Literatura

DRAMAT WIELKANOCNY Ποίησις oratio vincta (dramat)

Andrzej Feret

 

Z cyklu

 

RES IUDICATA

czyli

POWAGA RZECZY OSĄDZONEJ
KSIĘGA ARCHANIOŁÓW
WSTĘP DO RZECZY ARCHANIELSKIEJ

 

DRAMAT WIELKANOCNY

Ποίησις oratio vincta


 

CEGŁY
 

Czego rzucasz błotem, zapytał człowiek z drugiej strony rzeki, wejdź w nurt i zaczerpnij z jej dna. To muł! Uczyń jako ci powiem: Weź muł z rzeki i zmieszaj ze słomą, połóż do formy, jako ci powiem! – i oddaj słońcu, uczynisz cegły, bo byli już tacy co zapragnęli sięgnąć nieba – to babale. Ale byli już i tacy co wyrabiali cegły, wyprowadził ich aby z nich i z pracy ich rąk nie sięgnęli nieba – to Mojżesz.

 

 

 

SIELANKA
 

O zdroju mowa, a wyblakłe żyjątka,
Galaktyków baniastych i gór ze wszystkich świętych,
Tak wysłuchajcie smutki szczebiot chwalcie słowa,
I nagannych tekstów szeleszczące gryki.
Sawannami lwów hardych usłyszcie menaże,
Wszystkich figur przebrzydłych proroczo zapadłe,
Zapomnijcie zakrętów zapomnień, tak sądzę,
Swego zejścia zgarnięte swym pięknem i przyjściem.
Tak powieści boże sromotne, gdzieś harde,
W uśpieniach lipowych pszczół kołysanych śnieniem,
Ostrym nożem wydźwiękiem w pomyleniu graniem,
Takimi co srebro podgrywa we księżyc.
Na portalach z kamienia zwać takim bogi,
Lwy i przebrzydła zniewalane zewsząd,
Demonami prawdy we miast swych ostrogi,
Ciągle i we drzwiach oni są we szczęściu.
Płazy o wzroku pawików i paziów,
I w wytęsknieniu prawdziwym ciągle są natchnione,
Czyżyki i gile są w piór wciąż skubaniu,
Wytworne szakale, psy – no i słonie.
Zapytałem ciebie kiedym tak ostatnio w przybieżeniu bażant,
A ty nie wiesz przecie –
bo rzecz o byku sądem takim jest zagraniem,
Słuchasz wiatru grania, gdy ostatni słowik
przyleci we złota słuchu zasłuchania,

Pode strofy w mrocznym załamanym portem,
Czekamy we wietrze w spopielanym raju,
Na ciebie dziewczyno – takim ja i święty.
Na ciebie dziewczyno, i nie stracę kraju.
 

 

 

ZAMKNIĘCIE
 

Kraj, sfera jest piękna, jak sfera gołębia,
Jakiego nie zakląłeś, więc nic nie dostaniesz,
We burzach palm posadzony we wzorach głębiach,
Przejdziesz, nic ze słów wgrywanych tak srodze.
Zgapiony, przeryty via ktoś, co kule wrażych zgnojeń,
Czerpiesz, wyklęty machem małym jak słowo obcych, ty gość,
Wyrzucony Montmartre bohemy spokojem, ty bohaterem,
Patrzysz i patrzysz poddaszem czyichś słów.
 

 


BENEDICTUS (KANTYK)
 

Wątłe są słowa co w skroniach drzew liść ledwo ostał,
Krótkie są kroki gdy brak im dróg, na słowach głośnych,
Wiązki drzew wieją w karłach snów suchych, na ognia głuszy,
Tłuste są dzionki, na mów ramionach krzew mnie nie wzruszy,
W nocnych fantazjach barw nieprzebranych piękność pojęta,
Dzień zaś dobiega w świat zmierzchający, na zmarłych pędach,
A pasja kruków czar jakby wątły mdleje na cytrze,
Krótkie są śmierci tak brak mi słowa we śmierci przestrzeń.
 

