Stoisz i krzyczysz. Nie jest to głos cichy i stłumiony. Wydajesz najgłośniejszy odgłos, na jaki stać twoje gardło i struny głosowe.
Brak. Pustka i nicość. Mgła szarego miasta i nieoświetlonych ulic. Z daleka żarzy się delikatnie stara lampa. Za słaba, aby móc obdarzyć fotonami całą widoczną przestrzeń.
Nie przejeżdża żaden samochód. Jest bardzo późno. Zmrok otula swoim płaszczem horyzont i jeszcze dalej. Niewiadomo, jak daleko.
Dekadencki stan wdziera się w dusze, jak ostrze miecza. Nawet Szatan płacze, jak to pisał Leopold Staff.
Po donośnym krzyku, upadasz na pobliski krawężnik. Pomału próbujesz podnieść się do pozycji siedzącej. Wygrzebujesz ostatniego papierosa. Odpalasz go starą zapalniczką BIC.
Łzy spływają Ci po policzkach. Oczy masz zaczerwienione i podkrążone od bezsennych nocy. Twoje zapadłe powieki wyglądają jakby ostatni raz widziały życie, lata temu. Żywy zombie, mówiłeś do siebie, gdy widziałeś się w lustrze. Teraz jest gorzej. O wiele.
Wiesz, że po Ciebie idą. Do tego, zdajesz sobie sprawę, że ten czas nadejdzie niedługo. Pare chwil i wszystko się skończy. Ostatnim, co poczujesz będzie dym otulający zaczernione płuca.
Dostrzegasz ich. Ciężko byłoby nie dostrzec. Wysokie, smukłe postacie stojące naprzeciwko jezdni. Z wyglądu przypominają połączenie Kostuchy i Slender Mana. Jednak twarzy nie widać. Kaptur, niczym u Dementorów. Tylko, że oni nie wysysają duszy, ale ją przenoszą.
Dokąd? Nie masz pojęcia. Może do lepszego miejsca, albo i gorszego. Napewno gdzieś indziej, tego jesteś pewien.
Spoglądają w Twoim kierunku. Unoszą przednia kończynę w neutralnym geście. Wiesz co to oznacza. Znasz każde ich zachowania, studiowałeś je od bardzo dawna. Pomimo mgły, mógłbyś wszystko poznać.
Wstajesz, dalej trzymając papierosa w buzi. Nie płaczesz już. W głębi duszy, wiesz że tak się musi stać. Miałeś odejść i odejdziesz.
Wykonujesz pierwszy krok i znikasz w mgle, otoczony przez długie postacie oplatane czernią.