Gniazdo

LuKo

 

część  pierwsza

 

Podróż

 

 

 

Droga dłużyła się niemiłosiernie. W dodatku ten deszcz. Padało już od dobrych kilkudziesięciu minut, w dodatku tak, że wycieraczki nie nadążały zbierać nadmiaru wody, a ich sparciała już guma piszczała jak jakiś zarzynany gryzoń, co stawało się coraz bardziej irytujące. Robert podkręcił radio i zapalił papierosa. "Ostatni" - mruknął pod nosem. Chodziło nie tyle o to, że był to ostatni papieros z paczki, ile o fakt, że teraz miał zamiar ostatecznie zerwać z nałogiem. Kilka razy rzucał, z marnym skutkiem. Tym razem jednak miał z tym skończyć ostatecznie. Był już zmęczony przedłużającą się podróżą i wymuszoną pozycją. Oczy przywykły już wprawdzie do ciemności i widział wszystko w miarę ostro, ale stwierdził, że czas na przerwę. Tak, musi się położyć i przespać chwilę. Zaczął się rozglądać za najbliższym zjazdem. Nagle samochód uderzył w coś i gwałtownie zarzuciło go w lewo. Robert wystraszył się, że wjechał na kogoś idącego poboczem. Odbijając kierownicą w przeciwną stronę i zdejmując nogę z pedału gazu, spojrzał w lusterko wsteczna. Nawet nie próbował hamować, bo przy tej pogodzie z pewnością wpadłby w poślizg. Droga była pusta. Gdy już zapanował nad pojazdem i zjechał na pobocze drogi, po czym zatrzymał się i wysiadł , by sprawdzić, w co uderzył. "Pewnie jakiś spróchniały pień, który wichura odłamała z drzewa." - pomyślał, idąc spory kawałek poboczem, w strugach deszczu. Samochód zostawił z włączonymi światłami awaryjnymi. Zobaczył coś dużego na skraju drogi. Podbiegł tam, zaniepokojony. Człowiek? Tutaj? Na tym pustkowiu? Przecież, jak okiem sięgnąć, wszędzie lasy... No tak, w takim razie co on sam robił w tej puszczy? Tak czy owak, każdy mógł tu się znaleźć. Podszedł bliżej.

 

Na skraju drogi leżał pokaźnych rozmiarów jeleń. Zwierzę miało szeroko rozwarte oczy, co sprawiało wrażenie dość makabryczne. Nie poruszało się. Robert  nie miał pewności, czy rogacz żyje, jednak miał duże opory, aby to sprawdzić. Nie radził sobie z udzielaniem pierwszej pomocy i bał się jak ognia znaleźć w takiej sytuacji. Tu sprawa dotyczyła zwierzęcia, więc - według niego - nie było sprawy. W przypadku człowieka miałby dylemat moralny. Nie znosił widoku krwi, a do wszelkich zwierząt czuł coś w rodzaju obrzydzenia, połączonego ze strachem. Już robił półobrót, z zamiarem powrotu do wozu, ale zaniechał tego. Musi coś zrobić z tym truchłem, bo ktoś inny może mieć mniej szczęścia, niż on i nie przeżyje spotkania z tym cielskiem.

 

- A niech to cholera... - mruczał pod nosem. - Że też właśnie na mnie trafiło. - Rozejrzał się wokół. Żywego ducha. "Może to nie ja?" - pomyślał. "A jeśli to robota jakiegoś cholernego kłusownika, który wiózł zdobycz do domu i zgubił po drodze?" . Westchnął i poszedł do wozu, by zabrać z apteczki lateksowe rękawiczki. O nie, gołą dłonią TEGO nie dotknie. Zdjął przemoczoną marynarkę i rzucił na tylne siedzenie. Podwinął rękawy koszuli i ruszył w kierunku miejsca, w którym pozostawił potrącone zwierzę. 

 

- Aaa, co mi tam. - mruczał, ciągnąc jelenia w kierunku lasu. Przykrył gałęziami i stertą liści. Było bardzo ciężkie. Westchnął i otarł pot z czoła. Sam nie wiedział, czy ociera z twarzy pot, czy krople deszczu, bo wcale nie przestawało padać. "Może ktoś przede mną łupnął w to bydlę i zostawił na drodze?" - - myślał,  idąc w kierunku samochodu. "Cóż za nieodpowiedzialność! Przecież ktoś mógłby... Zaraz, zaraz, przecież przed chwilą chciałem postąpić podobnie." 

Szedł poboczem dłuższą chwilę i zdziwiło go, że nie widzi świateł wozu. "Akumulator..? Nie, tylko nie to!" Sześcioletni Ford sprawował się dobrze, poza kilkoma drobnymi awariami. Przyspieszył. "A może... Nie, przecież to niemożliwe." Nikt tędy nie przejeżdżał. Musiałby go zauważyć na tej leśnej drodze, gdzie nawet dla jednego samochodu było miejscami za wąsko. W pewnej chwili potknął się o coś i omal nie upadł. Musiał kucnąć i zawiązać sznurówkę. Ruszył dalej, trzymając się pobocza. Przemókł już do suchej nitki. Był w samej tylko koszuli i było mu zimno. Sięgnął do prawej kieszeni spodni w nadziei, że znajdzie tam jakiegoś połamanego papierosa. Tak strasznie chciało mu się palić. Najgorsze było to, że jego telefon komórkowy został w samochodowej skrytce i jeśli nie odnajdzie wozu... "A może idę w złym kierunku?" - pomyślał przerażony. Był już tak zmęczony i śpiący, że w tych ciemnościach kierunki naprawdę mogły mu się pomylić. Dokumenty! Zostały w wewnętrznej kieszeni marynarki. I karty kredytowe. Pięknie. Wszystko, co w tej chwili byłoby mu potrzebne, zostało w samochodzie. Na szczęście zabrał kluczyki. Ha! Co mu po kluczykach, jak wozu ani śladu. Może je sobie wetknąć...gdzieś. W ciemnościach, po omacku jak ślepiec, szukał miejsca, w którym pozostawił samochód, z każdym krokiem nabierając przekonania, że to miejsce dawno już minął. Iść jednak nie przestawał, co jakiś czas zatrzymując się i nasłuchując.

