Ja już nie wiem, co tu się dzieje,
malują i znikają nadzieje.
Czarna plama krzyczy,
fioletowa ryczy,
ktoś zawiśnie chyba na smyczy.
To jest wszystko z naszej winy,
kolory wokół nas fruwają
i jak ziemia znikają.
Ale to jeszcze nie już,
nie chcę tu być...
Ta miłość prawdziwa?
Czy ułuda życzliwa?
Tu się odcina twarze,
najpiękniejsi
topieni w nie swoim żarze.
Jestem za słaby,
cieszcie się wy z waszej odwagi.
Oh, tacy męczennicy!
Niech dołączę do waszego chóru,
ale to proszę, proszę...
Biegnie grupa dzieci, a tu
starzec zarabia swe śmieci,
w czarnym garniturze,
skórze i drogim futrze.
Zmuszani do rzeczy nie dla nas,
bici i tarci systemem,
samych okrutnych obrzydliwości...
Kiedy skończą się te okropności?
Pracodawca zarabia z katuszy,
ktoś komuś odcina uszy,
my robimy to -
ale innego cienia zło.
Ludzie wpadają i toczą się kamieniem,
do źródła, jak czarne, mówi: "Nie wiem."
Tarzają się w benzynie,
są też tacy, co w szafranie,
jak o blasku diamentu barwie.
Wszystko szybko, kurz się zbiera,
radości przywiewa i odwiewa.
Niezrozumiałe rzeczy...
Tylko Pan Prawda
niech się nie odwleczy.
Idea bezdomności się kłania i gości,
tak, by nie być w tym wszystkim.
Wolni i czyści.
Tam, gdzie duszy pragnienie,
rozpala ognisko - łaknienie!
Każdy coś mi przykazuje,
ale czy się w śnie ukazuje?
Tak płynę, płynę...
Wszystko powoli i inne.
Czuję się jak w lesie rozłożony,
ludzie nie rozumieją,
co skowronek mówi –
ja tak uśpiony.
Światłość się ukazała i ukazuje,
tu i w niebie...
Przytul ją do siebie.
Akt 2.
Tam, gdzie zapłakały kwiaty,
tam, gdzie zderzyły się światy,
wygrał siewca złoty,
wygrał lud z hołoty.
Dzieci biegły w szmatach,
wyżsi tonęli w swych dolarach.
Pięknie, wolno, nowe łono,
a ty, jak to drogo.
Wyjdź z nędznych rur,
w słonecznik się wtul.
Fabryk wiele, każda strzela
w małe cielę.
Chodź tu, biedny, do pasterza,
ty, oziębły.
Szafranowe me marzenie
mówi: „Czyń, a spełnię, bądź, a dotrę,
przez fiołkowe, długie pole,
zboże i słoneczników łoże,
radości schody.
Wbiegnij, wbiegnij,
kochany!”
Jadąc autostradą,
widzę tych, co jadą.
Tak w pokoju przez szybę
leci promień, dużo zdroju.
Słońce z drogi powstaje,
ja już nie czaję,
ja już nie zranie.
Świat odpada,
została w pałacu biesiada.
Teraz obudź się,
rozpyl uczucie
w tęczy -
to jest ukłucie,
tak tego świata
piękno przywróćcie.