 

 

… I ŻAŁOBNYCH ŻAGLACH
 

Życie, co mówi ustami na wargach,
Sennym zmęczeniem uschłego anioła,
Bladym jego skrzydłem i żałobnych żaglach,
Obolałego z frasunku patrona.
Krzyczą o cheruba zaprzestałym lęku,
Jak mierzył trzciną świątyń bram otwartych,
Tam na dziedzińcu połyskując grobom,
Jak słodki kochanek pełen damy wdzięku.
By potrzebowała patrona we listach,
By ukoił w ogniu jej bolałe słowa,
By spłonęła w skrzydłach kochanka jak suknia,
By nie ugiąć serca nie raz – jeno grona.
 

 

 

JA I DEMONY
 

Kiedyś bałem się rzeczy wielu, czarnego lasu –
I uroczysk leśnych tak cichych i w brzozach,
Traw zielonych w pas wysokich, miłego czasu,
Zielonych jodeł i świerków w śnieżnych pokrowach.
Płatek śniegu pokrywał głębokie uroczyska studnie,
I w pieśniach płonęły lilie tak biało czyste i smukłe,
Zielony świerk wybierał jodłę za żonę przecudnie,
I demonom ze szczęścia jaśniały czerwone oczy.
Byłem w prawdziwym świecie,
powiem, że nie w bajce,
że wszystko śniłem zawsze – i bałem się tego,
sam już nie wiem,
powiedz demonom:
oczu strachy mnie już nie bawią, wystarczy,
że świerk i jodła zawsze były zielonego nieba osnową.
Ciche licho słuchało się moich słów każdego ranka,
Słyszałem oddech – i widzę do dziś oczu czerwieni światło,
Cicho zawieś ciche licho na igłach zielonego baranka,
Niech zanuci twoje pieśni i niech oczy zielenią płoną.
 

 

 

TWOJE DEMONY

 

Moja miłość do ciebie budzi cud demony,
Co grają mym sercem, bym ciebie zniewalał,
Bym w żądzach mych cały był tobą wznoszony,
Bym w demonach ciągle wciąż ciebie wychwalał.
O ty, i twoje demony, co leczą mą duszę,
Przysyłasz ich ciągle, abym cierpiał tobą,
I w zniewoleniu demonicznym pożądał twą ciszę,
Bym i oprócz ciebie niczego nie żądał.
Każdy kwiat, co na moście jest posadzon trwale,
Tam sięgnę i zerwę kwiecie ran mej duszy,
Bym w sensie jedynego kwiatu, więcej nic nie zrywał,
Dla chwały i sensu naszej tu katuszy.
Każda miłość leczy z upokorzenia,
O cudzie pomyka i troską omywa,
Każdą miłość piszemy na swoich obrazach,
Malujemy miłość – malujemy miłość…


 

 

***(Z JEDNEGO KWIATU JESTEŚ)
 

Z jednego kwiatu jesteś, z lotosu,
Wiatr jezioro omiata deszczem bez przypływów,
A jeden jeno ptak zamieszkał w wichrach Logosu,
Bywa i u ciebie – ode mnie przybywa,
Przyjmij ptaka ode mnie – takie miękkie pióra,
Dotknij swoją dłonią – niech sobą rozczula,
Rozwiń ptaka skrzydła w wiatrach tak czerwonych,
Powiedz – co do mnie ma donieść,
We dwie krople z łez wiosny zapłakanej,
I w lata kolorach dłońmi naszymi,
I w jesieni strzępach nieba rozesłanych,
Podaj dłoń, abym – ja ptak – w ciebie się zamienił,
Zaciśnij jedno swoje pióro, wiesz o czym mówię,
Tak nie boli – kiedy myślimy o sobie,
Przyjmij więc ptaka – miękkiego we słowie,
Kiedyś przyjdę ptakiem i wszystko opowiem,
Nie urzeknie nas zapach jesieni,
A o wiośnie będziesz – pełna jej promieni,
A ja świerk zimowy, a ty jodła zielona,
Chowana dla mnie dziewczyna w zmowach.
 

