Matka mówiła, że Bóg mieszka w niebie.
Sznur prania to jej różaniec.
„Modlitwa potrzebuje słów” – szeptała,
całując mnie w czoło i zgarniając
okruchy chleba ze stołu.
W nocy ściany płakały wilgocią,
a ona zbierała łzy chustką -
wyciskała je do słoików po ogórkach.
„To na wypadek, gdyby zabrakło wody święconej”.
Uczyłem się też innego Boga:
widziałem go na naszym balkonie.
Stał czasami z papierosem i wypatrywał.
Mężczyzna z wąsami,
który zamiast stygmatów nosił odciski.
Zostawił mi
klucz, śrubokręt
i jedną zapałkę –
„Żeby spalić co niepotrzebne”