szumy nie z tej lokacji
szumy innych kultur
na jakich częstotliwościach
można usłyszeć
chodzenia nie z tego lasu
kto kręci pokrętłem radia
rzuca nas na głębokie ścieżki
gdzie można się nawet utopić
na widok biednego do ślimaka
Witamy w Czytelni – przestrzeni dla twórców i pasjonatów literatury!
Czytelnia to miejsce, gdzie poezja i proza spotykają się z sercami odbiorców, a słowa zyskują nowe życie. To tutaj każdy może opublikować swoje wiersze, opowiadania czy fragmenty powieści, dzieląc się swoimi emocjami, przemyśleniami i artystycznymi wizjami. Niezależnie od tego, czy jesteś doświadczonym pisarzem, czy dopiero stawiasz swoje pierwsze kroki w literackim świecie, Czytelnia jest otwarta na Twoją twórczość.
Zapraszamy do odkrywania różnorodnych tekstów, komentowania i inspirowania się dziełami innych autorów. Wywrota od lat łączy ludzi, których łączy pasja do słowa pisanego – dołącz do naszej literackiej społeczności i pozwól, by Twoje słowa zainspirowały innych!
szumy nie z tej lokacji
szumy innych kultur
na jakich częstotliwościach
można usłyszeć
chodzenia nie z tego lasu
kto kręci pokrętłem radia
rzuca nas na głębokie ścieżki
gdzie można się nawet utopić
na widok biednego do ślimaka
Czapka, lizak, dwa cukierki
nie ma tylko bombonierki.
Jadę sobie na luzaku,
droga prosta, nie ma strachu.
Za drzewami stali,
ŻYCIE mi zabrali,
bo czynności stosowali.
Wykonujemy służbowe czynności,
nie mamy złych skłonności.
Jesteście przestępcami,
a my waszymi stróżami.
Jesteście przestępcami,
a my waszymi psami.
Kumple, piwko naprzeciwko,
sklepik stoi tuż przy drodze.
Sokratesi rozmawiają
o marnościach i wartościach.
Szybko jednak zmienią temat
na dyskusję o czynnościach.
Wykonujemy służbowe czynności,
nie mamy złych skłonności.
Jesteście przestępcami,
a my waszymi stróżami.
Jesteście przestępcami,
a my waszymi psami.
Rutynowe czynności
zabierają radości.
Drobiazgowe czynności
odzierają z godności.
Skrupulatne czynności
pozbawiają miłości.
Są czynności, nie ma prawa,
to czynności, nie zabawa.
Są czynności, nie ma ŻYCIA,
będzie za to więcej picia.
Bo czynności,
przez czynności,
bo czynności,
przez czynności...
Niestraszna jest noc ani dzika dżungla
Ale móżdżek gadzi, który tkwi w małpoludach
Nic nie pomogła ewolucja człowiekokształtna
Homo sapiens ideałem, a gad rzeczywistością
Noc nie jest posępna ani straszna
Bo wtedy gad zasypia, i coś sobie roi
Gorzej, gdy jawa składa się z koszmarów
Niedorobionej natury albo sknoconego dzieła
Marny spadek po erze mezozoicznej
Że z buszu nie można wyjść na Adama i Ewę
Ma się rozumieć, że - mitycznego Człowieka
Jak wybrańcy bogów umierać młodo
Urodził się 18 sierpnia 1937 we Francji w rodzinie polskich emigrantów. Razem z rodziną wraca do Polski w listopadzie 1948 r. Maturę zdaje w Szkole Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego. Kończy studia w 1965 r. Ma dwadzieścia osiem lat, gdy zostaje magistrem filologii romańskiej. Popełnia samobójstwo w 1979 r.
