Byłam dzisiaj świadkiem historii ze swojego dzieciństwa. Położyłam się akurat na podłodze supermarketu i próbowałam zwalczyć absurdalny strach związany z zapadającym się na mnie sufitem, gdy patrzę bardzo wysoko w górę w miejscach publicznych. By na chwilę odpocząć od tej nieustannej walki, przechyliłam głowę w lewo. Widziałam dokładnie wszystkie niemarkowe płatki śniadaniowe i różne rodzaje muesli. Z orzechami, z rodzynkami, z figami, z kawałkami płatków w polewie jogurtowej, z błonnikiem, z laktozą, bez laktozy, z glutenem, bez glutenu, ze smakiem, bez smaku. Pod półkami ciągnęły się tory kurzu i resztek jedzenia, kawałki gumy od butów, pogniecione rachunki i inne niezamiecione śmieci.
Z drugiej strony migały do mnie trampki, takie ze światełkami, które zapalają się przy każdym ruchu i gasną w bezruchu. Trampki o kolorze spełnionych marzeń siedmiolatki i zapachu nowości, który wędrował do mnie spod półki. Trampki nie były same, stały naprzeciwko dorosłych butów ze skóry na gwarancji, o niebiańskim połysku bezbarwnej pasty, przepełnione powagą swojego zadania. Nie dawały sobie przerwać, ani piskiem ani błyskiem.
- Czego ty znowu teraz chcesz? - powiedziały skórzane buty butnie.
- Chcę już iść do domu, mamo – odpowiedziały im trampki i przydeptały sobie sznurowadła.
- Zaraz skończymy zakupy, a potem pójdziemy na spacer, tak jak mówiłam – odburknęły te drugie. - Jest taka piękna pogoda, po co ty chcesz siedzieć w domu?
- No, mamo. Chcę poczytać książkę! - zaskrzypiały trampki. Zauważyły sznurowadła i zawiązały na wdzięczne supełki.
- Będziesz marnować taki dzień na czytanie książek – powtórzyła już piąty raz tego dnia mama i ruszyła z miejsca.
Półka delikatnie zaszurała i pochyliła się nade mną. Zanim zdążyłam przebić się spojrzeniem na drugą stronę, ich już nie było. Zerknęłam znów w górę i zapatrzyłam się w jarzeniówkę. Po kilku minutach jej żar rozrósł się na boki, wyciągnął w ramionach, postarzał o trzydzieści lat i założył leginsy w panterkę. Narzucił bluzę na zamek i włożył ręce w kieszenie. Wisiał nade mną i marudził, że siedzę w domu zamiast iść na podwórko. Dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że co ze mnie będzie, że nic dobrego, że wszyscy się bawią, a ja patrzę na jarzeniówkę.
Obróciłam głowę w prawo i tutaj także nie znalazłam zrozumienia. Moja wypalona twarz odbijała się w lodówce i drwiła ze mnie podstarzałym odbiciem, które zagląda przez szparę w drzwiach i widzi jak ta najmłodsza bawi się w udawaną herbatkę z krainy czarów. Kręci nosem i wzdycha wraz ze słońcem “jak ona tak może, kiedy ty tak świecisz, grzejesz, obnażasz się między chmurami, białe piersi twe nienaznaczone zmarszczką, chciałabyś ją tulić, jakbyś sama ją rodziła, godzinami pieścić i nacierać jej plecy czerwonymi, a potem brązowymi paskami, chciałabyś ją wykarmić, doglądać, dojrzeć, aby wydała z siebie owoc soczysty przepełniony przyszłym nasieniem.”
Tyle tylko potrafiłam zrozumieć zanim znów przypomniałam sobie o suficie, o jego ciężarze, tych wszystkich cegłach i płytkach, kablach elektrycznych i rurach pełnych wody. Przez czarną dziurę z jarzeniówki przebijały się nieskończone odłamki, płaty, nierówne prostokąty całości odkładające się na mojej twarzy, klatce, udach, kolanach, nawet między biednymi podkurczonymi palcami u stóp.
Wstałam z podłogi i dałam sobie temu spokój na dziś. Wyszłam zza półki i poszłam z powrotem do magazynu. W ciągu jednego dnia potrafię przeorganizować cały dział spożywczy na zapleczu. Czasami starcza mi sił, by dwa razy rzucić wyzwanie sufitowi z bezpiecznej, ceramicznej odległości i doczekać nocy. Otworzyć drzwi i zobaczyć, jak czeka na mnie w łóżku, głaszcze moją połowę i przerzuca bezczelnie kolejną stronę.