Kruczogranatowa noc.

thekrou

Delikatna mgiełka światła tliła się nad świecami rozstawionymi na ceglanym kominku. Nasze twarze wyraźnie płonące rumieńcem, były tylko czerwonymi plamkami w kosmosie tajemniczych, czarno-granatowych ształtów czychających w naszym pokoju.

Jednym słowem - było ciemno. Cholernie ciemno. Po pewnym czasie wzroki nasze łowiły coraz więcej mrocznych konturów w pomieszczeniu. Na szczęście, kształty owe nie poruszały się. Chyba.

Zresztą, nie robiło nam to wielkiej różnicy. Siedzieliśmy w łagodnym, ciepło-błękitnym letargu na grubym, zapewne czerwonym dywanie. Teraz - jak wszystko - dywan był czarno-granatowy, a my patrzyliśmy sobie w oczy. Bezustannie. Bez mrugnięc nawet. W świetliste i białe oczy na rozżarzonych licach.

Nie czekaliśmy na poranek - był zbyt odległy. Nie pamiętaliśmy wieczora - był wieki temu.

Zaiste - pomyślało jedno z nas - wielki jest Świat. Wielki i nieprzenikniony. Wie o tym każdy, także ten, kto nie zwiedził nawet sąsiedniego miasta.

Zaiste - pomyślało to drugie - Świat nieskończony jest w swym potencjale. I barwach. Boć cóż innego, jak nie barwy, kolory i odcienie stanowią o Świata naszego bogactwie?

Rozejrzeliśmy się po pokoju. Niespokojnie, acz powoli, wydłubując z mroku kolejne straszne kształty. Na próżno, bowiem na szczęście kształty owe nie poruszały się. Chyba.

Zatem li prawdą jest - pomyślało trzecie z nas - że Świat ten w pojemności dóbr swych i rozsądku granicach za małym się staje. Za małym dla dwóch istnień równoległych, w jedno połączyć się mających. Samodzielnie żrą one za dwóch, kolorytu swego ani w połowie Światu nie dostarczając, czyli bogactwa wzamian. Żrą łapczywie i po chamsku, nowe gęby złaknione po drodze dostarczając.

Biada! Biada to i hańba!

Z cichym, pojedyńczym stuknięciem a potem przeciągłym skrzypieniem otworzyła się czarna, zwęglona jakby okiennica. Za nią mieniła się granatowa poświata ciemnej i wciąż głębokiej nocy.

Czarna, jedwabna kotara, niczym chusta z prześwitującymi przezeń gwiazdy unosiła się lekko i trywialnie w objęciach nocnej bryzy. Żaden z kształtów zamieszkujących pokój nie poruszył się. Chyba.

Wieczna noc i wieczne zatracenie tego Świata - pomyślało czwarte z nas - polega na rozczłonkowaniu bytów sobie ewidentnie przeznaczonych, ktore - jak reakcja łańcuchowa - pociąga za sobą rozczłonkowania następne i następne, coraz bardziej dzieląc i różniczkując ten Świat. Pokrywając jego kwieciste i wielobarwne łąki szarym pyłem. Opadem fałszywej nadziei, bezsensu, depresji i schorzeń różnorakich.

Głos wewnętrzny, mimo że normalnie nieistniejący, był głosem bardzo donośnym. Męskim, stanowczym i okraszonym echem, ktorego nie powstydziłaby się najgłębsza studnia. Nawet tamta, ceglana z żurawiem, na placyku przed lepianką, przy której najstarsi nasi dziadowie mieli swoją ławeczkę i przy ktorej tworzył się zarówno nasz język jak i nasza kultura.

Gdy ostatecznie już ucichło głębinowe echo, zamknęliśmy oczy. Odbite płomienie tańczyły na naszych roziskrzonych twarzach. Świetlista, gęsta mgła nad kominkiem, czarny jedwab unoszony swieżym powietrzem. Stuk.

Mrugnęliśmy. Spojrzeliśmy na okiennicę.

Kształt stał na niej. Właściwie przeskakiwał to na jedną, to na drugą nogę. Wkońcu ustal na jednej, a szponem drugiej jął drapać czarne drewno.

Kruk.

Energicznie pokręcił dziobem, rozejrzał się chyżo, odczekał chwilę: nie za długą ale i nie za krótką - był profesjonalistą.

Nie byliśmy w stanie tego ujrzeć, ale wiedzieliśmy kiedy wbił w nas swój bystry wzrok.

Przemówił:

Dla was Świat zaczernion będzie,

Waszym jedynym nieszczęściem -

Żeście skąpi są w miłości.

Nevermore!

Natychmiast zerwaliśmy się z letargu. Zerwaliśmy się także z dywanu. Ptaszysko, trzepocząc głośno skrzydłami odleciało w nieznane.

Dobiegnęliśmy do włącznika światła, szybkim ruchem je włączyliśmy. I zniknęliśmy.

Stałem sam, jak głupi, na środku pokoju, o trzeciej nad ranem. Obok mnie rozłożone na wyblakło-czerwonym dywanie trzy lustra, na kominku dogasały ogarki poustawianych gęsto, grubych świec.

Było chłodno - ktoś otworzył okno. To zdarzyło mi się nie pierwszy raz. Nie dziwota, że jestem sam - która by chciała lunatyka?

Posprzątałem, zgasiłem światlo, zamknąwszy jeszcze okno udałem się spać w nadziei natrafienia na jakiś miły sen.

Pokój znów był czarno-granatowy. Jeden z tajemniczych kształtów zamieszkujących pomieszczenie poruszył się. Chyba.

thekrou
thekrou
Opowiadanie · 6 kwietnia 2003
anonim
  • frija
    Juz wiesz, ze mi sie podoba. Ma klimacik ktory lubie, a do tego ma Twoj niepowtarzalny klimacik, ktory lubie. :)

    · Zgłoś · 21 lat
  • hati
    Jak na razie to zwracam uwagę, że jest tu błąd ortograficzny. Ja nie wiem czy powinnam dalej czytać:)
    Ale jeszcze wróce do tego tekstu.

    · Zgłoś · 21 lat