Tyle biografia pisarza — legendy. Niekomunikatywnego, skłóconego ze sobą, a zwłaszcza ze swoim ojcem. Prozaika żyjącego nadwrażliwością i od wrażliwości ginącego codziennie. Przede wszystkim oryginalnego poety, nałogowego buntownika, niebanalnego reformatora i mistrza potocznej mowy. Barda, nazywanego polskim Jamesem Deanem, wzorem dla młodych pokoleń, a Stedem dla znajomych i „przyjaciół z nazwy”.
Wieczny podróżnik, wagabunda, śpiewak, tramp z gitarą, czyni ze swojej egzystencji wybuchową mieszankę, rodzaj językowego amalgamatu, mozaikę, splot nietuzinkowych myśli
Dysponuje darem tworzenia niepowtarzalnych słów. Strojne brawurowym zapisem, tętnią wewnętrznym blaskiem, rozpalają do czerwoności wyobraźnię czytelnika i odbiorcy jego poetyckich, bezpretensjonalnych piosenek; erudycja i własna plastyka wypowiedzi — zamieniają ich zwykłe zapisy odczuć – w tęczę.
Nieprzypadkowo nazywano go „świętym Franciszkiem w dżinsach”. Opisywane przez niego postacie zamieszkiwały w nieskomplikowanych miejscach i takie też były ich dusze. W jego utworach nie ma agresji. Nie ma też pogardy. Jest za to wyrozumiałe spojrzenie na bliźniego. Kochał człowieka, kochał przyrodę, a zwłaszcza — swobodne wędrowanie po bezdrożach. Nie znosił intelektualnej hipokryzji, napuszonych rozmów, zakłamanych grymasów, cenił natomiast obyczajową prostotę zachowań, siłę ich wyrazu, zwłaszcza zaś swoje filozoficzne obserwowanie świata.
Mówili, że się kurwa nie uda.
Przekonywali, że nie dla mnie takie życie i stan.
Chcieli, żebym myślał i widział jak oni.
To się kurwy zdziwią.
Próbowali zaszufladkować w stan permanentnego stresu i bojaźni.
Mówili, że to bezsensu.
Próbowali wmówić obłędny stan swojego światopoglądu, nie zwracając uwagi na potencjał.
To ich kurwa zaskoczę teraz.
Przez etanolowe opary pragnęli, abym się podporządkował.
Działał, według starej reguły mędrców.
Ich własnej metody ułomności świata.
Zaskoczyłem tych skurwysynów.
Wypłynąłem na głębokie wody metafizycznego eteru.
Stałem się piewcą i własnym sternikiem.
Wyrżnąłem w pień stare morały, pozostawiłem spalone plony syfu.
Niczym Dawid, wytępiłem swych wrogów.
Wybrnąłem z antyutopii koszmaru.
Wykreowałem własny wszechświat snu.
Niczym taran, wyważyłem bramy stereotypowych piekieł.
Stałem się tam asem, okrutnym diabłem własnego losu
Nie wszystek umrę, chociaż wale tyle, że aż dziwo, że jeszcze istnieje.
Wszystko przemija, chociaż woreczek ciągle napełniony krystalicznym wcieleniem demona.
Carte blanché, mimo że przeszłość odbija się na tablicy teraźniejszości.
Zakrywa przyszłość mgłą nieświadomości bytu.
Memento mori, chociaż to śmierć niech pamięta o mnie.
Mam nadzieję, że ten dawny przyjaciel odwiedzi mnie w swojskim ganku dolnośląskiego domu.
No estoy contentado, estoy hambriento- nie tknę nigdy tego obrzydliwego czaru zgnilizny.
Kurwa kurwie łeb urwie, ale ja z dziwkami nie mam kontaktu i mieć nie chce.
Grazie mille por tutto- było miło, jednak czas już przyszedł.
Vergeet mee nooit, chociaż nie zrobiłem tu zbyt wiele dobrego.
Ik schrijf je een koortje letter- lees je, wanneer je alleen bent.
Tam nie ma nic ciekawego, nada importante.
Parę wycinków moich odczuć upakowanych w eufemistyczne wyrażenia.
