Wszyscy święci balują w niebie,
Gwiazda Polarna topnieje w piórach żelaza,
mgławica roztrzaskuje się w kolumnach kalejdoskopu,
gruby kamerdyner w świetlistej jaskółce,
rozkazuje przeciągle dzwonkiem — wielki bal czas zacząć;
nieciekawy to bal, pełen dziwadeł z czyśćca rodem,
mnisich kapturów, krzyży szpecących szyje,
oczu niczym z paryskich pustelni,
stóp zeszpeconych chodzeniem boso po cierniach,
kurzu zatruwającego usta i wieczystych teleturniejów.
kto z nich wszystkich okaże się najzabawniejszy.
Święty Augustyn mówi tam i z powrotem o nieśmiertelności duszy,
o tym, jakie prostytutki odwiedzał przed nawróceniem,
jak wykłócał się z matką o istnienie Dionizosa,
(nikt nie słucha tego bez pewnego politowania);
Benedykt z Nursji powtarza z chmielem na wargach,
jakie psalmy uważa za swoje ulubione
i jak wyrywał róże z chwastami w przyklasztornym ogródku;
Franciszek z Asyżu pokazuje swe stygmaty zakryte rękawicami,
Tomasz Morus zwierza się w greckiej masce tragikomika,
co naprawdę miał na myśli, pisząc Utopię,
ukracając spekulacje, że można uznać go za apologetę komunizmu;
Ignacy Loyola jaśnieje w japońskich szatach i bimbrem na twarzy,
słysząc, że jego zakon przeszedł od kasaty do pierwszego jezuickiego papieża
i patrząc na swych naśladowców, do których i ja niegdyś się zaliczałem,
dzisiaj już nie.
Serafini podają szampana z minami dumnych szoferów,
rubiny jaśnieją w żyrandolach oślepiających ślimaki na szwedzkim stole,
wzmógł się szmer — to Teresa z Ávili szepcze o swych ekstazach,
i o aniele, który przekłuł ją grotem nie wiadomo skąd;
gdzie indziej Proboszcz z Ars rozprawia na tekturowej ambonie
(ta prawdziwa pozostała na ziemi)
o cudach eucharystycznych, objawieniach, Boskich wiązkach na trawie,
słucha się go trochę z góry trochę z zazdrością;
Jan Bosko jeszcze mocniej zawłaszcza ich uwagę
opowiastkami o świątobliwej młodzieży,
Tereska z Lisieux zaraża poematami o płatkach róży,
Edyta Stein wspomina w habicie — na uboczu wielkiego balu,
gdy Maria Goretti tańczy z archaniołem Gabrielem mazura,
o młodości przed chrztem, germańskich uniwersytetach,
i ciszy komory gazowej,
gdzie zginęła za nawrócenie swego narodu;
Ojciec Pio rozprawia półgłosem o Tridentinie,
krzycząc na tancerzy, że deprawują swą nieśmiertelność
czy wreszcie Karol Wojtyła z włoskim odpowiednikiem
(niby czym miałby zasłużyć się piętnastoletni młodzieniaszek—?)
dysputują o czeluściach Internetu, papieskiej skrzynce pocztowej
oraz rzekomych cudach w Lanciano i Bolsenie;
to jednak dziwne, bym tak dobrze zapamiętał sen —
Sen ten i teraz majaczy mi nad grobem rodziców,
zupełnych ateistów — życie po życiu było dla nich zupełną fanaberią,
podczas gdy sam nie jestem już pewien, czy jest ono czy nie;
stoję ze zniczem, wspominając ich zaborczość,
alkohol lejący się strumieniami, awantury o najmniejsze błahostki,
krzyki, że jestem szmaciarzem, leniem, darmozjadem,
najchętniej odszedłbym stąd, nie zamartwiając się dzieciństwem,
czy ktoś dba o chryzantemy na ich grobie,
gdybym potrafił zupełnie panować nad swymi odruchami —
nie mam odwagi.
Dziś wszystkie cmentarze goreją ogniem tak zwanej pamięci,
kurzącej się na co dzień w kufrach i amatorskich drzewach genealogicznych
— ach ten był synem tego tamta córką tamtego
rodzeństwo rodzone stryjeczne cioteczne bla bla bla —
kwiaciarki ze szkliwem zburzonym papierosami
przytulają banknoty, medytując nad kuloodpornymi kasami,
zakłady pogrzebowe wypuszczają trumienne straszydła:
»dębowa droższa sosnowa zdrowsza« — »w naszej trumnie wyglądasz jak żywy«,
wróżki malują wizje na fusach z kawy, by mówić o czymś, czego nie rozumieją,
»a jest pan rozwodnikiem — przetasuję karty zamoczone w cappuccino«;
chcę stąd uciekać, zaszyć się w domu, nie uczestniczyć w tym, bo co ludzie powiedzą,
widocznie taka jest już ludzka natura — świętować dla pozorów,
nigdy z potrzeby serca.
