesus” bo wierzę, że każdy z nas ma personalnego Jezusa.
Tekst najeżony błędami, interpunkcja doprawdy śladowa, język koślawy i zbyt "mówiony", by to można było nazwać literaturą.
Przede wszystkim popraw to, skróć, podziel na części.
Póki co jestem na nie.
"Gapciu! – z zamyślenia wyrwało mnie nawoływanie ze strony chatki – pozostali szykowali się do pracy i chcieli, bym do nich dołączył. Pośpieszyłem więc czym prędzej, poprawiłem czapkę, chwyciłem kilof i kaganek, po czym ruszyłem za innymi, śpiewając po raz enty, jak jakąś kuriozalną mantrę, słowa:
- Hej ho, Hej ho, do pracy by się szło!"
Oj Gapciu, Gapciu chciałoby się powiedzieć. Jak ktoś kiedyś mądry rzekł: "Każdy tekst można skrytykować, wyśmiać, bo tak to już w życiu bywa, że jeden lubi to, a drugi tamto". Ja napiszę, że powiedzieć beznadzieja, to jakby to pochwalić. Zdecydowanie jestem na "NIE". to pseudo słowiańska literatura.
Dziękuję za uwagę.