W leju

Matuszewski

Leżał tak już od godziny, może od dwóch. Nie miał pojęcia jak długo - zresztą to nie miało najmniejszego znaczenia. Po długich zmaganiach udało mu się wyszarpnąć spod obolałego boku potężny kęs oderwanej chodnikowej płyty, który boleśnie uwierał go w plecy czyniąc odpoczynek niemożliwym. Nie miał pojęcia jak tego dokonał, ale ucieszył się, chociaż w gruncie rzeczy jego sytuacja nie uległa zmianie.

Leżał tu, przykryty warstwą pyłu, z niewielkim zapasem nadziei, który topniał z każdą sekundą. Ale to też przestawało mieć znaczenie. Strugi deszczu wlewały mu się za kołnierz, rozpuszczały kurz. Ziemia była ciepła i miękka... i przyjazna.

Przypomniało mu się dzieciństwo - miał takie miejsce w swoim ogródku. Wchodził na czworakach, kiedy tylko matka spuściła go z oczu, pod baldachim jeżyn i zaszywał się tam. Krzaki były tak gęste, że nie widział nieba - jedynie zielone sklepienie upstrzone czarnymi grudkami owoców, jak wieczorne niebo gwiazdami.

Nikt, ani nic nie mogło go wyrwać z tej ostoi spokoju; ani kolce raniące jego kolana, dłonie, twarz umorusane ziemią, ani głos matki wołającej go na obiad. Był w swoim miejscu; w swoim królestwie, z którego nikt nie potrafił go wydobyć.

Pamięta, że nigdy nikomu nie dał poznać swojej tajemnicy. Matka, ojciec, Steve - jego najlepszy przyjaciel; nikt prócz niego nie znał tego miejsca. Kto by pomyślał, że mały dzieciak zaszyje się w kolczastych krzewach, które ranią jego dziecięcą, delikatną skórę zamiast zamknąć się w domku na drzewie...

Steve miał u siebie domek na drzewie. Mówił mi, że zrobił go razem ze swoim ojcem. Nigdy mu go nie zazdrościł, chociaż on zawsze myślał, że tak było. Po co komu kryjówka, o której wszyscy wiedzą. Nie wołają cię na obiad - po prostu wyciągają za uszy i sadzają za stołem.

On miał jeżyny. Mógł się tam położyć, chwycić trawę w garść, przytulić twarz do ciepłej murawy; zasnąć spokojnie, świadom swego bezpieczeństwa. Nikt nie zagrozi mu niespodziewanie szybko - zdecydowanie za szybko - nadchodzącą porą posiłku. Gdzie jesteś Ray? Gdzie jesteś?

Gdzie jesteś Ray? Tutaj... Teraz nie leży w jeżynach, nie wtula twarzy w trawę rosnącą w cieniu krzewów. Drętwiejącymi dłońmi chwyta rozpulchnioną ziemię. Nie przyjdzie na obiad... nie może się poruszyć.

Hełm przebity szrapnelem leży koło jego biodra, odrzucony jak zepsuta zabawka, nikomu nieprzydatny, już nie spełniający swego zadania. Przewrócił się na drugi bok w nadziei, że to może zmieni jego sytuację. Karabin z zamkiem zawalonym błotem nie nadawał się już do użycia. To zresztą nie miało znaczenia, bo Ray i tak nie miał zamiaru nic z nim robić.

Steve nie dożył swoich dwunastych urodzin. Ray nie widział jak to się stało; słyszał od kolegów w szkole - od Pete’a. On przy tym był. Steve jechał na rowerze, kiedy to się stało. Skręcił w lewo, kiedy z naprzeciwka jechała ciężarówka, rower wyfrunął w powietrze, jak kamień wystrzelony z procy.

Steve nie pofrunął. Trafił na koła, które wciągnęły go pod siebie, jak gigantyczna sokowirówka. Podobno nie miał w sobie żadnej kosteczki, która byłaby cała. Ray był ciekaw jak jego przyjaciel będzie wyglądał w trumnie, ale nikt nie otworzył wieka. Nie wie nawet, czy Steve leżał tam; w środku...

Noga już nie bolała. Nawet nie była zdrętwiała. Ray nie wiedział, czy ją wciąż ma - bomba wybuchła metr od niego. Bardzo możliwe, że z jego kończyny, która służyła mu tak wiernie przez ostatnie dwadzieścia lat został tylko skrwawiony kikut, sterczący spomiędzy strzępów wojskowych spodni. Nie chciał wiedzieć.

To zresztą nie miało znaczenia. Noga nie bolała... Znów chwycił garść ziemi, jakby to była trawa pod krzewem jeżyn; wtulił twarz w zmoczoną ciepłym deszczem ziemię, zaszywając się w sanktuarium, do którego ból i śmierć nie miały wstępu. Przeciągnął drgającą dłonią po mokrym mundurze szukając miejsca, które bolało. Przynajmniej zdawało mu się, że boli.

Leżał w leju po bombie, leżał w objęciach błotnych rąk przyjmujących go otwarcie, zapraszających w niemym geście do zaprzestana walki, do poddania się. Przecież tak wygodnie mu się leży, tak bezpiecznie i ciepło...

Steve jednak mógł być zadowolony ze swojego domku na drzewie. On nie jadał obiadów - od czasu śmierci jego matki. Nikt nie mógł go wyciągnąć, nikt nie wchodził na górę; nie rozlegał się władczy głos zmuszający do zstąpienia na ziemię bez zbędnego gadania. On miał szczęście...

Gdzie jesteś Ray? W leju po bombie. W leju! Odwrócił twarz. Ktoś leżał koło niego; leżał i krzyczał. Nikt nie leżał - po chwili zorientował się, że to jego własny głos wzywa pomocy. Tutaj! Cienki strumyk szkarłatu wypłynął spomiędzy jego ust, spływając po szyi na kołnierz - barwiąc błoto na czerwono. Spojrzał w górę, lecz nie dostrzegł nieba.

Drzewa ustawione w szpaler po obu stronach leja kipiały zielonością, tryskały życiem... Deszcz w delikatnej pieszczocie zraszał ich liście, ogrzewał ziemię.

Krzyk ustał. Dłoń zaciśnięta w desperackim geście rozluźniła uchwyt; kikut nogi przestał krwawić, podobnie jak niewielka dziurka, niebieska na brzegach, w jego piersi. W otwartych oczach mężczyzny leżącego w błotnym grobie wykopanym przez eksplozję nie było jednak śladu strachu czy bólu.

Gdzie jesteś Ray? „Leżę pod sklepieniem jeżyn” - odpowiedział martwy chłopak. „W leju po bombie”.

Matuszewski
Matuszewski
Opowiadanie · 16 sierpnia 2003
anonim
  • Anonimowy Użytkownik
    marika matuszewska
    szczery i ma to czego niektórym tekstom bardzo brak

    · Zgłoś · 20 lat