 

- Przecież wóz nie wyparował. Musi tu gdzieś być... - mruczał do siebie, choć sam nie wierzył w to, co mówi. Na złapanie "okazji" raczej nie liczył, bo przez kilka bitych godzin jazdy i nie wiadomo jak długiego marszu, nie minął go żaden pojazd. Gdy już zaczął tracić nadzieję na odnalezienie samochodu, zobaczył charakterystyczne światła. Nie dowierzał. Przyspieszył kroku, bo odniósł dziwne wrażeni jakby światła się oddalały, w miarę jak on posuwał się do przodu. Zaczął biec. Gdy w końcu dotarł do wozu, dopadł klamki od strony kierowcy. Drzwi nie otwarły się. Szarpnął. Raz i drugi. Nic. "Co jest, do jasnej..." - pomyślał. Nagle zza uchylonej szyby usłyszał:

 

- Z drugiej strony. 

 

- Że co proszę? - spytał Robert, zdziwiony, że ktoś jest wewnątrz.

Od strony pasażera. No już, wsiadaj. - głos był bardzo niski, chrapliwy i brzmiał rozkazująco. Robert, osłupiały, spełnił żądanie. Silnik samochodu był włączony, ale ledwie słyszalny w ulewnym deszczu. W samochodzie było zbyt ciemno, by można było dojrzeć twarz kierowcy. Widać było tylko zarys sylwetki z głową w przedziwnym, jakby rybackim kapeluszu i szyją, schowaną pod wysoko podniesionym kołnierzem przeciwdeszczowej, sportowej kurtki.

 

- Zapnij pasy. Dorze radzę. - odezwał się głos spod kapelusza.

 

- Kim pan, u licha, jest?!" - zapytał Robert, mocując się nerwowo z pasami. Ręce miał zgrabiałe z zimna, więc kiepsko mu szło. Odruchowo wykonywał polecenia, w obawie, że to jakiś czubek i zadźga go przy byle okazji. Nie chciał go więc rozdrażniać. W dogodnej chwili powie, żeby się zatrzymał, bo musi w krzaki i czmychnie mu. Przynajmniej ujdzie z życiem. Ale jeszcze musi czymś zająć jego uwagę i dobrać się do schowka. Chrzanić dokumenty. Najważniejszy był telefon. Obserwował obcego dyskretnie. Zadał pytanie jeszcze raz:

 

- Kim pan jest i dlaczego...

 

- Może raczej to JA powiem panu, kim PAN jest. - burknął tamten.

 

-...Nie rozumiem...- zaczął Robert.

 

- Ach, nie rozumiesz..!.- zaśmiał się obcy głośno, sięgając do kieszeni po tytoń do żucia, na co Robert skrzywił się z niesmakiem. "Potem będzie mi tym pluł na podłogę." - pomyślał i wzdrygnął się. - No cóż, kolego, na wszystko przyjdzie czas, a mamy go dużo. Bardzo dużo. - dodał człowiek w kapeluszu, intensywnie poruszając szczękami.

 

- Może papierosa? - spytał obcy ironicznie.

 

- Nie, dziękuję. Właśnie rzuciłem. - powiedział Robert, patrząc tępo przed siebie. Nerwowo poprawił się na siedzeniu.

 

- "Rzu-ci-łem"! A to dobre! - zarechotał tamten. - Do kogo ta mowa? Przecież widzę, że cię, człowieku, aż skręca, żeby zajarać.- Splunął  pomiędzy nogami na podłogę,  - Jeszcze będziesz błagał o papierosa, wierz mi. - I dodał: - No cóż, miałeś swoją szansę. Ja składam propozycję tylko raz. Czyli rozumiem, że to - wskazał na pudełko "Cameli" w kieszeni drzwi - nie będzie ci już potrzebne. - powiedział i zaczął pogwizdywać po nosem. Włączył radio i kręcił gałką, w poszukiwaniu stacji. - Słuchałeś ostatnio radia? - zwrócił się do Roberta

 

- Nie słucham radia. Mam ipod...

 

- Taaa, te wasze nowinki techniczne! - przerwał mu tamten. - Słuchawki na łeb - i odgrodzić się od świata...! Od... matki natury. Ignoranci. 

 

Robert nie skomentował uwagi. A nieznajomy ciągnął dalej:

 

- No to szkoda, że nie słuchasz radia. Ciekawe rzeczy można usłyszeć w radiu. - mówił, stukając kciukami w kierownicę, co do reszty wkurzyło Roberta. W końcu nie wytrzymał. 

 

Przełknął ślinę, nabrał powietrza w płuca i wywrzeszczał na całe gardło:

 

- Ty palancie! Co ty sobie wyobrażasz?! Kradniesz mi wóz, wieziesz mnie nie wiadomo dokąd i jeszcze na pogawędki cię wzięło?! Za kogo ty się, u licha, uważasz?!

 

- Ooo, zaczyna się. Pan "kulturalny" się zeźlił...

 

- W co ty pogrywasz?! 


- GRA, kolego, to się dopiero z a c z n i e. - odparł obcy chłodno.

 

 

Dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Robert kręcił się niespokojnie.

