Piszę do ciebie z dna pola pszenicy,
gdzie słońce wbija gwoździe w źrenice,
a każdy kłos jest płonącą wieżą kościoła –
wiem już, że Bóg mieszka w tubce cynobru
i w tym, jak zawijasz mój krzyk w bibułę ciszy.
Mój bracie.
Gdy księżyc pęka jak gorejąca blizna,
a granatowy welon iskrzy szarpaną
wirami gwiazd rozżarzoną powłoką,
pod oknem staje kobieta w welonie z mgły –
zbiera odcienie ultramaryny spod paznokci,
wydrapuje resztki wspomnień z okiennic.
Ułoży je kiedyś w usłużne dzienniki -
bukiet chabrów i słoneczników
dla przyszłych głodnych,
stąpających po szybkiej ziemi
butami zdartymi codziennością.
Jej dłonie – gołębie skrzydła,
otulą połamane zamierzenia,
rozpiszą mnie kolorami
na ścianach muzeów.
A ten bluszcz,
na ostatniej granitowej płycie?
To jedyna forma modlitwy –
mój bracie,
jedyna, jaka przystoi tym,
którzy uwierzyli, że płótno
może być trumną i kołyską
niech się pnie powoli, rozrasta,
uwije przez nas i po nas przejdzie -
zapisze wiecznymi rysami w kamieniu.
Czasem,
gdy kruki wzlatują nad złote pola
słychać szept:
„Bez trzech miłości z Auvers
nie byłoby żadnego zachwytu”.
Szaleństwo. Wierność. Upór –
– trzy kolory zmieszane z krwi
na palecie pękniętej
w przeddzień zbiorów.