Nog eenmaal grote dankje- zapalam papierosa i ide w stronę mojego przeznaczenia
niedomkniętymi drzwiami
zakołysał wiatr
w drzwiach nieprzekręcony klucz
kto prześladuje mnie
za raniuteńko jak dla mnie
wyobraziłem sobie że to duch
zjawiłaś się półnaga
w koszuli białej jak dla mnie za długiej
zdaje się
z rozpiętej do połowy wylewała się pierś
śliczna
oniemiałem z chęcią by ją zjeść
wiatr porwał twoje loki przez otwarte okiennice
zgadłem że mną odpędzisz dzień
pękło szkło
na stół posypały się płatki zasuszonej róży
to był znak to jest ten dzień
powoli odbijałem od brzegu
mocno chwycone wiosło
maszt sztywny napięty żagiel
twoja łódź na dwoje wygodna
wilgoć słonej wody uspokajała mnie
zerwał się sztorm
mokry nie widziałem latarni
oddychałem mocno
zdyszani bez wytchnienia
walczyliśmy o suchy ląd
zachodziło słońce
zachodziłem w głowę
myśli urojone omamy skołatany
kochałem się to nie wspomnienia
te więzi trwają do dzisiaj
przyszła jesień sucha jakże ciepła
oby nas nie rozdzieliła
pomyślałem
uścisnąłem twoją dłoń
pora roku ni żadna plotka zawistnych
nasze dłonie
nasze myśli
nasze słowa
znaczeniem sens w nich utkwiony
kocham ciebie o każdej porze roku
przed początkiem dnia i końcem też
wynajmujący przestrzeń na stopie odcisk
usuwany z domu co miesiąc
za dokuczliwy ból dla neuronów
wraca by zapuścić korzeń
nie sama skóra jakieś wybrzuszenie
tłumaczące jego istnienie
lepiej powiedzieć rasowy nagniotek
geronimo powstały przeciwko
miejscowemu uciskowi
mocne doświadczenie chodników i traw
momenty gdy świat w pojęciu
bo odcisk rwie swoją treścią
Próżno by szukać odpowiedzi, dlaczego z taką łatwością przechodzimy od zachwytu do potępienia. Pierwszy z brzegu przykład: Robert Lewandowski. Dokąd grał jak Paganini, chwalono go na cały regulator, a teksty o nim ociekały uwielbieniem. Rozpisywano się o Złotych Butach, Bayernie, Barcelonie i golach strzelonych w kadrze. Ale gdy pomiędzy piłkarzem i trenerem zaiskrzyło, przedstawiciele prasowi raczyli sobie przypomnieć, że idol jest niedoskonały i zaczęli wywlekać kompromitujące go sensacyjki.
Podobnie z niekwestionowaną damą naszego tenisa. Dokąd szło jej jak z nut, zachwytom nie było końca i kto żyw, rozpływał się nad jej umiejętnościami. Ale wystarczyło że nastąpił kryzys formy i oszałamiające zwycięstwa omsknęły się w przeszłość, by pojawili się malkontenci, spece od przewidywania marnego finału jej kariery. Lecz kryzys roztrzaskał się o jej determinację i do łask powrócił entuzjazm.
Analogicznie w polityce. Początkowo, gdy po wielu opóźniających sztuczkach PiS-u i Dudy A. został wreszcie utworzony rząd, wydawało się, że już nie ma przeszkód w tym, by wziąć się za spełnianie wyborczych obietnic. Oczywiście, przeszkód żadnych nie było: poza dwoma. Pierwsza, to Prezydent. Bidna Duda robiła wszystko, by się nie powiodło. Na tym polu mogła poszczycić się wieloma sukcesami. Druga, to KO. Koalicja stawała na uszach, by udawać, że leżą na tym samym katafalku. A w środku tego pomieszania z poplątaniem, niezdecydowany Tusk.
