Literatura

Kochani Rodzice (dramat)

Marley

Przez niektórych uznane za chore, przez niektórych uznane za pozytywnie chore... lepiej samemu ocenić.

 

Krzątałem się po pokoju cały w nerwach, niepewnie swojego postępowania, swojego ja. Ręce chodziły mi na wszystkie strony nie mogąc ich opanować, zupełnie jakbym nie miał nad nimi władzy.
- Dlaczego mi to robicie, kochani rodzice? Co ja wam takiego zrobiłem, co?! Raz w życiu was skrzywdziłem ale przyrzekam, że był to pierwszy i ostatni raz.
Chodziłem od kanapy do foteli, gdzie dwa już były zajęte przez siedzących w milczeniu rodziców, którzy nigdy mnie nie chcieli wysłuchać do dzisiaj. Jak nigdy nie przeoczyli mojego, ani jednego słowa. Siedzieli w milczeniu i słuchali.
Sięgnąłem niepewnie z lewej kieszeni swoich jeansów paczkę papierosów dopiero do połowy opróżnioną. Roztrzęsioną ręką udało mi się sięgnąć papierosa po czym go podpalić ledwie palącą się zapalniczka.
- Wiem, nie wiedzieliście, że palę. Ale nie wiecie o żadnych moich problemach, moich sprawach. Nigdy się nie interesowaliście moimi sprawami. To, że palę pewnie myślicie, że to taki okres przejściowy w okresie dojrzewania. Gówno prawda pale od trzynastego roku życia czyli od prawie trzech lat.
Usiadłem, po czym ponownie wstałem. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, nie wiedziałem, co im jeszcze powiedzieć. To znaczy wiedziałem ale nie wiedziałem od czego zacząć, tyle chciałem im wyrzucić. Pierwszy raz mnie wysłuchają, a ja nie wiem o czym ma mówić. Pustka, jedna wielka pustka.
- Pamiętacie jak was prosiłem o pieniądze na wycieczkę? Pamiętacie?! Nigdy was w zasadzie o nic nie prosiłem do tego czasu. A wy co nawet nie spytaliście się dokąd jest ta wycieczka, z kim, skąd. Nic was to nie interesowało. Ty tato tylko poszedłeś do przedpokoju po portfel i bez słowa sięgnąłeś sumę, o którą was poprosiłem. Tak jakby lepiej jakby mnie nie było. Odczułem, że lepiej jakby mnie nie było, żebym nie wracał, że jestem tylko kolejnym problemem u waszej nogi, że jestem tutaj tylko dlatego, że was Bóg skarał, a przecież on dla mnie dawno nie istnieje, tak samo jak wy dla mnie powoli przestajecie istnieć.
Podszedłem do barku, otwierając go. Wyjąłem z niego butelkę pierwszej lepszej wódki, otworzyłem i nalałem sobie do szklaneczki, którą także znalazłem w barku. Przechyliłem ją do końca mając nadziej, że to mnie jakoś uspokoi, doda mi sił na dalszy mój monolog.
- Piję? Zdziwieni? W końcu to nie pierwszy raz. Sami dajecie mi pieniądze nie pytając na co, a przecież na co może chcieć chłopiec w takim wieku. Myślicie, że jak sami nie pijecie to wasz syn na pewno?! Gówno prawda! Dziwię się jak nie zauważyliście znikających butelek z barku, co i raz dokupowanych. Ale co tam wy macie swoje życie, a ja w końcu do niego nie nalezę, bo jestem czymś złym.
Napełniłem ponownie szklaneczkę, po czym ją także opróżniłem.
- A pamiętacie jak pierwszy raz przyszedłem pijany? I tekst taty: „pewnie się czymś struł?” Jezu jacy wy jesteście podli. Ślepota w samych siebie i w myśl, że za pieniądze da się załatwić wszystko was zabije – spojrzałem w sufit zaciskając pięści i szepcząc, mając nadzieję, żeby nie usłyszeli – Boże dodaj mi sił jeżeli w ogóle istniejesz, dodaj mi sił aby oni mieli wreszcie spokój.
Usiadłem. Siedziałem i płakałem nie mogąc już wydusić z siebie żadnego logicznego zdania. Chciałem się znaleźć zupełnie gdzie indziej, gdzieś daleko od nich.
Wstałem wychodząc na chwilę do pokoju, po czym wróciłem ze sklejonym modelem samolotu.
- Pamiętasz tato jak mi kupiłeś ten model na moje jedenaste urodziny. Jak mówiłeś, że bardzo byś się cieszył jakbym go skleił jak na obrazku?! Skleiłem go w ciągu trzech dni, aby tylko pokazać jakiego masz wspaniałego syna, abyś zobaczył, że potrafię coś zrobić, abyś mnie w ogóle zauważył. A ty co odrzekłeś nie patrząc nawet na ten cholerny samolot: „ładnie”. Tylko jedno pierdolone ładnie i tylko tyle.
Usiałem na fotelu już całkowicie wyczerpany. Zacisnąłem pięści, wbijając sobie paznokcie, do momentu, kiedy ból całkowicie zagłuszy wszystkie inne uczucia. Ale to tylko na chwile, zaraz powróciły ze wzmożoną mocą.
Zsunąłem się na kolana, po czym z całej siły uderzyłem pięściami podłogę.
- Boże jak ja was kocham! Jak ja was kocham nienawidzić! Z chęcią bym was zabił, pociął, poćwiartował – z oczu zaczęły mi wypływać krople łez, po czym zaczęły ściekać po policzkach na podłogę – Z miłą chęcią bym was zabił, gdybym nie dokonał tego wcześniej.


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
.
. 1 lutego 2008, 06:08
Czyta się jak tekst pisany pod wpływem chwili. Cały rozedrgany, jak jego bohater.
Nawet gdy tak było, to już na spokojnie trzeba było przysiąść i go dopracować.
Nokturny też zaledwie szkicuje się w plenerze, a kończy już w pracowni, przy normalnym świetle.
Błędy składniowe, frazeologiczne, literówki i przecinki...
Sorki, nie tym razem. :)
przysłano: 31 stycznia 2008 (historia)

Inne teksty autora

Metamorfoza
Maciej Borowski

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca