Akt 1 - Marta
Pokój w niewielkim mieszkaniu. Ogólnie – bałagan. Porozrzucane jakieś ubrania. Na środku stół, na stole kilka książek, gazeta, komórka i kubek świeżo zaparzonej kawy. Przy stole siedzi mężczyzna, lat około czterdziestu. Jest środek dnia.
Jutro będzie sobota. Najgorszy dzień tygodnia. Dzień, w którym umieram i nie rodzę się na nowo. Nie zawsze tak było, ale teraz jest i pewnie nieprędko przestanie. Nawet już nie próbuję walczyć z tym, że ten dzień jest taki beznadziejny. W końcu jak się ma ponad czterdzieści lat na karku pewne rzeczy można sobie odpuścić i nie zmieniać ich na lepsze. Czasem też trzeba dać sobie czas na cierpienie. Tak, na cierpienie, bo cierpieć to znaczy też żyć, a ja ciągle żyję i nawet czasem miewam lepsze chwile, choć sobota do nich nie należy. Jak byłem z Martą lubiłem soboty, miały jakiś sens, jeździliśmy za miasto albo nie robiliśmy niczego innego niż to co robią zwykli ludzie, no wiecie, sprzątanie łazienki, mycie podłogi czy robienie zakupów, taka codzienna kanonada bezsensownych zapychaczy czasu, ale nawet wtedy potrafiliśmy wieczorem otworzyć wino i kochać się potem na podłodze. To był fantastyczny czas, naprawdę dobry. Zwykle jednak to co dobre kończy się szybciej niż zaczyna i to też się w końcu skończyło. Wspólne obiady, spacery, kino czy teatr nawet pieprzone robienie zakupów i sprzątanie domu. Nawet wino i rozmowy do rana, choć ten zestaw skończył się dużo wcześniej niż wszystkie inne. Dzisiaj wiem, że każdy z tych momentów, każda z tych chwil, to było moje dobre życie, coś czego wtedy nie doceniałem, bo nie docenia się rzeczy, które się ma i które są zwykłe, tylko marzy o tym co odległe, albo o tym co mają inni. To jak genetyczny kod wbudowany w nasze głowy i wyryty w codzienności dnia. O tak, Marta była świetna! Przez dwadzieścia lat wspólnego życia pokazała mi, jak życie potrafi być piękne, ile ma w sobie dobrych chwil, ile potrafi dać szczęścia. Dzieci na przykład. Urodziła je dla mnie. Mówiła, że będziemy patrzeć jak rosną i zmieniają się w nas. Adam, mój syn ma dziś czternaście lat i jest moim klonem z młodości. No, nie jest tak bystry jak ja, ale za to ma lepsze serce, po swojej matce i dzięki temu pewnie kiedyś będzie wielki. Jest doskonały. A Maja, jest jak Marta i mimo swoich dziesięciu lat wszystko wie. Jak zapytasz ją o mysz na obrazku, nie powie, że to mysz, tylko skoczek polny. Wie nawet jak rozmnażają się kangury, a kto dziś wie jak rozmnażają się kangury. Dzisiaj dzieci tylko siedzą w tabletach i komórkach, ściągają jakieś aplikacje i rżną w beznadziejne gry. Większość dzieci to debile, albo za chwilę debilami się stanie. Najgorsze jest to, że za naście lat będą rządzić naszym światem, który już dziś do najmądrzejszych nie należy bo rządzą nim inni debile. Na szczęście są wyjątki. Moje dzieci dużo czytają, jak ich matka i choć czytają inaczej, nam wrażenie, że książki zostają z nimi na dłużej, bo potrafią o nich rozmawiać, a to też sztuka, bo ludzie, którzy czytają, często zaraz zapominają o tym co przeczytali. Książki przelatują przez nich jak życie przez nasze ciała i nie zostawiają śladu. Jakby czytali dla samego czytania. O tak, to modne przecież powiedzieć, przeczytałem książkę i nie ważne jaką, bo czytanie dziś to rzadkość, a ludzie lubią być rzadką częścią świata. Marta to wiedziała i nauczyła moje dzieci czytać. Nie miały nawet porządnych tabletów. Tak, Marta potrafiła robić dużo. Poznaliśmy się jeszcze w liceum, była tak młoda. Niektórzy mogli wtedy o niej