Jeszcze przed wybraniem na męża opatrznościowego, noszony na rękach przez zwolenników demokracji, teraz, gdy jedna część narodu straciła cierpliwość, a druga jęła sposobić się do przejęcia władzy, jest odsądzany od czci i wiary. Wiesza się na nim psy i stał się uniwersalnym chłopcem do bicia.
W związku z ponownym tłumaczeniem wersetów Księgi Wyjścia rozdział 3, wersety od 7 - 9 Natomiast wcześniejsze umieszczone są na blogu, adres w profilu
"A on rzekł: Proszę, Pani, Boże Wszechmogący etc..., poślij kogoś innego! Czyli tego który ma dar łaski nauczania" "Wtedy rozgniewał się, czyli reakcja na mowę słów Mojżesza Pan, czyli Bóg Wszechmogący etc..., na Mojżesza i rzekł: Słowa, dźwięki, wibracje - nośniki mowy słów Boga Wszechmogącego etc... Czy nie ma Arona, czyli umowne imię brata twego, czyli potomek poczęty z mężczyzny do poczęcia, i z żony do urodzenia, z jednego rodu Lewiego syna Jakuba (Wj 2,1) Lewity? Czyli potomek Lewiego (1 Kron 5, 27-29) Wiem, czyli Bóg Wszechwiedzący etc..., że on umie mówić, czyli ma dar łaski mowy słów do nauczania, a nawet jest już w drodze, czyli szlak komunikacyjny, którym zmierza do ciebie i idzie, czyli forma ruchu do przemieszczania się, ukształtowany funkcjonalnie, wewnętrznie i zewnętrznie rodzaj zamieszczonej informacji, na spotkanie twoje, czyli brat twój idzie na spotkanie brata swego, a gdy cię zobaczy, czyli percepcją uraduje się, czyli percepcja brata swego reakcją radości, w sercu swoim, czyli rodzaj zamieszczonej informacji, funkcjonalnie ukształtowany wewnętrznie, do oddziaływań informacyjnych, wewnętrznych i zewnętrznych, z percepcją brata swego, która jest radością serca swego. Analogicznie do każdego z nas, gdy zobaczymy tego, który troszczy się o całokształt ekosystemu będzie radością serca naszego" (Przyp 4, 23, 17,22; Mat 22,37; Hebr 4,7; Ps 31, 24 25; 1Sam 16, 7; Mat 5, 8; Mar 6, 52; Ps 119, 11; Heb 4, 12; Łuk 2,19; 2Tym 2, 22) "Ty będziesz mówił, czyli mowę słów do niego, czyli brata swego i włożysz słowa, czyli umieścisz słowa w ustach jego, a Ja, czyli Bóg Wszechmogący etc..., będę z ustami twoimi, czyli mową słów twoich i z ustami jego, czyli mową słów brata twego i pouczę was, czyli mową słów, Mojżesza i Arona, co macie czynić, czyli jakich macie dokonać czynności (Wj 4, 13 15)
W długim biegu zdzierany ból zawodu. Roztropna ucieczka od serca po rozum. Heroizm toruje drogę przez las cierniowy. Może teraz, powstaje rzecz wspaniała. Potomni zapamiętają tego, co pozostawi spadek.
Nieprzerwanie ucząc się, zmierzamy ku gorzkiej starości.
Człowiek błądzi, ale głupcy tkwią uporczywie w błędach.
Nadludzki wyczyn zamiast gnuśnego utopizmu. Przebiegłość zamiast głupiego hazardu. Dzieło twórcy przeciwko sprzedawcom fantasmagorii. Plan zamiast skoku desperacji. Mistrz olimpiady przeciw poszukiwaczom Eldorado.
Nieprzerwanie ucząc się, zmierzamy ku gorzkiej starości.
Człowiek błądzi, ale głupcy tkwią uporczywie w błędach.
