Dyskusja z Budką Suflera

Szymon Pękalski

Wszyscy święci balują w niebie,

Gwiazda Polarna topnieje w piórach żelaza,

mgławica roztrzaskuje się w kolumnach kalejdoskopu,

gruby kamerdyner w świetlistej jaskółce,

rozkazuje przeciągle dzwonkiem — wielki bal czas zacząć;

nieciekawy to bal, pełen dziwadeł z czyśćca rodem,

mnisich kapturów, krzyży szpecących szyje,

oczu niczym z paryskich pustelni,

stóp zeszpeconych chodzeniem boso po cierniach,

kurzu zatruwającego usta i wieczystych teleturniejów.

kto z nich wszystkich okaże się najzabawniejszy.


Święty Augustyn mówi tam i z powrotem o nieśmiertelności duszy,

o tym, jakie prostytutki odwiedzał przed nawróceniem,

jak wykłócał się z matką o istnienie Dionizosa,

(nikt nie słucha tego bez pewnego politowania);

Benedykt z Nursji powtarza z chmielem na wargach,

jakie psalmy uważa za swoje ulubione

i jak wyrywał róże z chwastami w przyklasztornym ogródku;

Franciszek z Asyżu pokazuje swe stygmaty zakryte rękawicami,

Tomasz Morus zwierza się w greckiej masce tragikomika,

co naprawdę miał na myśli, pisząc Utopię,

ukracając spekulacje, że można uznać go za apologetę komunizmu;

Ignacy Loyola jaśnieje w japońskich szatach i bimbrem na twarzy,

słysząc, że jego zakon przeszedł od kasaty do pierwszego jezuickiego papieża

i patrząc na swych naśladowców, do których i ja niegdyś się zaliczałem,

dzisiaj już nie.


Serafini podają szampana z minami dumnych szoferów,

rubiny jaśnieją w żyrandolach oślepiających ślimaki na szwedzkim stole,

wzmógł się szmer — to Teresa z Ávili szepcze o swych ekstazach,

i o aniele, który przekłuł ją grotem nie wiadomo skąd;

gdzie indziej Proboszcz z Ars rozprawia na tekturowej ambonie

(ta prawdziwa pozostała na ziemi)

o cudach eucharystycznych, objawieniach, Boskich wiązkach na trawie,

słucha się go trochę z góry trochę z zazdrością;

Jan Bosko jeszcze mocniej zawłaszcza ich uwagę

opowiastkami o świątobliwej młodzieży,

Tereska z Lisieux zaraża poematami o płatkach róży,

Edyta Stein wspomina w habicie — na uboczu wielkiego balu,

gdy Maria Goretti tańczy z archaniołem Gabrielem mazura,

o młodości przed chrztem, germańskich uniwersytetach,

i ciszy komory gazowej,

gdzie zginęła za nawrócenie swego narodu;

Ojciec Pio rozprawia półgłosem o Tridentinie,

krzycząc na tancerzy, że deprawują swą nieśmiertelność

czy wreszcie Karol Wojtyła z włoskim odpowiednikiem

(niby czym miałby zasłużyć się piętnastoletni młodzieniaszek—?)

dysputują o czeluściach Internetu, papieskiej skrzynce pocztowej

oraz rzekomych cudach w Lanciano i Bolsenie;

to jednak dziwne, bym tak dobrze zapamiętał sen —


Sen ten i teraz majaczy mi nad grobem rodziców,

zupełnych ateistów — życie po życiu było dla nich zupełną fanaberią,

podczas gdy sam nie jestem już pewien, czy jest ono czy nie;

stoję ze zniczem, wspominając ich zaborczość,

alkohol lejący się strumieniami, awantury o najmniejsze błahostki,

krzyki, że jestem szmaciarzem, leniem, darmozjadem,

najchętniej odszedłbym stąd, nie zamartwiając się dzieciństwem,

czy ktoś dba o chryzantemy na ich grobie,

gdybym potrafił zupełnie panować nad swymi odruchami —

nie mam odwagi.


Dziś wszystkie cmentarze goreją ogniem tak zwanej pamięci,

kurzącej się na co dzień w kufrach i amatorskich drzewach genealogicznych

— ach ten był synem tego tamta córką tamtego

rodzeństwo rodzone stryjeczne cioteczne bla bla bla —

kwiaciarki ze szkliwem zburzonym papierosami

przytulają banknoty, medytując nad kuloodpornymi kasami,

zakłady pogrzebowe wypuszczają trumienne straszydła:

»dębowa droższa sosnowa zdrowsza« — »w naszej trumnie wyglądasz jak żywy«,

wróżki malują wizje na fusach z kawy, by mówić o czymś, czego nie rozumieją,

»a jest pan rozwodnikiem — przetasuję karty zamoczone w cappuccino«;

chcę stąd uciekać, zaszyć się w domu, nie uczestniczyć w tym, bo co ludzie powiedzą,

widocznie taka jest już ludzka natura — świętować dla pozorów,

nigdy z potrzeby serca.


