I tu dochodzimy, niestety, do wydarzeń zasadniczo w skali tego opowiadania najważniejszych, czyli do śmierci Piotrka i to jest dalszy ciąg tego momentu, kiedy mi pęka serce i nie bardzo wiem, jak to napisać, żeby mi jednak nie pękło, ale spróbuję. Siedziałam w recepcji i właśnie meldowałam pana z Czech, który powiedział po polsku „dzień dobry”, a potem już tylko się uśmiechał, a ja po czesku umiałam powiedzieć „zachod” i „brambory” i oba te słowa były akurat wysoce nieprzydatne w celu wyjaśnienia temu panu, że w całym budynku panuje absolutny zakaz używania ognia. Więc się uśmiechałam również, bo nic lepszego nie przychodziło mi do głowy i wtedy zadzwonił Piotrek i powiedział, że umiera. Dałam uśmiechniętemu panu klucze od pokoju i pomachałam w kierunku schodów, że tam ma iść w lewo i do góry. Piotrek coś jęczał w słuchawce, a ja jeszcze pobiegłam za uśmiechniętym panem, żeby mu oddać dowód, bo zapomniałam od tych bramborów w głowie i dopiero wtedy się zainteresowałam, na co umiera. Powiedział, że na serce, bo coś go kłuje i mu wali, a ja powiedziałam, że jak wali to dobrze, a on powiedział, że za mocno wali i że ciężko mu się oddycha. Więc zapytałam się go, ile wypił, a on mi na to, że dziś to prawie nic, może z sześć piw i żebym przyszła jak najszybciej.
Tyle tylko, że najszybciej to było dopiero dwie godziny później, jak skończyliśmy z Maćkiem pracę, a Piotrek był już wtedy dziwnie szary na twarzy i tak płytko oddychał, jakby mu się płuca skurczyły do rozmiaru suszonych śliwek. I dopiero wtedy żeśmy się naprawdę wystraszyli i zaczęliśmy biegać wokół niego tak jakoś bez ładu i składu, nie bardzo wiedząc, czy przykrywać go kocami, czy wachlować, czy poić wodą i w efekcie robiliśmy wszystkie te rzeczy na raz, a on charczał i patrzył co chwilę w kąt pokoju, gdzie wcześniej narzucał jakichś szmat i bał się, o boże, jak on się bał.
– Dzwonimy po pogotowie – powiedziałam w końcu do Maćka, chociaż wiedziałam, że to będzie koniec naszej z Piotrkiem przyjaźni i naszego romansu i w ogóle wszystkiego, bo go przecież w tym szpitalu wylegitymują i będzie klops.
– Nie dzwońcie – powiedział słabo Piotrek i Maciek zastygł z telefonem w okolicach policzka. – Proszę.
Maciek spojrzał na mnie, wzruszyłam ramionami, on też wzruszył ramionami i żadne z nas nie potrafiło podjąć decyzji, dzwonić, czy nie dzwonić, bo może mu zaraz przejdzie i wtedy nam nie wybaczy do końca życia, żeśmy zadzwonili.
No i żeśmy nie zadzwonili.
A parę minut później Piotrek dźwignął się z kanapy i jeszcze raz spojrzał w ten kąt pokoju, na tę stertę szmat, pod którą coś tam chował sam przed sobą, jakieś swoje demony, co to na koniec przyszły upomnieć się o jego dawno obiecaną duszę, a potem opadł z powrotem na poduszki i to był właśnie koniec.
I wtedy to już Maciek zadzwonił po to pogotowie, a ja coś krzyczałam chyba i szarpałam Piotrka za bluzę i klepałam go po twarzy i nie wiem, jak długo to trwało, chyba całe wieki. Pogotowie w końcu przyjechało, ale nawet nie wyjmowali tych swoich sprzętów do ratowania życia, bo już nie było w Piotrku żadnego życia do ratowania. I zabrali go w worku, który wbrew powszechnej opinii wcale nie był czarny, tylko intensywnie niebieski, taki w odcieniu dojrzałego Smerfa.
A resztę już znacie: zakopaliśmy go pod krzywą brzozą, przy samej bramie cmentarza, odprowadziliśmy do domu jego roztrzęsioną (Parkinson) matkę i pokłóciliśmy się o sprawy fundamentalne.
Czy życie ma sens.
Maciek, że owszem.
Ja, że nie.
Bez Piotrka ciężko będzie z opowiadaniem. Drugiego takiego bohatera ciężko wskrzesić, chyba że będzie dokładnie na przeciwległym biegunie. Czekam na dalszy ciąg.