myśleć, że nie była zbyt ładna, ale miała w sobie wewnętrzne piękno, które łatwo było dostrzec, jak się tylko chwilę nad nią zastanowiło. Prawda, niektórzy moi przyjaciele mówili, że nie będziemy mieli o czym rozmawiać, że nie pasujemy do siebie, bo Marta tylko czyta książki i żyje jakimś pieprzonym uduchowieniem kultury, ale ja wiedziałem, że to nie ma znaczenia, bo miłość można opierać na przeciwieństwach, i że przecież ja też mogę od niej czerpać, jak ze źródła, a ona ze mnie, bo szybciej potrafiłem podejmować decyzje. W ogóle potrafiłem je podejmować, podczas gdy ona wszystko analizowała po tysiąc razy i całe lata by trzeba było czekać na dzieci, na zmianę pracy, na kupno butów nawet. A tak tworzyliśmy razem jedną doskonałość, ciało astralne prawie i dobrze nam było przez te wszystkie lata. Lepiej niż innym, a ci wszyscy, którzy nie wróżyli nam długiego i słodkiego życia sami potem mówili, że jesteśmy dobrym małżeństwem, i że bardzo nam zazdroszczą tego co z nas wyłazi wtedy, kiedy jesteśmy razem. Bałem się przed ślubem jednej rzeczy tylko. Marta była dziewicą. Tak wiem, to piękne przecież, bo byłem jej pierwszym facetem i czułem się tak jakby na mnie właśnie czekała, ale mimo to miałem zaszczepioną pod skórą myśl, że może kiedyś ona zechce spróbować jak to jest z innym i będzie chciała mnie zdradzić, bo przecież każdy by chciał wiedzieć jak to jest z kimś innym. Bałem się tego tak bardzo, że uznałem, że najlepiej będzie to zaakceptować i uznać, że prędzej czy później i tak mnie zdradzi, dlatego w dniu ślubu powiedziałem do siebie, stary, twoja żona cię zdradzi, będziesz musiał z tym potem żyć, to cena, którą zapłacisz. Ale przecież ja sam nie byłem święty i miałem jakieś inne kobiety przed Martą i wiem, że czasem seks nic nie znaczy, że liczą się tylko uczucia, a seks jest zawsze takim samym organoleptycznym ruchem w przód i w tył, a orgazm to orgazm i nie ma większego znaczenia kto ci go przynosi, bo potem, zaraz potem, zapominasz, że go miałeś i zostaje prawdziwe życie. Oczywiście, to że założyłem, że Marta mnie zdradzi nie oznaczało, że było mi to obojętne. Starałem się zawsze, żeby było jej ze mną dobrze, żeby miała orgazm za każdym razem kiedy miałem go ja. Traktowałem seks z nią jak prawdziwe wyzwanie i muszę przyznać, że przez te wszystkie lata prawie zawsze stawałem na wysokości zadania, choć nie było przecież łatwo i czasem całymi godzinami musiałem pieścić jej ciało, żeby przyszedł orgazm. Zawsze wiedziałem, że jest nam dobrze w łóżku. Z czasem nawet porzuciłem myśl o tym, że może mnie zdradzić, bo przecież nie miała najmniejszego powodu, miała wszystko czego chciała i byliśmy szczęśliwi. Zresztą, seks po ślubie z kimś innym niczym się nie różni od seksu przed ślubem z kimś innym. Pieprzyć jakieś przekonania. Nie, oczywiście nie była to tylko idylla, bo były też trudne chwile, porażki w pracy, jedno poronienie, podejrzenie raka, śmierć jednej czy drugiej babci, ciotki, ojca, jej ojca. To wszystko zostawiało w nas jakieś piętno, które czasem wyłaziło w jednej czy w drugiej kłótni, bo ktoś czegoś nie zrobił tak jak by się należało, a przecież nikt nie wie tego, co by się należało wcześniej, więc zawsze popełniamy błędy, obrzucamy się potem gównem, porównując do matek i ojców, właściwie tylko do wad matek i ojców, bo to najprostsze. Mimo to zawsze wychodziliśmy z tego cało, czasem nawet mocniejsi i bardziej zwarci. Jej praca, moja praca, nasze dzieci rosnące tak szybko i dwadzieścia lat jak za pstryknięciem palcem zleciało.