 

 

 

 

część druga

 

Pułapka

 

 

 

Nie wie, jak długo spał. Czy W OGÓLE spał. Poczuł przenikliwy chłód w zacinającym podmuchu wiatru. Koszula była jeszcze lekko wilgotna, co potęgowało uczucie zimna. Stopy miał sine. W dodatku gdzieś zgubił buty. Było już jasno i wprawdzie nie padało, ale zaciągnięte chmurami niebo nie wróżyło niczego dobrego. Czyżby udało mu się uciec temu czubkowi? Wprawdzie nie ma butów, marynarki…(przeszukał kieszenie spodni)…i komórki, nie mówiąc już o samochodzie. Ale żyje. Rozejrzał się wokół i coś mu nie pasowało. Drzewa. Widział tylko ich korony. Ani z pozycji leżącej, ani też z siedzącej nie dostrzegał pni drzew. Dziwne. Przecież znajdował się na ziemi. Przesunął dłonią po podłożu z mchu. Mech był miękki, lekko wilgotny, jak to w lesie, o poranku. Więc co tu jest nie tak. Gdy wstawał, by to sprawdzić, nagle stracił równowagę i szybko usiadł z powrotem. Co się dzieje, u licha? Ma zawroty głowy. Przecież nie jadł od kilkunastu godzin. Tak, to na pewno to. Za chwilę miał się jednak przekonać, że to nie on się zachwiał. Zachwiało się podłoże. Robert przyjrzał się zatem dokładnie temu, na czym siedział. Wyglądało jak zwykła ściółka leśna, składająca się z mchu i drobnych kawałków kory. Jednak gdy zaczął grzebać w tym dłonią nieco głębiej, nie znalazł pod spodem ziemi. Opuszkami palców wyczuwał coś twardego, jakby drewno. Postukał w to paznokciem. Deska! Pod warstwą mchu znajdowała się solidna, drewniana konstrukcja, zrobiona z kilku warstw ułożonych na przemian desek, sklejonych czymś ze sobą, bo nie było widać żadnych śrub, czy też gwoździ. Robert podczołgał się do skraju konstrukcji. Już nie wstawał, by znów nie stracić równowagi. Wysunął głowę. I oto zdał sobie sprawę z sytuacji. Przeraziło go to, co ujrzał. Znajdował się jakieś dziesięć, może dwanaście metrów nad ziemią, co – przy jego lęku wysokości – nie było najmilszym doświadczeniem. Konstrukcja składała się z długiego, odkorowanego i wygładzonego pnia drzewa, zwieńczonego solidnie wykonaną, drewnianą platformą, wyłożoną kawałkami runa leśnego. Platforma zachwiała się ponownie. Wyglądało na to, że najmniejszy jego ruch daje ten sam skutek. Musiał więc cofnąć się do środka. Przebywanie na obrzeżach platformy nie było bezpieczne. Przekonał się, że nawet zwykłe kichnięcie powoduje sytuację podobną do tej w czasie sztormu na morzu, gdy największy nawet okręt huśtany przez fale, jak łupina orzecha.

 

Robertowi nie podobało się położenie, w którym się znalazł. Jednak coś mu mówiło, że jest w tym wszystkim jakiś procent jego winy. W końcu nic nie dzieje się bez powodu. Zaczął gorączkowo grzebać w pamięci. Przypomniał sobie podróż własnym samochodem, z jakim obcym kierowcą. Urywki rozmów z tamtym facetem. Gość chyba mu groził. Jakby przed czymś go przestrzegał. Szantażował. Wrócił też obraz jelenia, w którego chyba potrącił, zanim skradziono mu wóz. Co się stało z tym nieszczęsnym zwierzęciem? Może lepiej byłoby zawiadomić jakieś służby leśne? Kim był tamten facet, którego twarzy nawet nie widział? Kto stoi za tym, że znalazł się w tym okropnym położeniu? Na jak długo stracił świadomość? Czy dostał czymś w łeb? Albo… W tym momencie Robert przypomniał sobie, że chyba coś pił. Kawa! Tamten poczęstował go gorącą kawą! „Pewnie coś było w tej cholernej kawie.” – pomyślał. „I urwał mi się film.” 

 

Rozejrzał się wokół siebie, dotykając siedziska.

 

- Wymoszczone, cholera…- mruczał pod nosem. -  Żeby mi było wygodnie. Zadbał o wszystko, skubany… - dodał drwiąco. Ale jak… Jak mnie umieścił, na tym czubku…czubek jeden..? Sam tu przecież się nie wdrapałem. Bo że gość jest czubkiem, to pewne. Ktokolwiek to jest, nie może być normalny. -  –  mruknął do siebie i westchnął. Nie miał siły tego analizować.

 

Zaczął padać drobny deszcz. Robert zadygotał z zimna. Roztarł skostniałe dłonie, by ogrzać je nieco. Nie wiedział, jak długo to potrwa, ale z pewnością wiedział jedno: nie zamierza tu tkwić do pierwszych przymrozków. Bo wtedy z nim koniec. Zdjął przemoczoną koszulę i okrył nią głowę, by choć trochę osłonić się przed wiatrem, który na tej wysokości naprawdę dawał się we znaki. Jeszcze raz upewnił się, czy ma telefon komórkowy w kieszeni spodni, by po raz kolejny przekonać się, że  go tam nie znajdzie. Zresztą po co mu telefon? Pewnie i tak nie złapie zasięgu na tym zadupiu. Jest na dzikim pustkowiu, w dodatku siedzi tu, jak jakieś przemoczone pisklę, pozostawione przez wyrodną matkę na pastwę losu. Spoglądał w dół, bezradny, jak małe dziecko. Może zawoła o pomoc? Eeee tam, kto go usłyszy. Zaczął nasłuchiwać jakichś ludzkich odgłosów. Na próżno. Świergot ptaków i szum drzew, ot co. "Natura… k… jej mać..." Tamten palant też coś bredził o naturze. Ale Robert i tak go nie słuchał. Kim on, u diabła był? Pieprzonym „Strażnikiem Teksasu”? Czemu się tak czepiał?