 

 

FATUM I CIEMNOŚĆ – AMEN

 

Niech się tak skłamie, twoim amen
– powiedzieli ponownie,
Krwawi ciało
– na haki nadziali szatana wersami,
Mową nie moją
– w krwawej ojczystej ziemi nie spełnionej,
I wyrzucili
– myśl moją jako psom ciało podali.


Gdy tymczasem
– na arenach nieba tańczy chaos słowa,
Zakwitają meandrem
– zieleni i czerwienią czyjeś buty,
Nawinęli imperatorów wonie
– na czułe imperatywów ramiona,
Gdzieś w katakumbach
– nie szukaj z niczyjego grobu modlitwy.


Szczerością nie czytaj
– i nie rozmyślaj w pokorze ducha,
Karty krwawe już żółkną
– i skoro czernią się obloką,
Wonie czerni przekujesz
– w wino bez szaleńczego piekła,
Idź precz i zostaw ogniu
to wścieknięte piekło –
niech wścieka.

 

Nie przeniosę siebie do archanielskich męczeńskich ogrodów,
Robactwo dla nich rzucę i czerwiem im odpłacę,
Przeklnę ich serafińską skruszoną duszą narodów,
I jako poganom szczęściem swoim i nie wybaczę.


Ha! nie pytaj: I cóż z tego?, kłamliwy serafiński psie,
W szczelinach zębów piana już z pysków wypływa,
I nie trędowaty i nie oczyszczony będę w boga śnie –
Natręctw przebiegłych bożego nieba nie przybywa.


Niczego nie oddam jako artysta z miłości do ciebie,
Modelem nie jestem niczyim – niczyim posłańcem,
Zważ nieprzyjaciół i głów im połóż na szli wagi popiele,
Wydrapię ich zwłoki i z oczu mi z wagi zapłacą.


I skargą będzie ich mowa i niczym bełkot cmentarny,
Ni modlitwą ni słowami jeno skargą wieczną,
Świece w ramach w oprawie kandelabrów marnych,
W poświcie toni modrej zapomną zbyteczną.


Ty hieno, która niczym pazurem kocim tygrysem zgrywasz,
Iskrzą namiętnością czarów wybrzydłe starszydła,
Modrych w czerni cmentarnych kolorów maszkarów i dzwonów,
I bladego ślepia czerni, nie ty mnie tutaj trzymasz.


Wiary! Wiary dodaj!, bom wszedł pośrodki grobów,
Otoczonym wokół spopielałym świtaniem w świetle,
Życia! Życia dolej!, ja przejdę twe morze aniołów,
Skąpstwem mnie okrywasz!, wiary daj za grzeszne.

 

Podobnież z twych pieśni romantyku świata i świtania,
Marnej duszy człowiekowi ogień i zatrata,
Rozgrzeszenie czynię samym na sobie za mogiłę brata,
Amen!


Skończyłem wymowę z materii grobowej.
Wiecznej!
Jam czysty...

 


 

TAKI PRZYCHODZI
 

Przemienione w ziemię hardą,
W mlecznych lekkich słów przestworzy,
Zmierzch – całymi ciebie garną,
Usta, którem tobie stworzył.


Jeno wybierz mi boleśnie,
Kryształ bólu co nieznany,
Zagraj słowom słodkim, wiernym,
Przeliczeniem dziewcząt z rany.


Samo pisze mi wspomnienie,
Szkło cielesne – wyraz lśni,
Komu ciała czarne broczy,
Wśród pragnącej rzeki krwi.


Tak przychodzi wciąż żebraczo,
Chęć do rzeczy cieni w świt,
W barwach liści niech tłumaczą,
Na przeklętych morzach z głów.


Jeno zdejmij me przysłony,
Szyb przesłanie – granie w sny,
Same głowy czarne mroczy,
Przykryj groby, zdejmij dni.


Jeno zamień dni z dalekich,
Wytrzyj z oczu proch zapadły,
Tamtych czasów tak kalekich,
Słowom pyłu żadnym, żadnych.