Długimi nocami płacze wciąż Wołyń…
Łzami podobnymi gwiazdom spadającym…
Za tamtymi pięknolicymi pannami,
Z sięgającymi bioder długimi włosami,
Z jasnymi rumianymi twarzami
Opromienianymi przez radosne uśmiechy…
Którym wieńczącego panieństwo zamążpójścia,
Nigdy nie danym było doczekać,
Śmierć wielką niewysłowioną nienawiścią zwabiona,
Na wszystkie w milczeniu czyhała…
Pod przyłożonych do szyi noży ostrzem,
Przerażone nie ośmielając się krzyczeć,
Ofiarowywały Bogu swe ostatnie westchnienie,
Błagając trwożnie o lekką śmierć…
I spod banderowskich noży tępych ostrzy,
Niewinnej krwi popłynęły cieniutkie strużki,
By wsiąknąć między zielonych traw kępy,
Zroszone tragicznych nocy blaskiem księżycowym…
Długimi nocami płacze wciąż Wołyń…
Blaskiem przeszywających niebo błyskawic…
Za tamtymi chmurnookimi młodzieńcami,
Pełnymi zawsze zapału i energii,
Marzącymi niegdyś o założeniu swych rodzin,
By wybrankom serca nieba przychylić…
Gdy na drodze do obrzędu zrękowin,
Przeszkodą stanęła sąsiedzka nienawiść,
W cieniu antypolskich oszczerstw kłamliwych,
Parszywą propagandą karmiona latami…
Marzenia o zaręczynowym pierścionku,
Skrzącym w słońcu na wybranki serca palcu,
Udaremnił zarzucony na szyję powróz,
Zaciśnięty przez przepełnionych nienawiścią sąsiadów…
Gdy napadani po zmroku bez krztyny litości,
Przez sąsiadów nocami mordowani,
Odchodząc ku wieczności zachowali pod powiekami,
Obraz swych jasnowłosych ukochanych…
Długimi nocami płacze wciąż Wołyń…
Blaskiem księżyca w Świtaziu odbitym…
Za tamtymi młodymi matkami,
Kochającymi nad życie maleńkie swe dzieci,
Którym w tamtych momentach strasznych,
Najmniejszej nie mogły nieść pomocy…
Gdy w tamte straszliwe noce wołyńskie,
Same bestialsko mordowane,
Nie mogły dobyć nikłych sił resztek,
By dzieciom swym rzucić się na ratunek…
Gdy głośny krzyk przerażonych matek,
Tłumił słowa więznące w gardle,
A ciosy nożem zadawane na oślep,
Przeszywały nocą ich piersi młode…
Jedynie widząc z oddali,
Bezbronnych swych dzieci roztrzaskiwane główki,
Same do szczętu opadłe z sił,
Nie mogły zapleść w myślach słów modlitw…
Długimi nocami płacze wciąż Wołyń…
Nocnej rosy niezliczonymi kroplami…
Za tamtymi czułymi ojcami,
Głowami szczęśliwych, wielodzietnych rodzin,
Dnia każdego ofiarnie mnożących wysiłki,
By swych najbliższych poprawić byt…
Gdy całymi dniami pracując na roli,
Swej umiłowanej ziemi oddani,
Choć znużeni nigdy się nie skarżyli,
Ocierając czoło z gęstych potu kropli…
Lecz karmiona latami sąsiedzka zawiść,
Okazała się dla nich wyrokiem śmierci,
Wobec nienawiści czerni bezbronni,
Nijak swych rodzin uchronić nie mogli…
Często mając przeciwko sobie,
Całe przepełnione nienawiścią wsie,
Przez sąsiadów nocami mordowani skrycie,
Pośród mąk niewysłowionych żegnali się z życiem…
Długimi nocami płacze wciąż Wołyń…
W żalu swym nadal nieutulony…
Za tamtymi pełnymi radości dziećmi,
Które pośród dzieciństwa chwil beztroskich,
Padły ofiarami zbrodni okrutnych,
Cierpień doznały niewysłowionych…
Pośród potoków łez pochwycone,
By tortur nieludzkich stać się celem,
