Trzy miłości z Auvers

marian

Piszę do ciebie z dna pola pszenicy,

gdzie słońce wbija gwoździe w źrenice,

a każdy kłos jest płonącą wieżą kościoła –

wiem już, że Bóg mieszka w tubce cynobru

i w tym, jak zawijasz mój krzyk w bibułę ciszy.


Mój bracie.


Gdy księżyc pęka jak gorejąca blizna,

a granatowy welon iskrzy szarpaną

wirami gwiazd rozżarzoną powłoką,

pod oknem staje kobieta w welonie z mgły –

zbiera odcienie ultramaryny spod paznokci,

wydrapuje resztki wspomnień z okiennic.


Ułoży je kiedyś w usłużne dzienniki -

bukiet chabrów i słoneczników

dla przyszłych głodnych,

stąpających po szybkiej ziemi

butami zdartymi codziennością.


Jej dłonie – gołębie skrzydła,

otulą połamane zamierzenia,

rozpiszą mnie kolorami

na ścianach muzeów.


A ten bluszcz,

na ostatniej granitowej płycie?


To jedyna forma modlitwy –

mój bracie,

jedyna, jaka przystoi tym,

którzy uwierzyli, że płótno

może być trumną i kołyską


niech się pnie powoli, rozrasta,

uwije przez nas i po nas przejdzie -

zapisze wiecznymi rysami w kamieniu.


Czasem,

gdy kruki wzlatują nad złote pola

słychać szept:

„Bez trzech miłości z Auvers

nie byłoby żadnego zachwytu”.


Szaleństwo. Wierność. Upór –


– trzy kolory zmieszane z krwi

na palecie pękniętej

w przeddzień zbiorów.

marian
marian
Wiersz · 6 czerwca 2025
anonim