 

Był zziębnięty i głodny. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni, gdzie czasem miewał jakiś batonik lub paczkę gum do żucia. Znalazł jednego pokruszonego krakersa. Zjadł więc to, co z niego pozostało z wywróconej na drugą stronę kieszeni. "Dobre i to." - pomyślał, strząsając okruchy z nogawki spodni. Deszcz ustał, więc Robert mógł wreszcie rozejrzeć się po okolicy. Teren był rozległy, bez żadnych zabudowań w promieniu kilku kilometrów. Jak okiem sięgnąć niczego, co mogłoby kojarzyć się z ludzką cywilizacją. A on sam znajdował się na niewielkiej polanie, powstałej w wyniku celowego wykarczowania. Wnioskował to po sporej ilości pni drzew, ściętych tuż przy samej ziemi. Polana była w samym środku tego gęsto zalesionego terenu, z dala od drogi. Rosnące tu liczne drzewa iglaste o grubych, dorodnych pniach, wystrzeliwały w niebo, a ich czubki drgały tak, że momentami odnosił wrażenie, jakby rosły na jego oczach. Nieliczne drzewa liściaste, piękne, o głęboko zielonych liściach, kołysały gałęziami szumiąc tak, jakby chciały coś mu powiedzieć.  O tak, widok był stąd niezaprzeczalnie piękny. Robert wolałby jednak być w tej chwili na ziemi, niż kilkanaście metrów nad nią, na chwiejącej się platformie, bez jedzenia, suchego ubrania i papierosów. Tak chciało mu się palić. Choć postanowił rzucić, w tej chwili wiele dałby za jednego papierosa. Z pragnieniem było nieco lepiej, przynajmniej dopóki padał deszcz. Do picia służyła mu woda, wsiąkająca w połacie mchu, którym wyłożona była cała platforma. Mech doskonale utrzymywał wilgoć, więc Robert wiedział, że przez jakiś czas będzie miał co pić. Był już zmęczony całą tą sytuacją. Rozbolała go głowa. I to uporczywe ssanie w żołądku. Zamknął oczy i próbował zasnąć, by nie myśleć o jedzeniu. Nie było to jednak wcale takie łatwe. Jak długo już tu tkwi? Stracił poczucie czasu. Od niewygodnej, wymuszonej pozycji, drętwiały mu nogi. 

 

Dawno już się nie golił. Przesunął dłoń wzdłuż policzka. Miał już sporą bródkę. Skrzywił się. 

 

- Jak jakiś pieprzony Robinson... - mruknął sam do siebie. - Dobrze, że nie mogę się zobaczyć. Pewnie wyglądam jak... "idź i nie wracaj". - dodał i westchnął ciężko.

 

On, zawsze elegancki do bólu, gładko ogolony, pachnący dobrą, drogą wodą toaletową, w idealnie skrojonym garniturze, szytym na zamówienie. Miał ich kilka w swojej garderobie. W apartamencie na ostatnim piętrze wieżowca, który był teraz kilkaset kilometrów stąd. Robert właśnie zdał sobie sprawę z tego, że oto znajduje się w podobnej sytuacji, jak bohater powieści Defoe. Jakby także znajdował się na bezludnej wyspie. Tylko że Robinson Crusoe był, paradoksalnie, w dużo lepszej sytuacji, niż on: wokół tropikalny las, pełen różnorodnych, soczystych i smacznych owoców, a wszystkie w zasięgu ręki. Bezkresny, lazurowy ocean, pełen różnych gatunków ryb i pożywnych skorupiaków. I jakaś drobna zwierzyna do upolowania na pieczyste, poza wszelkiej maści drapieżnikami, polującymi na niego. Robinson mógł założyć sobie ogród i coś tam sobie zasiać. Jednym słowem: miał swój mały raj. Nie to, co Robert, który siedział w kucki, jak jakiś buddyjski mnich, w dodatku kilkanaście metrów nad ziemią, głodny, zarośnięty, półnagi i przemarznięty do szpiku kości. Bez nadziei. Robert przeszukał jeszcze raz kieszenie spodni, w nadziei, że być może znajdzie w nich coś, co pomoże mu się wyzwolić z tej koszmarnej sytuacji. Był więc mile zaskoczony widokiem zapalniczki, wyjętej z tylnej kieszeni. Na szczęście działała jeszcze, więc próbował ogrzać sobie dłonie nad jej płomieniem. Szybko jednak doszedł do wniosku, że to zwyczajne marnotrawstwo. I tak się cały nie ogrzeje, a zapalniczka może mu się jeszcze przydać. Wkrótce zresztą miał się o tym przekonać. Którejś nocy zbudził go dźwięk podobny do warkotu przelatującego helikoptera. Robert myślał z początku, że ma omamy słuchowe. Że po prostu z głodu pomieszało mu się w głowie i tylko mu się wydaje. Jednak nie. Dobrze słyszał. Dźwięk ten, z początku cichy, przytłumiony, stopniowo narastał, stając się coraz wyraźniejszy, głośniejszy. Serce Roberta zaczęło bić, jak oszalałe. "Może to policyjny patrol. Może ktoś wreszcie mnie szuka..." - myślał, gorączkowo grzebiąc w tylnej kieszeni spodni, w poszukiwaniu zapalniczki. - "...Albo to ludzie z nadleśnictwa, czy jak im tam." Wreszcie, po kilku nieudanych próbach, które przyprawiły go niemal o zawał serca, zapalił zapalniczkę i uniósł w górę. Nie poruszał jednak ręką w obawie, że maleńki płomień zgaśnie. Wstrzymał oddech i zamarł w oczekiwaniu. Może zobaczą. Może zawrócą i zabiorą go stąd. Nie zobaczyli. Ukląkł i zwiesił głowę, wtulając ją w ramiona. Trwał tak przez kilka minut. Starał się nie dopuszczać do siebie myśli, że nigdy go nie znajdą. Ale pozytywne myślenie w jego sytuacji było naprawdę sporym wysiłkiem. Powoli zaczynał tracić nadzieję. W najbardziej koszmarnych snach nie przypuszczał, że trafi w takie miejsce. Jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Zwłaszcza, gdy uświadomił sobie, że nikomu nie powiedział, w jaki rejon się wybiera. Potrzebował chwili samotności. Miał trudny rok w pracy, dlatego wziął cały zaległy urlop, by wreszcie odetchnąć i "naładować akumulatory". No to znalazł swoją "samotnię".