Pewien francuski pisarz powiedział kiedyś, że nie trzeba się od razu eliminować skoro można się najpierw znieczulić i zobaczyć czy znieczulenie działa. Dlatego ja nie będę czekał i myślał tylko o tym, jak bardzo beznadziejna będzie sobota i strzelę sobie podwójną szkocką na lodzie ze spritem, bo wtedy będzie trochę lepiej i przyjemniej może nawet. O tak podwójna szkocka! Robi się niecałe piętnaście sekund, pije dwadzieścia pięć kolejnych, a potem robisz sobie następną i następną i po poł godzinie masz na wszystko inną perspektywę, bardziej wyjebaną. Gorzej, jeśli coś ci strzeli do popieprzonego łba i złapiesz za telefon dzwoniąc po wszystkich możliwych ludziach, których znasz, z którymi gadasz często, albo wcale i powiesz im jakieś pierdoły, o tym co słychać u ciebie i nic z tego potem, kurwa, nie zapamiętasz, bo nawet nie będziesz wiedział kiedy zalałeś się w trupa. Albo jeszcze gorzej, zbierasz swoją dupę i pójdziesz na miasto poderwać jakieś panienki, choć nie jesteś mistrzem świata i nie idzie ci dobrze, wiec wracasz po kilku następnych drinkach w różnych pubach i walisz się w opakowaniu na łóżko, nie zastanawiając się wcześniej, że następnego dnia będziesz umierał na kaca i obiecał sobie, że więcej pił nie będziesz, i że potem te same obietnice i ból szybciej zapomniesz niż je wypowiedziałeś. O tak, takich rzeczy trzeba unikać, dlatego dziś tylko jeden, no może dwa drinki, z podwójną królową zapomnienia, a potem spać i doczekać soboty, żeby przetrwać jakoś tę pustkę, którą przyniesie. Z drugiej strony przeczytałem kiedyś, że dopiero po pijaku wyłazi z nas prawdziwe ja. Może coś w tym jest, może to prawda, są takie rzeczy przecież, które siedzą w nas głęboko i pewnie nigdy byśmy ich nie wypowiedzieli, a po pijaku wyłażą z nas jak robale ze zdechłego ciała. Chociaż, z drugiej strony, tak samo jest wtedy, kiedy sobie dowalamy w czasie kłótni. Wykrzykujemy te wszystkie słowa z szybkością świtała i potem przepraszamy, choć ślad po nich zostaje z nami na zawsze i konia z rzędem temu, kto uwierzy, że nie mówiliśmy ich szczerze, a tylko dla samego dowalenia i trafiły się nam zupełnym przypadkiem, w dodatku w zestawie, który rani jak nic innego i w cel trafia prosto. Przecież słowa to tylko słowa, kochanie, liczą się czyny, a nie to co się mówi. Tak, tak mówiliśmy sobie z Martą. Nigdy nie bierz serio tego co ci powiedziałem, patrz tyko na to co robię, a słowa, to tylko słowa przecież. Prawda, są sytuacje, kiedy słowa też są ważne, kiedy powiedziane zostają z nami na zawsze i towarzyszą nam potem jako motto nasze, określają to, co w nas ważne, to jest coś więcej. Dla mnie i dla Marty ważne było to, co sobie powiedzieliśmy w dniu ślubu, że nigdy nie będziemy się oszukiwać jeśli chodzi o nas, o nasze uczucia i że jeśli kiedyś przyjdzie taki moment, że przestaniemy się kochać to będziemy mieli odwagę to sobie powiedzieć, bo przecież lepiej jest rozejść się wtedy, gdy tylko dopada nas niemiłość, niż potem, jak już się zaczyna burzyć własne światy i rani kłótniami, oszustwami i obłudą całą, rzucając w siebie gównem życia z siłą o jaką nikt by nas nigdy nie podejrzewał. To była zasadnicza rzecz, prawda w jednym kawałku i obietnica, która była częścią naszego systemu bezpieczeństwa. Oczywiście, każdy miał jeszcze zestaw własnych słów, wewnętrznych zasad, jak na przykład powiedziane przez Martę kiedyś, gdy dostałem od niej pierwszego kosza, po tym jak zaproponowałem jej przyjaźń, że przyjaźni