Byłem raz na prawdziwym charytatywnym balu — takim bardziej przyziemnym,

gdzie nie serwowano wprawdzie kawioru ani wiór złota

i nie strojono się od razu w stylizacje Christiana Diora,

ale i tak można było tam wyczuć to samo zimno,

wyrachowanie pod maską pomocy, kompletny brak szczerości;

— wspomóżcie proszę sierotki! — i mój portfel w zamian za usługi

kosmetyczne, makijażowe i gastronomiczne, jakie sobie zażyczysz,

ponure twarze, muzyka dudniąca jak pogrzeb w małżowinie,

Schubert, Berlioz, Czajkowski, Penderecki — nikt nie tańczy;

ploteczki z Hollywood chichoczą po panelach podłogi,

Jennifer Lopez i Ben Affleck nie są już parą,

Nolan chce przenieść na ekran Homera za ćwierć miliarda,

szkocka i gin walają się niedopite po stole,

ktoś chrapie w kącie — wręcz widać, że jest już pijany,

szpital truposzy a nie bal.


Czyż godzi się, by tak właśnie kultywować pamięć o martwych duszach

w imię spirytystycznych rytuałów i upupiania zmarłych choćby i świętych;

czy nasi dziadowie i pradziadowie

nie zasłużyli na coś bardziej trzeźwego,

co oddaje im człowieczeństwo i nie czyni z nich ludzi, którymi nie byli,

czy kiedykolwiek zrozumiemy, że śmierć w ogóle nie powinna być demonizowana,

jako coś, czego mamy się bać, drżeć przed kostuchą dniem i nocą,

może właśnie należy — z uśmiechem leżeć w swym łóżku

wiedząc, że w dobrych zawodach wystąpiłeś,

bieg ukończyłeś i wiary ustrzegłeś,

kontemplując tę planetę póki masz jeszcze czas?


Wspominano ostatnio w Warszawie księdza

na Żoliborzu, gdzie straszy jego grób przytłoczony ciężarem modlitw,

jeden z nielicznych takich ludzi Kościoła

przy całej jego ostrożności i pewnym lęku przed światem;

nie bał się wzywać do tej prawdziwej solidarności

tej płynącej z serc, a nie czczych haseł,

do końca powstrzymał się od wzywania do odwetu,

choć w zasadzie miał do tego pełne prawo,

mieszkanie podpalone, podsłuch założony, oszczerstwa produkowane,

nagrodzono go za to utopieniem jak z podrzędnego slashera

z trójką matołów bawiących się w milicjantów;

czemu tacy jak on są dzisiaj mniejszością?



On i Acutis rozmawiają ze sobą przy jednym stoliku,

zwykły ksiądz zwykły nastolatek —

a więcej inteligencji niż u niejednych mędrców,

Óscar Romero przysłuchuje się po cichu ich dywagacjom;

odtańczono już walca wiedeńskiego i poloneza,

ryby po grecku i wuzetki śmierdzą niedojedzone na talerzach,

podchmielony Tomasz à Kempis strąca obrus ze stołu

(tak to ten którym tak zachwycał się Ochotnik do Auschwitz),

anielscy jazzmani próbują na darmo naśladować Louisa Armstronga —

och cóż za wspaniały świat,

Stwórca zaślepił mnie jasnością, aż nie mogłem już widzieć,

cherubini tańczą po chmurzyskach jak źrebaki,

woskowe maski doprowadzają śmiertelników do orgazmów;

och co za wspaniały świat,

gdzie lenimy się jak debile i nie myślimy o różańcu,

hulaj dusza ziemskie bytowanie już za nami —

kelnerzy w skrzydełkach zbierają ceramiczne talerze,

Matka Teresa chrapie na krześle obok Faustyny,

żyrandol błyska rubinami skrwawionymi oddechem męczenników,

a ja myślę jedynie o Cugowskim i spółce,

gdy nucili dumnie śpiewkę o tym właśnie balu,

gdzie zupełnie nie myślano o ludziach na ziemi i w czyśćcu,

zastygano przy wierszach Norwida, Baudelaire’a i Audena

recytowanych z barokową emfazą i bez ognia,

rozpalającego ich dusze do niemal mistycznego obłędu

i gdzie zapomniano o nas,

naszych ziemskich nadziejach i rozczarowaniach,

które mieli przedstawiać przecież przed Opatrznością.


Wszyscy święci balują w niebie,

złoty sypie się kurz,

a ja włóczę się znów bez Ciebie,

i do piekła mam tuż.


Czyż nie mógł pan panie Romualdzie,

pisząc tę straszliwą piosenkę dla gawiedzi,

zachować jednak najostrzejsze przemyślenia dla siebie,

by nie jątrzyć już blizn również i w moim sercu,

już rozdartym przez tak wiekopomny dylemat,

czy w ogóle istnieje Ktoś taki jak Bóg,

co zrozumiałby moją rozpacz i nie zostawiłby pastwie losu;

czy nie powinien Pan pozostawić nas po śmierci w spokoju,

nas, którzy wystarczająco cierpimy w klatkach rozdarcia

i chcielibyśmy znaleźć pewne odpowiedzi samodzielnie?


Pozwólcie mi powiedzieć co o tym myślę,

stojąc tam nad mogiłą swych rodziców,

od których nie doświadczyłem zresztą prawie żadnego ciepła,

tylko spartański chów, odarcie z gestów,

tyle że dzieciństwo nie jest przecież wojskiem —

pozwólcie mi litościwie wyśpiewać na tym cmentarzu

głosem tak wypalonym przez kaskady losu,

wodospady śmierci, wichry dekadencji,

jedyny psalm mojego życia —


Wszyscy święci balują w niebie,

czarne dziury płoną jak stal,

nikt mnie nie rozumie i nie chce zrozumieć,

aż mi własnego życia jest już żal — —


— 1 XI 2025r.

Szymon Pękalski
Szymon Pękalski
Wiersz · 1 listopada 2025
anonim