 

Wtedy przypomniał sobie, jak Robinson mierzył czas. Wyjął spinkę z mankietu koszuli i zrobił krótką rysę w jednej z desek. Uśmiechnął się blado, wkładając spinkę z powrotem na miejsce. "Będę wiedział, jak długo tu siedzę." - pomyślał. Choć tak naprawdę, dawno stracił już poczucie czasu. Jednak, oceniając po długości zarostu i zakładając około centymetrowy przyrost włosa przez dwa tygodnie, spędził tu niecały miesiąc. 

 

 

 

 

część trzecia

 

Głód

 

 

 

Któregoś ranka obudził go jego własny krzyk i uczucie potwornego bólu w lewym przedramieniu. Gdy oglądał to miejsce, zobaczył, że krwawi. Na resztkach skóry wisiał kawałek oderwanego ciała. "Co, u licha...?" - pomyślał przerażony. "Coś mnie zaatakowało! Pięknie. Jeszcze i to... No, cóż jestem łatwym łupem dla drapieżnych ptaków tu, na górze. Widać mnie, jak na dłoni." Spojrzał w niebo.

 

- No, dalej, ptaszyska! - wrzeszczał na całe gardło. - Podano do stołu! 

 

 

Gdy po kolejnej koszmarnej nocy znalazł na swoim ciele nową ranę, do tarło do niego, co tak naprawdę się stało. Wzdrygnął się. Śniło mu się, że coś jadł. Było ciepłe, miękkie i słodkawe w smaku. Smakowało mu nawet. 

 

 

- O żesz ty, k.... - szepnął przerażony. - A więc już tak nisko upadłem.

 

Z opowiadań słyszał, że zagubieni żeglarze, na dryfujących tratwach, zjadali się nawzajem. Ale żeby tak... samego siebie...? "Oooo, nie... AUTOKANIBALIZM. Tak, to chyba odpowiednie określenie." - pomyślał ze zgrozą i zrobiło mu się niedobrze. usiłował zwymiotować, ale nie miał czym. Po prostu... nie miał czym. Zasłonił twarz rękoma i rozpłakał się, jak dziecko. Łkanie przeszło w histeryczny śmiech. 

 

- Gdzie jesteś, draniu?! - krzyczał w przestrzeń, a echo po kilka razy powtarzało jego słowa.

 

- Gdzie jesteś, pokaż się! - wołał, leżąc z głową zwieszoną bezwładnie w dół z krawędzi platformy. - No, pokaż się! Wiem, że mnie obserwujesz! - darł się. 

 

- Ty podły, zasrany palancie! Co ci zrobiłem?! Okradłem cię?!  Przeleciałem ci żonę?! Ukradłem coś?! No... mów... świrze..! - Łkał.

 

Robert usiadł z powrotem w kucki, kołysząc się  w przód i w tył, ze zgiętymi w łokciach, ułożonymi na klatce piersiowej rękoma i pięściami przyciśniętymi do podbródka. Wyglądał żałośnie. Trwał w tym stanie niemal przez pół godziny. Gdy wreszcie ocknął się z tego otępienia, słońce zachodziło już  krwawo za połaciami lasu. Było dość ciepło, jak na początek jesieni i mech, którym była wyłożona platforma, nagrzał się do tego stopnia, że można było wyssać zeń sporo ciepłej deszczówki, co było miłą odmianą.  "Wreszcie coś na ciepło." - pomyślał z goryczą. Przemógł się w końcu i zaczął żuć kawałek kory, której miał tu pod dostatkiem. Mchu, póki co nie ruszał, bo ten magazynował wodę pitną, a Robert doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co oznaczałby brak wody w jego sytuacji. Tak więc za pożywienie musiały mu służyć jedynie kawałki kory, łykowate, trudne do żucia, a cóż dopiero do przełknięcia. Raz omal się nie udławił. Oczy wylazły mu na wierzch, kaszlał, wymachując rękoma i charcząc, by odksztusić, próbował pozbyć się kory z gardła. Jednak, gdy znów zaczęło burczeć mu w brzuchu, sięgnął  po kolejny kawałek tego zdrewniałego paskudztwa i, odrywając jak najmniejsze kawałki, żuł jej najpierw, po czym próbował połykać. Musiał przecież coś jeść. Jadł, patrząc tępo to przed siebie, to na pseudo-jedzenie, będące jego ostatnią nadzieją na przeżycie. O nadchodzącej kolejnej chłodnej nocy i śnie, który nie był snem, wolał nawet nie myśleć. Zauważył, że stał się bardziej odporny na chłód. Katar nie dokuczał mu już tak, jak wcześniej. Wytrzyma. Na pewno wytrzyma. Musi wytrzymać. Jutro coś wymyśli. Może uda mu się zejść w dół. Przecież musi być jakiś sposób.