mi nie odmówi, bo nie odmawia jej nikomu jeśli tylko jest jej z tą przyjaźnią po drodze. Te słowa zostały ze mną do dziś. Tak, to był jej znak rozpoznawczy, jej zasada, której pozostawała wierna. Ja pewnie miałem i mam zestaw podobny, jak każdy zresztą. Dziś, kiedy mam kilka lat więcej, nie pytam się siebie kim chciałbym być, bo za późno jest na cokolwiek. Pytam już tylko kim jestem, co mam, czego nie mam, co mi się udało, a co spierdoliłem swoim własnym popieprzonym ja. Pewnie można szukać plusów i minusów w każdej sytuacji, wszystko wytłumaczyć, przerobić na korzyść lub niekorzyść, powiedzieć że wszystko jest relatywne, ale, kurwa, w życiu nie chodzi o to, żeby wszystko było wytłumaczalne czy relatywne, tylko żeby je przeżyć długo i szczęśliwie, bo potem przychodzi nam umrzeć i każdy chciałby na jego końcu, jak sobie leży i umiera, powiedzieć do siebie, stary, to było zajebiście fajne życie. Nawet jak nie masz swojej noty na Wikipedii i jesteś dla świata totalnym no name guy, to chciałbyś czuć, że żyłeś pełnią życia i dobrze, że byłeś dobrym człowiekiem. Oczywiście możesz to wiedzieć wcześniej, tylko jakoś mi się nie wydaje, żeby wcześniej chciało nam się o tym myśleć w ten sam sposób, co wtedy, kiedy umieramy, bo wtedy, mam wrażenie, tylko wtedy, jesteśmy w końcu szczerzy sami ze sobą i nie wypieramy tego czego wyprzeć się nie powinno, całego gówna, które narobiliśmy i które nas spotkało, wszystkich szans straconych, ludzi oszukanych, serc zranionych i wtedy nie sprowadzamy już wszystkiego do momentu w którym właśnie jesteśmy, a który determinuje wszystko wcześniej. Bo wtedy jest nam dokładnie wszystko jedno jaki to będzie miało wpływ na to co dalej, bo dalej przecież nic nie ma, ale umierać z poczuciem szczęścia nawet wtedy, kiedy umierać trzeba i nam się nie chce, to prawdziwe szczęście. Czasami myślę o tym co by było gdybym umierał teraz. Czy moje życie byłoby ocenione przez mnie dobrze czy źle. Wiem, to nie ma sensu, bo przecież nie czuję tej śmierci naprawdę, ale jednak myślę o tym i czuję, że dziś, teraz, nie wiem - nawet jutro w sobotę, to nie był by najlepszy moment na śmierć, choć przyznaję, że właśnie dziś, chce mi się mniej żyć niż wcześniej. Nawet czasami się zastanawiam czy nie odstrzelić sobie popieprzonego łba, to jednak dochodzę do wniosku, że najlepszym momentem na śmierć jest ten, w którym jest nam dobrze i że wtedy będzie nam łatwiej uznać, że wszystkie nasze rzeczy w życiu miały większy sens. Problem polega na tym, że nie wybieramy momentu na śmierć, a jeśli go wybieramy, to wtedy kiedy jest nam chujowo, a nie dobrze, a moim zdaniem umierać powinno się wtedy kiedy jest się na topie życia, a nie jego dnie. Może to nie ma sensu, bo przecież wtedy kiedy jest nam dobrze, chce się żyć i nikt nie myśli o śmierci, ale jak się nad tym trochę zastanowić moje myślenie nie jest pozbawione sensu. W każdym razie, mój czas na śmierć był tych kilka lat temu, kiedy wszystko razem toczyło się dobrze, kiedy mijały najszczęśliwsze lata mojego życia, wtedy trzeba było zdychać, a tak muszę się gryźć pieprzoną sobotą, której nienawidzę i na którą choruję od ponad trzech lat. Pieprzyć to! Nie będę się wdawał w jakieś ponuractwo i zastanawiał nad tym, kiedy jest najlepszy moment na śmierć. Nie dzisiaj. Są rzeczy, które dają się odłożyć na później. Dziś wybierzemy znieczulenie. Niech w żyłach pokrąży jeszcze trochę szkockiej, niech zatoczy kilka kółek, niech wali w mózg mocniej.