Brutalnie bite i katowane,
Cierpień doznały nieznanych w świecie…
Niekiedy żywcem ze skóry odarte,
Pośród płaczu hańbionych matek,
Na sztachety płotów bez litości nabijane,
Gdy ojców ich w ziemię wsiąkła już krew…
Niekiedy z rączkami skrępowanymi drutem,
Bez litości rzucone na podłogę,
W buchającym ogniu żywcem spalone,
Wraz z całym rodzinnym domostwem…
Długimi nocami płacze wciąż Wołyń…
Łzami cięższymi od polnych kamieni…
Za tamtymi siwowłosymi starcami,
Pełnymi szczególnej życiowej mądrości,
Zawsze z swymi ukochanymi wnukami,
Gotowymi życiowym doświadczeniem się dzielić…
U schyłku życia boleśnie wzgardzonymi,
Pośród odczłowieczających szyderstw i drwin,
Przez tych, których za sąsiadów mieli,
Którym nigdy nijak nie wadzili…
Niekiedy z dłoni wyrywając im laskę,
Bezlitosny, okrutny banderowiec,
Jednym jej uderzeniem wyłamywał szczękę,
A z pomarszczonej twarzy obficie tryskała krew…
A niekiedy pośród podłego urągania,
Z małego pistoletu głośny padał strzał
I bezładne padało ciało starca,
Uderzając głową o przydomowego progu kant…
Długimi nocami płacze wciąż Wołyń…
Blaskiem wieczornych zorzy rumianych…
Za tamtymi oddanymi Bogu księżmi,
Mocą kazań, nabożeństw i modlitw,
Służącymi wiernie zbawieniu dusz ludzkich,
Znającymi kapłańskiej służby cienie i blaski…
W wnętrzach stareńkich kościołów drewnianych,
W których całe życie Bogu służyli,
W tamte noce żywcem spalonymi,
Bez cienia najmniejszej litości…
Gdy z dłońmi skrępowanymi szorstkimi sznurami,
Do starych ołtarzy przywiązani,
Przez okrutnych banderowców dotkliwie pobici,
Zakrwawieni nie mogli się poruszyć…
I tylko w milczeniu czekali,
Aż ogień banderowskich pochodni,
Spopielając wszystko żarem gorącym,
Okrutne ich męki zakończy…
Długimi nocami płacze wciąż Wołyń…
Snującymi się przy pełniach księżyca cieniami…
Za niezliczonymi polskimi nagrobkami
Zniszczonymi przez banderowców mściwych,
Uderzeniami wielkich młotów żelaznych,
W blasku księżyca z trzaskiem rozbitymi…
By istnieniem swym nie upamiętniały
Polaków na Wołyniu żyjących,
Straszny los musiały podzielić,
Zburzonych kościołów, dworków i zagród chłopskich…
By najmniejszy polskości ślad,
Na Wołyniu już nie pozostał,
By czysta jak wody szklanka,
Była z chorych marzeń banderowska Ukraina…
Lecz pamięci o ziem tych polskości,
Zatrzeć nie zdoła na świecie nikt,
Wspominając dumnych Polaków strapiony Wołyń,
Nocami gorące roni łzy…
- Wiersz napisany dla uczczenia osiemdziesiątej drugiej rocznicy krwawej niedzieli na Wołyniu…
pędziłem do drzwi
czas się dłużył
z każdym kilometrem
co raz bliżej
czekałaś na moment
gdy przekroczę próg
naszych wspólnych spotkań
z pocałunkiem na powitanie
odpływamy myślami
błądzą omamy
ciebie nigdy nie było
urojenia natłok myśli
nawet nie mam prawa jazdy
jeżdżę autobusem miejskim
z zakupami dla mamy
pędzą myśli
zakochany w dziewczynie
chodzę błądzę nie spotykam
nie widuję tylko zamęt w pustej głowie
na wariację nie ma lekarstwa
Wcale dużo nie wymagam,
tylko wspólnie ze mną śnij;
jak ten zły czas się wykrwawia
na bezdrożach zeszłych dni.