 

Pewnego dnia, gdzieś około południa, gdy rozbudzone już całkiem słońce przyjaźnie muskało jego zziębnięte ciało łagodnymi o tej porze roku promieniami, z czego korzystał nader zachłannie, wdzięczny łaskawej naturze za odrobinę ciepła, Robert usłyszał trzask łamanych gałęzi. Niemal podskoczył z podniecenia i zamarł w radosnym oczekiwaniu, wpatrując się intensywnie w miejsce, z którego dochodziły dźwięki, obawiając się jednocześnie, by nie było to jakieś zbłąkane zwierzę. Ono mu raczej nie pomoże, a posiadłszy umiejętność wspinania się, stałoby się wręcz zagrożeniem. Czekał zatem w napięciu, wstrzymując oddech. Po chwili, która zdawała się być całą wiecznością, z lasu wyłoniła się ludzka postać. Był to człowiek o solidnej posturze, w zielonkawej, wojskowej bluzie, bryczesach wsuniętych w wysokie, skórzane, wojskowe buty i czapce basebolówce na głowie. Mężczyzna, którego twarz trudno było dojrzeć z tej wysokości, miał przewieszony przez ramię sztucer i spory zapas naboi, wsuniętych w liczne, wąskie, przeszywane przegródki skórzanego pasa. Robert odetchnął z ulgą. "Uff. Nareszcie jakiś strażnik leśny  lub myśliwy." - pomyślał i omal nie klasnął w dłonie z radości. "Wiedziałem, że w końcu mnie znajdą! Tak jak przewidywałem. Dokładnie tak, jak..."

 

- No i co, żałosny dupku? Jak tam, na górze? -  Robert usłyszał ten znajomy, znienawidzony głos, którego miał nadzieję nigdy już nie usłyszeć. 

 

- Fajny widoczek, nie? A nie kołysze za bardzo? - szydził tamten. - I co? Wykombinowałeś coś? Czy tylko tam tkwisz i użalasz się nad sobą? 

 

Mężczyzna przez cały czas przytrzymywał dłonią daszek czapki, nie wiadomo czy dla lepszej ochrony przed słońcem , czy też po to, aby Robert nie mógł widzieć jego twarzy. Facet stał pod słońce, co i tak dostatecznie utrudniało widoczność. 

 

- A, to ty, frajerze. - mruknął Robert, spluwając.

 

- Miałbym pewne wątpliwości, który z nas jest tu frajerem. - odparł tamten.

 

- Jak stąd zejdę, to ci to udowodnię. - powiedział Robert gniewnie. I dodał:  - Zabiję cię.

 

- P o w a ż n i e ? O ILE zejdziesz. Sądząc po tym, jak długo już tu siedzisz i do tej pory nie zlazłeś, będzie to trudne. - Zaśmiał się. I dodał: - Poza tym, to JA mam broń.

 

- Gołymi rękami cię zabiję. - zasyczał Robert.

 

- No, no... Jak to sytuacja z gentlemana robi chama! 

 

- Chamem to TY jesteś.

 

- Ejże! Jestem bardzo grzeczny. Ja cię nie obrażam. Lepiej zastanów się nad sobą.

 

- Już się zastanowiłem i mówię ci, że masz, chłopie, przesrane. - mruknął Robert.

 

- Pominę tę uwagę, a raczej groźbę, milczeniem. Co się zaś tyczy twojego...hmm...położenia, to pomyślałem o wszystkim. Jestem perfekcjonistą. I twoje szczęście, że nie wprowadziłem w życie mojego pierwotnego pomysłu, bo byłbyś skreślony już na starcie. Z solidnej, metalowej, zaspawanej klatki z pewnością byś się nie wydostał. A tak, masz jakieś szanse. Zostawiłem ci pewne...hmm...możliwości. Liczę zatem na twoją inwencję. Ale musisz się spieszyć. Pogoda taka kapryśna....

 

- Ty podły skur...

 

- E -eee...! Nie zapominaj się. W końcu masz do kogo gębę otworzyć. Można powiedzieć, że zapewniam ci trochę towarzyskiej rozrywki, haha... Pewnie już zaczynałeś gadać sam do siebie. 

 

- Odczep się. - warknął Robert.

 

- Ha! Zgadłem! - zaśmiał się mężczyzna.

 

- O co ci właściwie chodzi, człowieku? 

 

- A więc nadal nie wiesz? Załamujesz mnie. Cóż za ignorancja! - Obcy z dezaprobatą pokręcił głową.

 

- Jeszcze cię dorwę. - mruknął Robert cicho.

 

- Słucham? Co tam rzęzisz, nędzny robaku?

 

- Jak cię dorwę, nie chciałbym być wtedy w twojej skórze. 

 

- Wkurzony jesteś? To dobrze. To ci doda energii. - powiedział tamten, odwróciwszy się na pięcie, kierując swe kroki w stronę lasu. - No to bywaj.

 

- Wracaj!!! - krzyknął Robert, siedząc w kucki na środku chwiejącej się platformy. - Zabiję cię, słyszysz?! Zabiję, obiecuję. Pragnę tego tak samo mocno, jak zejścia stąd! Bo zejdę, zobaczysz! A jak już zejdę... To cię znajdę. Wykopię choćby spod ziemi! A potem z powrotem zakopię. Ale już wtedy nie będziesz kozaczył. Bo będziesz trupem. Słyszysz?! Trupeeem!!!!

 

- Gadaj zdrów. - mruknął tamten, oddalając się.

 

- Zabiję cię... Zabiję... - łkał Robert histerycznie, obejmując głowę rękoma.

