Zapach zimy

Adrian Holecki

 

Wyrobiłem sobie niedobry nawyk. Za każdym razem, kiedy kończyłem pracę po zmierzchu, w drodze na dworzec odwiedzałem żabkę i kupowałem sobie piwo. Chowałem je do plecaka, gdzie czekało, aż dojadę do domu. Po czterdziestu minutach było jeszcze na tyle zimne, że nie traciło dobrego smaku, ale już na tyle ciepłe, że można było je wypić kilkoma większymi łykami. Na stacji wyciągałem je, podchodziłem do trakcyjnego słupa, zahaczałem kapsel o tabliczkę z napisem „Urządzenie elektryczne. Dotknięcie grozi śmiercią” i uderzałem z góry otwartą dłonią. Czułem się pewnej, kiedy miałem ze sobą jakąś kapotę, wtedy zawsze można było za pazuchą ukryć je przed policją. Z upływem letnich dni siłą rzeczy kończyłem pracę po zmierzchu coraz częściej.

Stałem przed lodówką w żabce. Szybko zdecydowałem się na becksa z białą etykietą. Wiedziałem, że jest produkowany na licencji w Polsce i nie jest tak dobry jak ten importowany z Bremy. Mimo wszystko jest dobry. Otworzyłem lodówkę i chwyciłem butelkę.

- Kurwa – zakląłem pod nosem.

Było ciepłe. Spojrzałem na wszystkie piwa w lodówce. Na żadnej z butelek nie osadziła się skroplona para. Lodówka nie chłodziła, a trzymała jakąś określoną temperaturę.

Nie chciałem już tego piwa. Zastanowiłem się dwa razy. W końcu stanąłem w kolejce do kasy.

- Dobry wieczór – kasjer mówił z wyraźnym wschodnim akcentem. Zapewne był jednym z licznych we Wrocławiu ukraińskich studentów.

Podałem mu butelkę.

- Tylko to? – spytał.

Nie, kurwa, jeszcze dziesięć mam w koszyku, pomyślałem.

- Tak – odpowiedziałem oschle. Wyjąłem z portfela kartę.

Zeskanował kod kreskowy. Kasa dziwnie zapiszczała.

- Asiu!  - zawołał. – Gdzie trzymamy rolki?

- Skończyła się? – spytała, wychodząc z zaplecza. – Musimy zamknąć sklep. Nie mamy więcej. Skoczę szybko do fresha, pożyczę od nich.

Ja pierdolę, pomyślałem. Skojarzyłem, że mam w portfelu akurat pięć złotych. Zostawię je i nabiją sobie piwo, kiedy kasjerka wróci. Otworzyłem kieszonkę z bilonem. Trzy z groszami. Jak to, kurwa? No tak, dałem dwa złote napiwku facetowi tankującemu za mnie samochód na orlenie.

- Dobranoc – zostawiłem piwo na ladzie i wyszedłem ze sklepu.

Byłem wykończony. Przy rześkości trzymała mnie świadomość, że do odjazdu pociągu zostało kilkanaście minut. Musiałem się sprężać. Wiedziałem, że kiedy usiądę w miękkim fotelu ogrzewanego szynobusa, moje siły opadną z hukiem. Nałożyłem na uszy słuchawki. Włączyłem „Korova Milky Bar” i poszedłem prosto na dworzec.

Szukałem wolnego miejsca na początku składu. Robiłem tak zawsze. Miałem wówczas krótszą drogę do domu. Istotniejsze było jednak to, że konduktorzy sprawdzali bilety od pierwszego i ostatniego wagonu ku środkowi. Znalazłem miejsce, a mój bilet został skontrolowany dwie minuty po odjeździe. Powiesiłem sobie plecak na kolanie, zamknąłem oczy i zasnąłem.

***

Wyszedłszy z pociągu, poczułem chłód. Nie był to lichy chłodzik na zakończenie pogodnego jesiennego dnia będący efektem tego, że ciepło szybko paruje przez nieosłonięte chmurami niebo. Dawał dość mocno w kość. Niebo było zachmurzone, zatem musiały napłynąć masy zimnego powietrza. Pachniało zimą. Liście nie zdążyły jeszcze zżółknąć, a trawa wciąż bujnie obrastała słupy i krawężniki. Mimo to, zapach zimnego powietrza mieszał się z wonią ogrzewanego węglem mieszkania w starym budownictwie. Zima próbowała wpieprzyć się bez kolejki. Nie ma na to szans, pomyślałem, choć nie miałem pewności, że jej się nie uda. Jak mamy ze sobą rozmawiać, jak mamy się rozumieć i budować jedność, skoro sama natura doświadcza nas wykluczającymi się nawzajem skrajnościami?

Minąłem słup i tabliczkę, na której powinienem otwierać piwo. Cieszyłem się, że go nie mam. Tego wieczoru wolałem upoić się zimnem, zapachem węglowego dymu, zmęczeniem… I stresem. Niczego nie było we mnie tyle co stresu. Od dłuższego czasu niewiele w moim życiu uległo zmianie. Jednak stres towarzyszył mi coraz częściej i coraz intensywniej. Sprawiał, że zapominałem o radościach, które przeżywałem kilka dni wcześniej. Przyćmiewał nawet mój wrodzony smutek. Czułem, jak osadza się na moich tkankach, jak czyni mnie ciężkim i zmęczonym.

***

Obudziłem się rześki i fizycznie wypoczęty. Jednak nie mogłem podnieść się z łóżka. Bałem się poranka, popołudnia, wieczoru. Nie dopuszczałem do siebie tej myśli, ale w końcu musiałem to przed sobą przyznać. Powodem mojego stresu była praca. Praca, której specyfika nie zmieniała się od kilku miesięcy. Było jej tak dużo, że zabierała mi lwią część mojego czasu. Przez pracę stałem się zwierzęciem. Pracowałem, jadłem i spałem. Przez pracę stałem się hipokrytą. Ignorowałem rzeczy, o których mówiłem jak o swoich pasjach. Przez pracę zapomniałem.

***

Szedłem ulicą Kościuszki w kierunku miejsca, z którego miałem odebrać samochód. Spojrzałem na sklepową witrynę i zobaczyłem swoje odbicie. Gość, którego widziałem, przerażał mnie. Miał nieuczesane włosy i zarośniętą twarz. Jego oczy były cofnięte, jakby wbite w oczodoły. Wydawały się małe. I bezbarwne. Był czerwony, jakby permanentnie pijany. Garbił się.

Zobaczyłem go i wtedy to zrozumiałem. Tkwiłem w swoim życiu jak w czyśćcu. Ciasne, ciemne, bez możliwości ucieczki. Bałem się go, bałem się w nie brnąć. Nie miałem też odwagi go zakończyć.

Nie chciałem być nim. Pierwszy raz odczułem potrzebę dotyku drugiego człowieka. 

 

Adrian Holecki
Adrian Holecki
Opowiadanie · 5 grudnia 2017
anonim