Tylko ostudź - bezboleśnie
te, co żywym wstydem boli
w piekle mego wnętrza serce
zimnym niebem swoich dłoni.
Duszę wydrzyj - jeśli trzeba!
I ze swoją w całość spleć,
by mgłą rano pokryć drzewa
jak dym czarne knoty świec
I nie odchodź szybko, błagam
kiedy wrócą mroczne dni
Widzisz, dużo nie wymagam
tylko wspólnie ze mną śnij
Ja, bankier
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną
Ja, dyktuję prawa
Ja, kupuję narody
Ja, wybieram wrogów i przyjaciół
Ja, podżegam do wojen
Ja, rządzę państwami na globie
Jest to prawda utajniona
Niewidzialna ręka rynku
Ręką bankiera
Chciwość
Chciwość
Jak nieludzka bestia
Twarz ma judasza
Goj daje ciała
Goj traci głowę
Judasz zawsze robi pod siebie
Dobrze sprzedaje swoje ekstrementy
I piwo waży cudzym kosztem
Do cudzej waluty
Do obcej nacji
Do kasy ciułaczy
Do zaszczytów
Do posad
Do kapitału
Do komuny
Judasz dopisze swoją ekonomię
Judasz zawsze zarobi
Zaczęło się od tego, że odnaleziono zagadkowy pęcherz mieszczący się pod naszymi fryzurami i nazwano go “mózgiem”. Naukowców zaintrygował ten tajemniczy narząd, z którego, jak przypuszczali, wydobywa się nasze myślenie. Przy okazji dostrzegli, że jego niektóre sektory można pobudzać; osobnik, umiejętnie trykany we wzmiankowany bąbel, mógł reagować zgodnie z intencją badacza i w zależności od dziabnięcia w podrażnione miejsce, albo skręcał się z gniewu, albo konał ze śmiechu.
Odkrycie to wzbudziło sensację. A także niebywałe poruszenie wśród postaci parających się dociekliwością. Dotychczas uważano, że owo tajemnicze urządzenie jest naturalnym zbiornikiem przechowującym smarki, jednak pogląd ten - w obliczu kolejnych odkryć - wykopyrtnął się na dowodach pochodzenia rewelacyjnego.
Ludzie z charłackim pomyślunkiem, poczęli domagać się wzmocnienia palety swojej wyobraźni. Prawnicy zabiegali o przystawki umożliwiające szybsze błądzenie wśród gęstwy paragrafów. Persony przebywające na budżetowych posadach błagały o zwiększony przydział pomarańczowych widoków na świetlaną przyszłość. Radni domagali się bajońskich diet oraz częstszych delegacji na Kanary. Nikt jednak nie domagał się mechanizmu wyposażonego w roztropność.
Ale największym wzięciem cieszyły się wzmacniacze seksualnych przeżyć i w tym celu uruchomiono produkcję nakładek do uprawiania erotycznych figlików.
Szły, jak woda. Zwiększały obroty zakładów pornograficznych. Stawiały na nogi puste konta elektrowni. Starczyło je kupić i podłączyć do kontaktu, by wyjść na zdatnego do wyrażania łóżkowych spazmów.
Wniebowzięty delikwent ze sztyftem w potylicy kategorycznie odmawiał spania, jedzenia i przebywania z dala od gniazdka. Dni, noce i pozostały czas, spędzał na rojeniach i deliberacjach.
Wszelako nie ma niczego za darmo: okazało się niezadługo, że ludzi wciągniętych do igraszek z elektrodami prześladuje tępota bez umiaru, zęby wypadają, wzrost im się kitwasi, a na skórze pojawiają się zrogowacenia.
