Zapiski ze zmiętej kartki papieru w kratkę

Wiktor Smol

 „Jestem ciągle zmęczony, raz stałością innym razem zmiennością otaczającego mnie świata. Stałość, do której dążyłem w czasach rozchwiania i ciągłych zmian dziś mnie ogranicza i męczy. To tak jakbym pił i jadł same dobre potrawy wysmakowane do granic. I wtedy właśnie tęsknota gna mnie w kierunku wywrócenia wszystkiego do góry nogami.
Zmienność z kolei potrafi cieszyć do czasu, kiedy uzmysławiam sobie, że hałas zabija we mnie każdą cząsteczkę mnie.”

 

Mija jakiś czas, którego nie jest w stanie ogarnąć – nie wie dokładnie, nie może sobie przypomnieć, co w tym czasie robił. Gdyby nie elektroniczny kalendarz na zegarze obdrapanego stolika stojącego w rogu ciemnego pokoju, nie wiedziałby, że upłynęło szesnaście miesięcy. 
Bierze zeszyt i wolno stawia literę za literą w każdym nowym słowie, tak jakby ta powolność miała nadać większego znaczenia, pewnej rangi, ciężaru gatunkowego.
A może to tylko taki wybieg i owa powolność kaligrafii wcale nie musi oznaczać staranności, tylko jest to sposób na uporządkowanie myśli?
 

I dalej: „Nie wiem, co naprawdę jest ważne, zupełnie jakbym stracił możliwość oceny otaczającego mnie świata. Tak, jakbym nagle stracił cały zasób wiedzy – a może nigdy jej nie miałem?
Weźmy na to. Kiedy idę ulicą tego wielkiego miasta mam chęć wejść na torowisko dla tramwajów i iść do pierwszego rozjazdu i na nim się rozpłynąć w kierunkach dokąd one biegną.
 Ale jakieś resztki wewnętrznej siły dyscyplinują mnie, trzymają w reżymie granic miejskich chodników, a ja tylko patrzę z zazdrością na te stalowe kolosy, które w gwałtownych zwrotach, pośród pisków ścierającej się ze sobą stali, nagle odskakują w lewo lub prawo, albo rozhuśtane, wydawać by się już mogło, że zaraz skręcą, jadą prosto dalej …
Mijam wielowiekowe kamienice, widzę ich bogactwo architektury i za Boga nie mogę sobie przypomnieć jaki to styl i kto był jego twórcą. Podobnie mam z ludźmi: przyglądam się uważnie, patrzę jak są ubrani i jak się zachowują. Wiem, że wyszli z obrazów, wierszy i powieści, aby wziąć udział w jakimś dziwnym spektaklu – reportażu, który widzę, i którego nie rozumiem.
Nie mogę dopasować kobiety w czerwonym płaszczu do jej protoplasty. Wiem tylko, że płótno było dobrze naciągnięte na blejtramie, olej, tempera i pastel na kartonie, a malarz… nie, nie mogę, nie pamiętam, może był Holendrem? Ale nie, nie wydaje mi się. Nie ta epoka. Identycznie mam, kiedy stoję przed wielkim betonowym słupem ogłoszeniowym i czytam słowa zawarte na rozmaitych plakatach. Wiem, że plakat, to też jedna z dyscyplin sztuki. Której? Też nie pamiętam w tej chwili, może kiedyś sobie przypomnę. 
Moją uwagę przykuwają litery, ich krój i wielkość i to, czy są proste, czy pochyłe.
Badam każde zbudowane z nich słowo i staram się odnaleźć właściwe znaczenie w etymologii.
 
Przypomniałem sobie, że kiedyś popełniłem jeden w wczesnych wierszy o plakacie zawieszonym na słupie ogłoszeniem i o dziurach w chodniku. Pamiętam, że wtedy byłem szczęśliwym człowiekiem. Szukam w pamięci powodu tego szczęścia. Chyba, jeśli się nie mylę, chodziło o dzieci.  Rozglądam się   i… . Chcę się upewnić, czy to na pewno ten trop.
 

//… wpierw ujrzałem fragment urwanej ręki, potem, dużo dalej, nogę, wyglądała jakby była cała w strzępach. Po drugiej stronie głowa w przebarwionych bandażach, z której szaroburą wstęgą wysiąkała krew. Dalej nagi tors przebity grotem płonącej włóczni.//

 

Wciągnął mnie wielki wentylator
jestem po tamtej stronie
między butelkami przechadza się
życie
potyka o kulturę i sztukę
na wyciągnięcie ziemi
ludzie głosy obrazy
na basach
przechodziłem na tamtą stronę
po tej zostawiłem próżne dźwięki //…


 

Uprana pościel z drobnym motywem traw w odcieniu szarej zieleni jeszcze pachnie słońcem: ręka zamknięta w pięść, ale nie zaciśnięta, spoczywa na skraju materaca.  Czytelne rozbiegnięcia żył przecina chirurgiczna stal. Prawa dłoń w odruchu biegnie by zatamować deltę niebieskich rzek – zatrzymuję ją w pół drogi. Patrzę jak karnie opada.
Jest widno, może blisko południ; gdzieś za oknem zmaga się wiatr, albo bliżej szum w głowie. Rozluźnia się zamknięta pięść. Płynę powoli, ocean, albo raczej chmury.
Przemieszany zapach pościeli z płynem, który wypompowuje zagubiony rytm. Nie potrafię utrzymać powiek…

 

Gdzieś odległe głosy, a potem nerwowy zgrzyt klucza; drugi tkwi w zamku z tej strony. Ważne, aby zawczasu zadbać o szczegóły – najgorsze, to kiedy praca idzie na marne…
Idę ulicą, sam jeden, wzdłuż płotu, ścigam się z cieniem: raz on jest szybszy a potem ja. Ale jak, skoro mnie tam wcale nie ma? A może to tylko sen, a może zmęczenie?
Ktoś puka, a potem wali z uporem i woła: otwórz, proszę otwórz kocha… Urywam się na „nie”…  
I jeszcze obraz wyraźny – polana nad nami błękit wtulony między strzeliste sosny; koc i kosz pełne dobrych rzeczy…
W górze szybująca para jastrzębi; wokół koca, za koszem, za skrajem naszej płóciennej ziemi, zapach sierpniowej trawy. Lśniące drobinki chemii na owianej słońcem skórze; spłycony oddech i szept, że życie jest piękne…
Idę ulicą, sam jeden, dalej i dalej, tam na jej końcu czeka na mnie para jastrzębi w sierpniowej trawie – i jeszcze tylko jeden oddech morzem i rym fal i brak rytmu w klatce… 
jeszcze migotanie pourywanych kadrów jakieś iskrzenie między płytkami osocza mieszają się: akt paryski z krzykiem… i para jastrzębi przemienia się w mumię.


Ktoś potem zapyta: kim jest ta smutna kobieta?  

Wiktor Smol
Wiktor Smol
Dramat · 3 listopada 2013
anonim