 

Gdy jednak po pewnym czasie uniósł głowę, mężczyzny w wojskowej kurtce już nie było. Czy w ogóle był? Czy ta cala sytuacja nie była wytworem jego chorej, zmęczonej wyobraźni? 

 

- O, nie. - mruczał do siebie Robert. - Oooo nie. Jeszcze nie zwariowałem. Wiem, że tu był. Wiem, co widziałem i słyszałem. Nie mam żadnych omamów. Ten gnój tu był. Napawa się moją klęską. Ale przeliczył się. Tak łatwo się nie poddam. 

 

 

 

 

część czwarta

 

Nadzieja

 

 

 

Całą noc obmyślał plan ucieczki. Następnego ranka położył się płasko na platformie i, ostrożnie, balansując jak cyrkowiec, przesuwał się powoli do jej krawędzi z rozstawionymi szeroko ramionami i nogami, by zminimalizować ciężar, starając się jednocześnie ignorować nieustanne kołysanie się podłoża. Gdy tylko jego głowa znalazła się poza platformą, Robert spojrzał w dół. "Ciężko będzie. Na moje oko, to jakieś piętnaście metrów." - pomyślał. Zamknął oczy, by zebrać myśli. Zaczął zastanawiać się, ile waży. Zawsze ważył około dziewięćdziesięciu kilogramów. Teraz z pewnością waży mniej. Warunki ma spartańskie.  "Hilton toto nie jest." - pomyślał i uśmiechnął się blado. Szukał dziczy, no to ją ma. Założył zatem, że waży teraz o jakieś pięć kilogramów mniej. Wykonał obliczenia. Musi to dobrze przemyśleć, bo jeśli jego plan się nie powiedzie, nadal będzie tu tkwił, w dodatku pozbędzie się istotnej części odzieży, a i tak zostało mu jej niewiele. Odsunął kawałki mchu, którymi wyłożona była platforma, w poszukiwaniu dziury w którejś z desek, by znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Nie znalazł ani jednej. Wyjął spinkę z mankietu koszuli. Tę samą, która służyła mu do zaznaczania czasu, który tu już spędził. Koniec spinki był już stępiony od wielokrotnego rycia w desce, więc sięgnął do drugiego mankietu. Wyjął drugą spinkę, usiadł okrakiem na środku platformy i próbował dłubać w desce. Mozolnie to szło. Drewno było twarde i, w wyniku namoknięcia, oporne na działanie prowizorycznego dłuta. Poza tym koniec spinki nie był zbyt ostro zakończony i nie nadawał się do tego celu. Ale Robert nie miał niczego innego. Dłubał w desce ponad godzinę, aż zdrętwiały mu palce. Robił to z taką determinacją, że w końcu przyniosło efekty. Gdy myślał już, że przebił się na wylot, spotkało go rozczarowanie.

 

- A to skurkozjad! Przebiegły, cholerny drań! - wykrzyknął, nie wierząc własnym oczom.


Pod warstwą połączonych ze sobą desek, stanowiących podłoże, przymocowany był kawał solidnej blachy, pewnie na wypadek, gdyby drewno za bardzo rozeschło się lub namokło. Blacha trzymała całą konstrukcję. "Pieprzony majsterkowicz. Natrudził się chłop, by utrudnić życie komuś innemu. O co takiemu i jemu podobnym chodzi? Socjopatyczne czubki. Nienawidzą ludzi i szukają okazji, by to zademonstrować? Ale po co tyle zachodu? Nie lepiej "pach-pach!" z flinty - i po wszystkim? Ale nieee, to byłoby zbyt proste..." - myślał Robert zrezygnowany i wściekły. Nagle zaświtała mu pewna myśl. Nie przebił się wprawdzie na wylot, ale może... o tak! Zaczął gorączkowo zdejmować spodnie. Oderwał obie nogawki i zębami rozdarł jeszcze wzdłuż, uzyskując w ten sposób kilka długich skrawków solidnej tkaniny, które związał mocno ze sobą. Z powstałej w ten sposób liny zrobił pętlę, w którą następnie wsunął dłoń, sprawdzając trwałość węzła. Włożył prawą dłoń w zrobioną pętlę, owijając nadgarstek częścią liny, dla pewniejszego uchwytu, wziął głęboki oddech, położył się płasko na brzuchu i ostrożnie, powoli, zaczął tyłem zsuwać się z platformy. Gdy poczuł, że jego nogi są już w połowie poza nią, zaczął nimi poruszać w górę i w dół, stopniowo rozkołysując ciało. 

 

 

 

 

część  piąta

 

 Epilog

 

 

 

Zima była tego roku wyjątkowo mroźna i  bezśnieżna. Pokryte szronem, wiecznie zielone igły dorodnych sosen trzymały się mocno, jakby przytwierdzone do zlodowaciałych gałęzi, a wiatr prześlizgiwał się pomiędzy nimi, wydając odgłosy podobne do akordów granych na skrzypcach przez nieznanego wirtuoza. Leśna muzyka nasilała się i cichła na przemian, a wiatr, jakby bawiąc się wytwarzanymi przez siebie, przedziwnymi dźwiękami, radośnie tworzył kolejne misterne kompozycje, łącząc w coraz piękniejsze, rozwinięte symfonie. Skuta na kość ziemia skrzypiała pod naporem kroków samotnego wędrowca, który w tę mroźną zimę dotarł aż tutaj, w sam środek gęstego, iglasto-liściastego lasu. Nasunięty na czoło, podszyty futrem kaptur, dobrze chronił człowieka przed mrozem, a wojskowe, skórzane buty z wysokimi cholewkami pozwalały bez przeszkód poruszać się w okalającym polanę terenie, pośród zlodowaciałych grud ziemi, które kryły niejedną naturalną pułapkę w postaci różnej głębokości zapadlin, czy też przewróconej, oszronionej kłody drzewa lub sterczącej zamarzniętej gałęzi. Wędrowiec szedł powoli, ostrożnie stawiając stopy, by nie upaść i nie skręcić nogi. Poruszał się ostrożnie także z tego powodu, by nie uszkodzić nor borsuków lub nie zadeptać jakiegoś małego zwierzęcia, które były przecież u siebie. On był tu tylko gościem. Po drodze sprawdzał zawartość paśników dla saren i jeleni. Sięgając do jutowego worka, przypasanego do pleców, uzupełniał brakującą karmę, rozglądając się, czy jakieś zgłodniałe zwierzę nie obserwuje tego, co on właśnie robi, w nadziei na suty posiłek. Wędrowiec nabrał sporą porcję karmy i wyłożył w ostatnim paśniku.