Mężczyzna robi kolejnego drinka. Tym razem sama szkocka już bez lodu z niewielką ilością sprite. Włącza muzykę, siada przy stole i wbija wzrok w pustą ścianę. Pociąga duży łyk, potem drugi aż wypija całą szklankę. Zapada cisza na dłuższą chwilę.
Powiem wam dlaczego nie lubię sobót. Trzy lata temu, jesienią, wróciłem z delegacji. Tydzień szkolenia, albo jakieś inne gówno, po którym wracasz z wypranym mózgiem i powiększoną od wódy wątrobą oraz kilkoma zabawnymi kawałami lub fajnym sloganem, który powtarzasz potem przy byle okazji. Wszedłem do domu, kwiaty chyba nawet jakieś kupiłem, bo głupio mi było, że tak długo mnie nie ma i chciałem, żeby Marta czuła, że do niej wracam, że tych rozłąk nie znoszę, że cieszę się, że w końcu jestem, ale jej nie było, poszła chyba na jakiś spacer z dziećmi, bo dzień był ładny, a ja nie mówiłem, że wrócę wcześniej, więc nie musiała czekać przecież. Rzuciłem graty, zajrzałem do garów, bo może zupa jakaś czekać będzie, ale nie czekała, więc walnąłem się na łóżko, włączyłem telewizję i tak siedziałem sobie, aż na stole zobaczyłem otwarty komputer i pomyślałem, że rzucę okiem na te same strony, na które zwykle patrzę, no wiecie Onet, Wyborcza i Facebook, zestaw idiotycznych stron, z których nic więcej, niż parę chwytliwych tytułów, nie wynika. Otworzyłem ten laptop i zobaczyłem, że Marta się nie wylogowała, i że jej poczta na wierzchu otwarta świeci do mnie i zrobiłem rzecz straszną, bo zamiast zamknąć jej profil i żyć, to postanowiłem zrujnować sobie życie i zajrzeć tam gdzie nie powinienem. Zacząłem czytać jej maile, jakby świat, który tam był miał być inny od tego, który mi na co dzień pokazywała. Niestety był. Pocztę miała uporządkowaną, jak całe jej życie, podzieloną na foldery. W jednym, nie pamiętam nazwy, był on. Gość, który zmienił wszystko. Ktoś inny niż ja, ktoś, kogo zacząłem się bać. Było tam ze dwieście maili, ciągły dialog, rozmowa przyjaciół, wymiana myśli, intelektualne wywody na temat książek, muzyki, przeplatane wspomnieniami o jakiś pocałunkach, gorących udach, wycieczkach za miasto, komplikacjach życia. Ręce mi się trzęsły, cały się trząsłem, pękały we mnie mury wszystkie, jakbym się nagle zatrzymał, jakby ktoś mnie kamieniem w łeb walnął, uświadomił jakim jestem kretynem, że przez te wszystkie dni, lata nawet, nie dostrzegałem tego, co dostrzegłby każdy, że Marta, moja żona, nie jest moja, albo nie tylko moja, że ma kogoś więcej, kogoś zupełnie innego niż ja, kogoś z kim dzieli swój własny świat, że dla mnie tylko to, co o dzieciach, prasowanie, pranie, sprzątanie razem i zakupy, a dla niego ta całość, którą widziałem, kiedy młoda była jeszcze, to co zatracić musiała, bo życie przecież nie jest proste i nie zawsze masz czas na to, żeby je przeżyć tak jak chcesz, i że gnijesz cały, w gównie codzienności, nawet jak ta codzienność jest twoja i kochasz ją ponad wszystko, a jednak potrzebujesz czasem rzeczy tylko dla siebie, sekretu jakiegoś, tajemnicy, kogoś, kto zobaczy w tobie to, co miałeś, a przykryte było. Boże, jestem kretynem, pomyślałem wtedy. Wydawało mi się, że wszystko wiem, że moje życie jest uporządkowane, że mija dobrze, i że Marta jest tą, z którą, przyjdzie