Byłem raz na prawdziwym charytatywnym balu — takim bardziej przyziemnym,
gdzie nie serwowano wprawdzie kawioru ani wiór złota
i nie strojono się od razu w stylizacje Christiana Diora,
ale i tak można było tam wyczuć to samo zimno,
wyrachowanie pod maską pomocy, kompletny brak szczerości;
— wspomóżcie proszę sierotki! — i mój portfel w zamian za usługi
kosmetyczne, makijażowe i gastronomiczne, jakie sobie zażyczysz,
ponure twarze, muzyka dudniąca jak pogrzeb w małżowinie,
Schubert, Berlioz, Czajkowski, Penderecki — nikt nie tańczy;
ploteczki z Hollywood chichoczą po panelach podłogi,
Jennifer Lopez i Ben Affleck nie są już parą,
Nolan chce przenieść na ekran Homera za ćwierć miliarda,
szkocka i gin walają się niedopite po stole,
ktoś chrapie w kącie — wręcz widać, że jest już pijany,
szpital truposzy a nie bal.
Czyż godzi się, by tak właśnie kultywować pamięć o martwych duszach
w imię spirytystycznych rytuałów i upupiania zmarłych choćby i świętych;
czy nasi dziadowie i pradziadowie
nie zasłużyli na coś bardziej trzeźwego,
co oddaje im człowieczeństwo i nie czyni z nich ludzi, którymi nie byli,
czy kiedykolwiek zrozumiemy, że śmierć w ogóle nie powinna być demonizowana,
jako coś, czego mamy się bać, drżeć przed kostuchą dniem i nocą,
może właśnie należy — z uśmiechem leżeć w swym łóżku
wiedząc, że w dobrych zawodach wystąpiłeś,
bieg ukończyłeś i wiary ustrzegłeś,
kontemplując tę planetę póki masz jeszcze czas?
Wspominano ostatnio w Warszawie księdza
na Żoliborzu, gdzie straszy jego grób przytłoczony ciężarem modlitw,
jeden z nielicznych takich ludzi Kościoła
przy całej jego ostrożności i pewnym lęku przed światem;
nie bał się wzywać do tej prawdziwej solidarności
tej płynącej z serc, a nie czczych haseł,
do końca powstrzymał się od wzywania do odwetu,
choć w zasadzie miał do tego pełne prawo,
mieszkanie podpalone, podsłuch założony, oszczerstwa produkowane,
nagrodzono go za to utopieniem jak z podrzędnego slashera
z trójką matołów bawiących się w milicjantów;
czemu tacy jak on są dzisiaj mniejszością?
⁂
On i Acutis rozmawiają ze sobą przy jednym stoliku,
zwykły ksiądz zwykły nastolatek —
a więcej inteligencji niż u niejednych mędrców,
Óscar Romero przysłuchuje się po cichu ich dywagacjom;
odtańczono już walca wiedeńskiego i poloneza,
ryby po grecku i wuzetki śmierdzą niedojedzone na talerzach,
podchmielony Tomasz à Kempis strąca obrus ze stołu
(tak to ten którym tak zachwycał się Ochotnik do Auschwitz),
anielscy jazzmani próbują na darmo naśladować Louisa Armstronga —
och cóż za wspaniały świat,
Stwórca zaślepił mnie jasnością, aż nie mogłem już widzieć,
cherubini tańczą po chmurzyskach jak źrebaki,
woskowe maski doprowadzają śmiertelników do orgazmów;
och co za wspaniały świat,
gdzie lenimy się jak debile i nie myślimy o różańcu,
hulaj dusza ziemskie bytowanie już za nami —
kelnerzy w skrzydełkach zbierają ceramiczne talerze,
Matka Teresa chrapie na krześle obok Faustyny,
żyrandol błyska rubinami skrwawionymi oddechem męczenników,
a ja myślę jedynie o Cugowskim i spółce,
gdy nucili dumnie śpiewkę o tym właśnie balu,
gdzie zupełnie nie myślano o ludziach na ziemi i w czyśćcu,
zastygano przy wierszach Norwida, Baudelaire’a i Audena
recytowanych z barokową emfazą i bez ognia,
rozpalającego ich dusze do niemal mistycznego obłędu
i gdzie zapomniano o nas,
naszych ziemskich nadziejach i rozczarowaniach,
które mieli przedstawiać przecież przed Opatrznością.
Wszyscy święci balują w niebie,
złoty sypie się kurz,
a ja włóczę się znów bez Ciebie,
i do piekła mam tuż.
Czyż nie mógł pan panie Romualdzie,
pisząc tę straszliwą piosenkę dla gawiedzi,
zachować jednak najostrzejsze przemyślenia dla siebie,
by nie jątrzyć już blizn również i w moim sercu,
już rozdartym przez tak wiekopomny dylemat,
czy w ogóle istnieje Ktoś taki jak Bóg,
co zrozumiałby moją rozpacz i nie zostawiłby pastwie losu;
czy nie powinien Pan pozostawić nas po śmierci w spokoju,
nas, którzy wystarczająco cierpimy w klatkach rozdarcia
i chcielibyśmy znaleźć pewne odpowiedzi samodzielnie?
Pozwólcie mi powiedzieć co o tym myślę,
stojąc tam nad mogiłą swych rodziców,
od których nie doświadczyłem zresztą prawie żadnego ciepła,
tylko spartański chów, odarcie z gestów,
tyle że dzieciństwo nie jest przecież wojskiem —
pozwólcie mi litościwie wyśpiewać na tym cmentarzu
głosem tak wypalonym przez kaskady losu,
wodospady śmierci, wichry dekadencji,
jedyny psalm mojego życia —
Wszyscy święci balują w niebie,
czarne dziury płoną jak stal,
nikt mnie nie rozumie i nie chce zrozumieć,
aż mi własnego życia jest już żal — —
— 1 XI 2025r.