Znikąd donikąd

Adrian Holecki

 

 

Znajomi wyrzucili mnie naprzeciwko Dworca Głównego. Szybko przebiegłem na drugą stronę ulicy na przerywanym już zielonym świetle. Stanąłem przed tylnym wejściem do dworca. Miałem na sobie granatową koszulkę, granatowe spodenki w ledwo widoczne białe prążki i, jakże inaczej, granatowe trampki. Ostatnio często wybieram ten kolor. Nie wiem dlaczego. Na plecach dźwigałem swój niewielki beżowy plecak, na lewym ramieniu zwisała mi podobna ale nieco jaśniejsza bawełniana torba. W prawej ręce trzymałem… granatowe śpiwór i plecak. Niechętnie zrobiłem kilka kroków i wszedłem do budynku. Spojrzałem na tablicę z rozkładem odjazdów, a następnie zerknąłem na lewy nadgarstek. Zamiast zegarka były na nim festiwalowe opaski. W ciągu ostatnich trzech dni złapałem się na tym kilkadziesiąt razy, mimo tego ciągle spoglądałem na rękę. Poprawiłem torbę, tak by nie spadła mi z ramienia. Z lewej kieszeni wyjąłem niemal rozładowany telefon. Trzynasta jedenaście. Czterdzieści pięć minut do odjazdu pociągu. Chciało mi się lać.

Nie miałem drobnych. Kibel na dworcu kosztuje dwa pięćdziesiąt – tanie, niedobre piwo. Do pociągu mogłem nie doczekać. Idealnym pomysłem okazała się wycieczka do Arkad. Choć znajdują się kilkaset metrów od budynku dworca, stanie na światłach i omijanie ślepo zmierzających donikąd ludzi powodują, że droga tam zajmuje jakieś osiem minut. Niecierpliwie doszedłem do galerii, w której uderzył mnie przyjemny chłód. Toboły zostawiłem przy umywalce, odlałem się, umyłem ręce i opłukałem chłodną wodą spoconą twarz. Dopełniło to poczucie ulgi.

Na peron wszedłem o trzynastej trzydzieści trzy. Usiadłem na zwiniętym śpiworze i zacząłem snuć plany na resztę dnia. Nie były zbyt ambitne. Zastanawiałem się, kto w czasie wakacji korzysta z połączenia o tak nietypowej porze. Ludzie pracujący zaczynają oblegać pociągi dopiero godzinę później. Wydało mi się oczywistym, że większość pasażerów będą stanowić ci, którzy odwiedzili Wrocław w jakiejś konkretnej sprawie i minie sporo czasu, zanim zjawią się tam ponownie. Rzeczywiście, nie zauważyłem wśród nich znajomych choćby z widzenia twarzy. Poniekąd mnie to ucieszyło. Podejrzewam, że większość z nich właśnie zaliczyła umówioną od kilku miesięcy wizytę u lekarza specjalisty. Pociąg podstawił się o trzynastej czterdzieści sześć. Dziesięć minut przed planowym odjazdem.

Znalazłem wolne miejsce. Bawełnianą torbę, śpiwór i namiot rzuciłem na bagażową półkę. Plecak trzymałem między nogami. Zacząłem szukać gier w służbowym telefonie. Znalazłem kulkę, którą trzeba było odbijać podestem i burzyć nią ułożone klocki. Było to straszne, ale książkę miałem na dnie plecaka. Z resztą, byłem zbyt zmęczony. Zasnąłbym po kilku akapitach. Słuchawki od trzech dni leżały na moim biurku w firmie. Brak słuchawek to zawsze sytuacja potencjalnie problematyczna.

- Przepraszam, czy ja pani przeszkadzam? – spytała stara baba jeszcze starszą babę.

- Dlaczego?

- Już dziesiąty raz obraca się pani i bezczelnie na mnie patrzy, jakbym była głupia. Nie czuję się z tym dobrze.

Zaczyna się, pomyślałem.

- Nie, nie. Skądże – bazyliszek zaczął się pilnować i nie odwracać głowy w lewo.

Pięć minut przed odjazdem pociągu dosiedli się do mnie matka z synem. Ona niesamowicie gruba, on kościsty. Rzuciła swój turystyczny plecak na półkę obok moich rzeczy. Dzieciak wyciągnął z reklamówki longera z KFC.

- Mamo, chcesz?

- Nie, nie. Jedz.

Zżarł ich cztery, przed każdym pytając matkę, czy ma ochotę. Kiedy skończył jeść, przesiadł się na inne miejsce, tłumacząc to tym, że przeszkadza mu słońce. Wówczas jego matka zaczęła wyciągać z reklamówki longery. Kiedy wpierdalała trzeciego, konduktor przyszedł skontrolować bilety.

- Czy jest mi pan w stanie sprawdzić teraz pewne połączenie? – spytała, przeżuwając.

- Tak, oczywiście – odpowiedział.

W jego oczach ujrzałem inną odpowiedź. „Nie płacą mi za to, a poza tym nie mów do mnie z pełną gębą, gruba świnio”. Lubię konduktorów. Większość z nich jest uprzejma i wykonuje swoje obowiązki bez zbędnej nadgorliwości. Jest wśród nich kilku służbistów, ale są to wyjątki. Dlatego w głębi rozumiałem tego ciągle młodego chłopaka i życzyłem mu, żeby trafiał na takich pasażerów jak najrzadziej. Matka wymieniła datę, początek i cel podróży oraz liczbę osób, która będzie jej towarzyszyć. Konduktor, chcąc mieć ją z głowy, odszedł, by sprawdzić połączenie.

W tym momencie na miejsce wrócił synuś. Wyciągnął z reklamówki słuchawki i kolejnego longera. Po chwili wrócił konduktor. Udzielił jedzącej czwartą kanapkę kobiecie szczegółowych informacji i poszedł dalej kontrolować bilety.