mi się zestarzeć, że przecież żyjemy dobrze, wszystko mamy, że dzieci zdrowe, pieniądze nawet nie małe, że na wczasy nas stać, na dom nawet może nowy i samochód, i że mało kto ma tyle co my. Potem zacząłem się zastanawiać kim jest ten gość, czego właściwie chce, na czym mu zależy. Z tych maili wychodziło, że się miota, że ma kogoś, że sam nie wie czego chce, dupek jakiś, który wali te wszystkie gadki chyba tylko po to, żeby przelecieć mi żonę, raz czy dwa bzyknąć, a potem pozostawić ze złamanym sercem. Natłok myśli, który miałem w głowie rozsadzał mi mózg. Miałem wrażenie, że pęknę od środka, ale nie pękałem, tylko złość mnie brała coraz większa i ręce drżały mocniej. Marta przyszła po jakiejś godzinie. Cześć, rzuciła nawet jakieś i dzieci podbiegły na szyi mi leżą i cieszą się, że widzą ojca, ale czują, że coś nie gra, że jakiś obcy jestem, więc pytają, co się stało, ja mówię, że nic i proszę, żeby poszły do pokoju, więc idą, a ja wtedy pokazuję Marcie co znalazłem. Najpierw milczy, potem widzę, że dociera do niej co się stało, wybucha płaczem i mówi, że wszystko jest inaczej niż w tych mejlach, że to tylko taka rozmowa, że do niczego między nimi nie doszło, że mnie kocha, że chce byśmy byli razem, bo jestem miłością jej życia. Kiedy widzi, że jestem naprawdę wkurzony, że ręce mi się trzęsą, klęka przede mną i płacząc prosi, żebym jej nie zostawiał. Cała ta sytuacja jest beznadziejnie głupia, pobawiona sensu. Kiedy patrzyłem na Martę wydawało mi się, że mówi prawdę, i że bardziej te maile to początek czegoś, co się niestało, niż faktycznie zdrada, ale z drugiej strony przyjmuję na klatę i tę drugą możliwość. Wieczorem między nami iskry jak nigdy, Marta wchodzi mi do łóżka i kochamy się jak kiedyś, namiętnie, ja z poczucia żalu chyba, ona z obowiązku. A ponieważ widzę, że niezwykle jest uległa i gdzieś mam, że jej uległość niewolnicza poczuciem winy pewnie jest spowodowana, to przekręcam ją na brzuch, kolana podginam i wchodzę od tyłu najpierw normalnie, a potem rżnę ją w tyłek, za karę mocno, żeby czuła. Rano sytuacja wraca do normy. Ja, zapominam o tym, co się stało, proszę tylko, żeby nie wracała mi więcej z taką historią do domu. Nasze życie stabilizuje się, jak po wyleczonym zawale ekg pacjenta i wszystko wraca na właściwe tory. Znowu na planie pierwszym dzieci, praca, bieganie po zakupach, czasem jakieś wspólne wyjście, ale rzadko, bo kasa na to potrzebna, a po co wydawać jak można w domu kotleta zrobić i też przecież jest miło, zamiast do kina można coś na vod w domu obejrzeć, a zamiast do knajpy na piwo w domu je wypić również. Pranie, prasowanie, wymiana opon na zimę i na lato potem, ubrania trzeba kupić właśnie, bo wyprzedaż rusza, a dobrze jest mieć szafę pełną niepotrzebnych ubrań, których i tak nie zakładasz, bo ciągle wyglądają beznadziejnie, albo na tobie tylko wyglądają beznadziejnie, albo raz są za małe, albo za duże, bo tyjesz lub chudniesz. Dbałem o to byśmy regularnie się kochali, przynajmniej raz w tygodniu, dla zasady pewnie, dla podtrzymania jakiejś iskry w nas, ale przecież to wystarcza, i dbałem o to, żeby zawsze miała orgazm, bo mam wtedy poczucie, że będzie chciała wracać do mnie później.