 

- Najedzcie się, łobuziaki. Przynajmniej tyle mogę dla was zrobić. - rzucił w głąb lasu i wyruszył w dalszą drogę, poprawiając spadający z ramienia sztucer, który zsuwał się po śliskiej, syntetycznej tkaninie jego zimowej kurtki. Gdy dotarł do skraju lasu, jego oczom ukazała się rozległa polana: cel jego pieszej wyprawy. 


Zatrzymał się i wyjął zza pazuchy lornetkę, by dokładniej obejrzeć teren. Przetarł wierzchem dłoni zaparowane szkła i przyłożył lornetkę do oczu. Chrząknął i pokręcił głową z dezaprobatą. Odchylił połę kurtki i schował lornetkę na miejsce, a następnie ruszył w stronę polany, z przedziwną, wysoką wieżą w centralnym jej punkcie. Zajęło mu to jakieś dwadzieścia minut, bo nawierzchnia była oblodzona i niezwykle śliska. O innej porze roku, dotarłby do celu w pięć minut. Szedł zatem powoli, od czasu do czasu ślizgając się i chwytając równowagę. Czasem sunął, stawiając nogę za nogą, jak początkujący łyżwiarz, co chwilę zerkając na wieżę, zwieńczoną drewnianą platformą. Gdy znalazł się tuż pod nią, spojrzał na ziemię u jej podstawy, na zwiniętego w kłębek człowieka, w pozycji niemal embrionalnej, odzianego jedynie w porwaną, cienką białą koszulę i bokserki. Ciało mężczyzny było całkowicie sine, o dłoniach zaciśniętych w pięści, stopy zaś miały nienaturalnie podkurczone palce. Mężczyzna miał długie włosy i brodę, teraz gęsto pokryte szronem, trudno więc było określić kolor włosów, które teraz wyglądały jak gdyby były siwe. Skóra twarzy była tak napięta, że miejscami widoczne były pęknięcia, ukazujące kości. Na małżowinach usznych widniały zmiany martwicze, co wskazywało na odmrożenia. Podobnie było ze stopami i dłońmi, które miały fioletowo-czarną barwę. Mężczyzna miał szeroko otwarte oczy, a mróz sprawił, że gałki oczne wyglądały jak popękane, mleczne szkło. Widok był wstrząsający. Wędrowiec podszedł bliżej, zdejmując z ramienia broń i kładąc ją na ziemi, obok ciała, razem z pustym workiem na karmę. 

 

- Uuuu... Zamarzłeś na kość... - powiedział, trącając ciało nogą. - Spadłeś? Czy może skoczyłeś, żeby zakończyć swój marny, wielkomiejski żywot? - drwił, pochylając się nad ciałem. - Co by nie powiedzieć, należało ci się, ignorancie. - dodał, obchodząc wieżę dookoła i spoglądając w górę. 

 

- Ha, spryciarz! - wędrowiec uśmiechnął się, spostrzegając strzęp materiału, zwisający z platformy. - Widzę, że jednak coś wykombinowałeś. Ale nie udało się, co? I teraz leżysz tutaj.

 

Wędrowiec westchnął z udawanym współczuciem i pokręcił głową, spoglądając na ciało.

 

- Żyjesz? To chyba bezsensowne pytanie, co? Jasne, że nie żyjesz. No i co, mądralo? Jak ci teraz? Nie ty pierwszy i nie ostatni.

 

Wyjął zza pasa saperkę, by podważyć nią przymarznięte do ziemi zwłoki. Musiał to zrobić ze wszystkich stron, ale i tak nie udało mu się ich oderwać od zlodowaciałej powierzchni. Usiadł na ziemi, by trochę odpocząć. Sięgnął do kieszeni po tytoń do żucia i włożył porcję do ust. Żuł powoli, przyglądając się z uwagą zamarzniętemu ciału mężczyzny.

 

- Zupełnie jak pisklę, które wypadło z gniazda. Małe, bezbronne pisklę, które uczyło się latać i nagle... PAC! 

 

Uśmiechnął się szyderczo, po czym spojrzał w niebo i rzekł:

 

- Piękny mamy dziś dzień. Naprawdę, piękny. 

 

Wędrowiec wstał z ziemi i splunął w obie ręce. Schwycił zamarznięte ciało  mężczyzny za nogi i pociągnął silnie, odrywając je wreszcie od zlodowaciałego podłoża.

 

- Taak. Leśna zwierzyna zajmie się tobą, gdy tylko troszkę odmarzniesz. Do wiosny nie będzie po tobie śladu.

 

Ciągnął ciało po skutej lodem ziemi, aż dotarł do skraju polany, gdzie pozostawił je, przykrywając grudkami zmarzniętej ziemi i licznymi, połamanymi gałęziami sosny.

 

 

 

 

 

 

Oceń ten tekst
LuKo
LuKo
Dramat · 18 lutego 2017
anonim