Widok ten nie napawał niczym pochlebnym. Przeciwnie. W trosce o ratowanie zdrowia ludności cywilnej i urzędowej, poczyniono odpowiednie kroki: wydano apel o zaniechanie masowej produkcji tychże urządzeń i wprowadzono na nie obowiązkową reglamentację, a wyroby krajowe obłożono podatkiem od dziwactwa.
Od tej chwili wszelkie narzędzia rozkoszy miały działać krótko i niewydajnie. Warsztaty renowacyjne nie przyjmowały ich do remontu, jeżeli były u właściciela dłużej, niż kwadrans. Powiedziano, że skoro nie można inaczej, to niechaj już sobie będą, ale z lichego surowca i wyłącznie na dynamo.
Uchwalono, że mają się psuć równo co trzy minuty z dokładnością do pięciu miejsc po przecinku, a łóżkowym Rambo zaproponowano zbieranie znaczków zamiast wyczynowego seksu i życie znowu rozpoczęło morderczą walkę z nudą.
Głową Florencji był mnich bez skazy
W oczach ogień
W kaznodziejstwie emfazy
Bożym gniewem natchniony
Głosił reformę
Lud szemrał poruszony
Chcę słuchać Boga
Nie ludzi szumu
Prawdę wykrzyczeć z wnętrza tłumu
Niech życie skromne stanie się drogą
W świetle wiary
W blasku Boga
Kazania jego jak grzmot burzowy
Wstrząsały miastem
Budziły głowy
Ostrzegał przed pychą
Przed złudą złota
Niech w człowieku wzrasta cnota
Lecz lud się lękał
Nie chciał przemiany
W Rzymie strach rósł
Jak pożar wzniecony
Choć mogły tumult
Podburzyć słowa Savonaroli
Zamilkł wtrącony do lochu
Z rozkazu Signorii
Florencja upadła w zamęcie swarów
Mnich zginął w cieniu ludzkich koszmarów
Historia wciąż przypomina kazanie
Dla tych, co widzą nierządu panowanie
W niebo, w niebo - sięgnij w chmury,
Ponad czas.
Rozważ lot w dal, nie patrz na ornamenty starych miast.
Leć w górę, w górę- coraz wyżej, sięgaj gwiazd!
Wiatr twe włosy gna- nie zatrzymuj się, pędź w dal!
Odrzuć ograniczenia zbędnych strat- leć w górę,
W pełną, siną dal.
Oddaj się tęsknocie, tęsknocie wyrzuć swój żal.
Pędź dalej, dalej- w niebo sięgaj,
Ponad chmury, ponad czas.
poleż sobie z łapą w gaciach
wargi językiem obliż
po pocałowanej butelce piwa
w szyjkę
jakbyś miał powód
by świętować sobie
tutaj
sam
a wieczorem
kiedy się odleżyn nabawisz
od życia tego
odczytaj
esemesy, maile, facebooki
i podziękuj za tą
urodzinową chęć bycia.
23:59
Bezksiężycowa ciemność
złowrogie szepty po zmroku
tylko konstelacje ulicznych latarni
szturmują horyzontalną równowagę.
Szczotkuję wieczór w efekty sceniczne
chichoty snują się po kondygnacjach
majestat bezruchu światło apokaliptyczne
topię w szklance ballantine'sa.
5:59
Niedostrzegalnie, stopniowo połyskują prześwity.
Żółte płomyki, najwspanialsze osiągnięcie natury,
rozsiewają pulsujące ciepło.
Balsamiczne powietrze wdziera się do środka,
słońce i cienie walczą ze sobą.
Uporczywy poranny wiatr próbuje,
rozproszyć wątłe jeszcze snopy światła.
Najlepiej przyjąć pozę egipskiej rzeźby,
aby nie zaprzepaścić
i nie bluźnić swemu człowieczeństwu.