Mijają dwa miesiące. Przychodzi jesień, robi się chłodno. Złapałem jakąś infekcję i chyba po raz pierwszy musiałem wziąć zwolnienie, gardło mnie tak bolało, że nie byłem w stanie o niczym innym myśleć. Poszedłem do lekarza i wziąłem tych kilka dni zwolnienia. Pozytywne wydawało mi się to, że będę mógł spędzić je w domu. Marta dzieci zabiera do szkoły, więc też myślałem – dobrze, bo nie muszę się o nie martwić, sama jedzie do pracy. Drugiego dnia mojego zwolnienia widzę, że zapomniała komórki. Wypadła jej może, albo coś. Biorę ten telefon do ręki i patrzę, co tam ma w środku, ale oczywiście blokada z pinem i kłopot z wejściem. Kombinuję trochę i zakładam, że pin ma raczej, jak ja jeden do wszystkiego, a znam jej pin do karty bankomatowej, bo ciągle jej nie chce się chodzić samej i muszę po jej kasę biegać, więc próbuję i bingo, jeden zero dla mnie. Foldery jak zwykle uporządkowane, katalogi z ładnymi ikonkami, w tle zdjęcie dzieci naszych, ogólnie nic ciekawego nie ma. Wchodzę jeszcze na maila i dostaję drugiego strzała w pysk. Facet sprzed kilku miesięcy, nadal w pełnym kontakcie z moją żoną, jak gdyby nigdy nic, tyle że teraz więcej i bardziej intensywnie i słowa już nie tak lekkiego kalibru, tylko wyraźnie widać, że seks był między nimi od dawna, i że pewnie to jemu z chęcią obciągała nieraz, podczas gdy mnie, prawie nigdy nie chciała. Kłamstwo się wylewało cały czas i tylko ja głupi byłem, bo dostrzec nie chciałem tego, co na wierzchu, i jakoś głupio uwierzyłem, że jest inaczej, niż tak jak zwykle, że ktoś kogoś zdradza i rani zamiast powiedzieć, że nie chce już być razem, bo znalazł inne szczęście. Po co w takim razie tkwi w tym całym syfie życia skoro jest takie podłe. Po co wmawiać sobie, że się jest dla dzieci tylko i nie mówić osobie, którą się krzywdzi, że od kilku lat, miesięcy, dni, nieważne, ładuję się ją na boku, w jakiś kanał życia, udaje, że wszystko jest raczej ok, a tylko jakoś tak ochoty na seks nie ma, na wspólne wyjście też, na herbatę nawet. To może jednak nie o to chodzi. Może o to, że w życiu potrzeba jakiejś drugiej szansy, jakiegoś dopełnienia, że nawet, jak się jest szczęśliwym, to czegoś ciągle brak, bo ideałów nie ma i idealnych sytuacji również, a proza życia to zwykłota, którą trudno porównać z wyobrażeniem szczęścia. W naszym przypadku, to chyba tylko to, że za dużo trzeba by zmienić, a przecież nie najmłodsi już jesteśmy i trudno tak wszystkim wywalać życie do góry nogami. Może też o to, że ten nowy zaraz będzie stary i wszystko koło zatoczy, norma wróci, bo marazm przychodzi zawsze. A może jednak drugie życie ma sens. Kto nas stworzył do monogamii? Kościół pewnie. A przecież, jak świat światem, człowiek, niczym pies, jak w długą pójdzie to jakby ruję miał jakąś i nie powinien tej chuci w sobie tłumić. Kurwa! Myślałem wtedy, to że jestem głupi i nie widzę, że czegoś brak mojej żonie to jasne, ale żebym dał tak łatwo wyprowadzić się na manowce to słabe raczej i wkurwia mnie to strasznie, ale nie przyznaję się wtedy, sam przed sobą, tylko złość przelewam na nią, bo zdradziła mnie po raz drugi i czuję, że tym razem o bliznę w sercu nie będzie łatwo, że ślad pozostanie i być może nawet nigdy się nie da zagoić. Zresztą, czy i tym razem będzie chciała wrócić do tego co między nami było? Ciekawość, jak