- Pani ma bilet na Intercity, który odjechał kwadrans przed nami – zwrócił się do bazyliszka.

- Ale ja nie wiedziałam. Co teraz?

- Nic. Sprzedam pani nowy bilet, a ten opiszę. Odda go pani w kasie i zwrócą pani pieniądze – miał prawo wpieprzyć jej mandat. Nie zrobił tego.

Całą sytuację z pełnym zaangażowaniem obserwowała poirytowana wzrokiem bazyliszka baba. Spojrzałem na zegarek i ponownie zobaczyłem na nadgarstku dwie festiwalowe opaski. Nie byłem przyzwyczajony do tego, że poza domem nie miałem na ręce swojego sikora. Kiedy nie brałem go ze sobą, bo wiedziałem, że jest jakieś ryzyko zgubienia go lub zniszczenia, łapałem się na tym, że macham lewą ręką, jakbym był porażony. Czuję się bez niego źle. W domu ściągam go jeszcze przed zdjęciem butów, tak mi przeszkadza. U kogoś w mieszkaniu nie zdejmuję zegarka nigdy. Było poza domem tylko jedno miejsce, w którym go zdejmowałem go  ręki. Było. Ale to inna historia.

Ostatnią osobą w zasięgu mojego wzroku była otyła starsza pani. Czytała kolorowe pismo. Przynajmniej tak mi się zdawało, dopóki nie spostrzegłem, że cały czas wpatruje się w jedną stronę. Całkiem bez ruchu. Oczy miała otwarte, zatem nie spała. Nie zauważyłem, żeby oddychała. Może umarła? Może. Obserwowałem ją przez chwilę. Wreszcie zauważyłem, że delikatnie drapie kolano wskazującym palcem lewej ręki. Niech żyje długo i w zdrowiu.

***

Dojeżdżałem powoli do swojego smutnego miasteczka. Wstałem, żeby zdjąć swoje graty z bagażowej półki. Pociągnąłem za torbę, jednak wystająca z niej karimata została u góry, gdyż moja współtowarzyszka podróży raczyła przygnieść ją do ściany swoim plecakiem.

Wysiadłem wreszcie z pociągu. Nie spędzałem w nim więcej niż półtorej godziny dziennie. Był to czas, który przelatywał mi przez palce. Zwyczajnie bezpowrotnie go traciłem. Jakoś mnie jednak inspirował. Patrzyłem codziennie to na mądre, to na głupie twarze. Podziwiałem nienarzucających się nikomu spokojnych pasażerów. Wymyślałem, jakie upokarzające kary powinni ponieść ci, którzy zmuszają resztę do oglądania ich głupoty. Wiedziałem, jak chcę być postrzegany, a jak nie. Widzę w pociągu wszystko. Bogactwo i biedę. Skromność i pewność siebie. Przyzwoitość i bezczelność. Widzę gejów, grubasów, gburów, chamów, śmierdzieli. Widzę zadufane w sobie, wyprute z wszelkiej empatii biznesowe kurwy. Tych przyzwoitych też jest sporo, ale na nich nie zwracam większej uwagi.

Ciekawe, jak mnie postrzegają. Czasami, kiedy nie mam ze sobą książki, czuję się głupi. Sam w swojej świadomości uniżam się wtedy przed tymi, którzy czas w podróży wykorzystują na lekturę. Imponuje mi to. Nigdy z nikim nie rozmawiam, do nikogo się nie uśmiecham. Jestem, ale staram się być niezauważony.

***

Kiedy wreszcie wszedłem do klatki schodowej uderzył mnie przyjemny chłód. Już byłem w domu. Zerknąłem jeszcze do skrzynki na listy i w miarę żwawo wszedłem na trzecie piętro. Chwyciłem za klamkę. Zamknięte. Nie było nikogo. Otworzyłem drzwi i rzuciłem swoje manele na podłogę. Szczęśliwie na półce w przedpokoju leżały nożyczki. Chwyciłem je i prędko rozciąłem festiwalowe opaski. Drzwi mojego pokoju były otwarte. Obejrzałem się i zobaczyłem, że na gramofonie leży przesyłka, której oczekiwałem. Pospiesznie wszedłem do pokoju i rozerwałem kopertę. Nahacz. Już go czytałem, ale koniecznie chciałem mieć go na półce.

Przez chwilę trzymałem książkę w obu rękach i po prostu w ciszy na nią patrzyłem. Wtedy to poczułem. Mechanizm obronny mojego organizmu w jednym momencie, gdzieś zupełnie poza moją świadomością, przestał działać. Udało mi się przez trzy dni nie odwiedzić festiwalowego toi toia. W jednej chwili potwornie zachciało mi się srać. Rzuciłem książkę z powrotem na gramofon i bez zdejmowania butów pobiegłem do kibla.

Wziąłem prysznic i nago poszedłem do własnego pokoju. Rozłożyłem łóżko, położyłem się i przykryłem kocem. Nie dlatego, że było mi zimno. Nie umiem zasnąć bez czegoś miękkiego. Cudownie. Nie ma nikogo. Nikt nie woła, nikt nie pyta. Nie wiem jak długo. Przeczekam cierpliwie trzy tygodnie. Moi domownicy wyjadą na kilka dni. Wcześniej zgłoszę w pracy niedyspozycyjność, zrobię zakupy. Wreszcie zamknę się w czterech ścianach, nie włączę ani na chwilę telewizora, nie skorzystam z komputera. Nie zobaczę przez ten czas ludzkiej twarzy. 

 

Adrian Holecki
Adrian Holecki
Opowiadanie · 5 grudnia 2017
anonim