gwóźdź w deskę, nie łatwo może, ale z coraz większą siłą, mózg w ciało wtłacza. Tym razem Marta nie wraca, ale ja do niej dzwonię i mówię, choć czuję, że miażdży mnie to, co znalazłem. Zapada po jej stronie milczenie. Więc wyzywam ją od kurew, tak, od kurew i mówię, żeby spierdalała na drzewo, że dziwką jest, i że mnie zraniła i że nigdy jej tego nie zapomnę. Znowu te potoki nikomu niepotrzebnych słów, z których nic prócz emocji nie wynika, tylko chaos i ogólna degrengolada jakaś. Trudno mi zebrać myśli. Nie czuję się najlepiej, chce mi się wyć, ale jeszcze bardziej złość czuję niż cokolwiek innego. Marta, po półgodzinie przyjeżdża, mówi, że jak chcę to się może wyprowadzić, i żebym nie robił żadnych głupstw, bo nie warto, bo to wszystko jej wina, a nie moja. Mówi, że jeśli ktoś tu jest za coś odpowiedzialny to ona. Ale ja mam gdzieś gadanie o odpowiedzialności, bo jaki to ma w końcu sens skoro i tak nie uratuje to nam życia i nic z tego nie będzie. Światy nasze rozwalone, raz na zawsze zostaną. Nie odzywam się do niej. Nie mogę się zdobyć na nic innego niż przeklinanie więc wolę milczeć. Ona chodzi jak struta i co chwila pyta mnie co będzie teraz. Mówi, że jak chcę to może wyjechać i zniknąć na parę tygodni, żebym wszystko przemyślał, i żebym może dał jej jeszcze jedną szansę, a ona obiecuje, że więcej już się z tym człowiekiem nie spotka, że słowa z nimi nie zamieni więcej i przysięga, że nie spała z nim w cale, tylko chciała, a to nie to samo. Nie wierzę w ani jedno słowo. Nic mnie to już nie obchodzi, chciałbym, żeby odeszła i zostawiła mnie samego. Mijają godziny, jedzie po dzieci. Nic się nie właściwie nie dzieje dalej, ale dziurę czuję większą między nami.
Nie zdobyłem się wtedy na to, żeby się wyprowadzić. Wiedziałem, że mimo wszystko jakoś zależy jej na mnie, na tym żebyśmy byli razem. Kilka tygodni potem, w czasie których było nam razem naprawdę dobrze uznałem, że może jednak nam się udać. Czasami życie jest jak rana i potrafi się zabliźnić. Przestaje Cię boleć i chociaż zostaje blizna, zabliźniona część działa normalnie, bez jakichkolwiek uszczerbków. Czasem tylko, kiedy spojrzysz na tą część, kiedy dotkniesz swojej blizny, pamiętasz co się właściwie stało i tego bólu, który wtedy ci towarzyszył, nigdy już nie zapomniesz. Nasze życie przez kilka następnych lat wróciło na tor prosty. Właściwie na dwa różne tory proste. Mój, prowadził mnie w świat moich wyobrażeń, przyjaciół, wolnych spacerów, kilku samotnych podróży, ciekawych rozmów z kobietami, pracy i niechęci do wszystkiego co stałe. Marty, do świata znacznie bardziej hermetycznego niż wcześniej, do którego nie dopuszczała nikogo, poza samą sobą. Potrafiła całymi godzinami popadać w melancholię, odsuwając się od dzieci i wszystkiego co codzienne. Znikała gdzieś popołudniami, chodząc na dziwne spotkania z jeszcze bardziej popieprzonymi ludźmi niż ona. Być może ta przestrzeń była tym czego potrzebowała, ale być może była to jedyna rzecz, która wtedy trzymała ją przy życiu. Rozmawialiśmy raczej mało, jeśli już o dzieciach, ich szkole, o problemach w pracy. Kilka razy próbowałem pytać ją, co takiego myśli, ale nigdy nie odpowiadała. Przez ten okres stała się bardziej pasywna niż zwykle. Wszystko co między nami było, wszystko co nas łączyło, zdechło.
Koniec aktu 1