 


 

W PEJZAŻ CZASÓW
 

Zabierzmy się, zabierzmy,
Wrzuceni w pejzaż śmiercenia,
Szura mdłością sprzedaną niczym żarna,
Ciążą ziemia pazurem skrzypi, zmienia,
Rozbijam wietrzne przestworza –
Jesteś samotna, wciąż czekasz, zagram,
Całym wciśnięty w uczucie,
Oskrobanym przestarzałem czasu,
Zaśpiewam pieśń na szubienicy,
Sznura szczura brzęki słyszę,
A ja nie widzę gdybym zasnął,
Skowytu żałości pieśni zmuszę,
Wołam! Pieśni! – zagram!
Żartem w myślach jestem drogą,
Ssę mleko matki upiornego życia,
Wiszę w źrenicy chmury przestrogą,
Zabierzmy się, zabierzmy cali spłomienieni,
Wrzuceni w pejzaż śmiercenia,
Tak od niechcenia,
Kędy chwile zakrętów i kos śpiewa,
Wśród tępych krótkich wymion losu,
Szubienic dłoniom nie oddaję słowa,
Wrzuceni w pejzaż śmiercenia czasów.
Posłuchaj, … kos śpiewa…
 

 

 

WIĘC IDŹMY
 

Tacy podobni,
Na drabinie diafonia – wspinamy się za dnia,
Do nor –
Sami sobie rzęzimy martwotą światła,
Otworzymy zimą, dlaczego zimą…
Przyczyną grudnia,
Bo czuję zawsze za dnia, skazany na zamknięcie,
Kolejne proste drogi i wąskie ulice,
Kompresja w znaczenia rzeczywistości zniewala,
W przestwór wolności w drzewa Edenu,
Belkę zrzucę –
I siekiera tępa jak gilotyna owoców –
Kolej na później – co obiecano, co zagrano,
Idźmy, do przodu, idźmy, wolniej…
W chmurę nocy abym złapał równowagę,
Znowu do przodu, idźmy, dalej wciąż mi dalej,
Uwięzieni w mamidła skurczów duchów i planet,
Kołyską zanudzimy ponownym zjawom,
Wrzuceni w pejzaż śmiercenia czasów.
Zapowiedzi chwili przejawom,
Jawom moim wolnym,
Kołysaniem…
Cieniem?
 

 

 

ALE GDYBYM SNEM
 

Gdzie duch kręci sferą od wag, raków i młódek,
Krępawe wytłoczone w żarze – cuchnący szkodnik.
Szkodnik ćwiartował zęby skrubów, a wzdłużnie z księgi kłamie,
Lalka ze pierza od swądu zaprzeda swobodniej.
Sfera postawiona od martwot zapadła powolniej,
Mamrocze się, gramoli, głosy omegowych łach,
Cherubinów jasne śpiewy – a wy sobie silniej,
Zagniatasz w złości gwiazdy przeklętej sfery i w strach,
Tak w instynktowność przemieniasz zebrany scenariusz.
Gdzie truchlina o słowach ze mamroczej ciszy
Pije zazdrość, co grzbietu kołdując, co cisza,
I mrowią, co grób słowem przeklętym zrzucony – jak grzmot,
Gdzie – cóż! Cóż smutnie płyną jej piersi zastane mgłą,
Gdzie – cóż! Cóż smutnie dziewczęce oczy sromoty,
A łzy edeńsko pędzą do przewrotnych dolin,
Jeno sam plączę gromy ciśnięte jak rozwarte danie,
Co śpiewają prześlicznych strofy.
Snuje mrokiem jej przemoczony topór,
Pośród odchodzących źrebiąt i głuszy biegnących w jedność,
Takim w pani dłoniach jam zawarł szczęk i dziergość.
Co bym patrzał w otwory skrzydeł i w dolin cny nocy gdybym,
Gdybym snem.
 

 

 

NA ŚMIERĆ CHRYSTUSA
 

Przed światła przejściem krzyżowanych perci,
Jak wichru skały słowa gór i mądrych pytań,
Zejść graniami chabrów dziarniną Golgoty,
Los letarg marny, cięty gwoździem dłoniom,
Biec wonnościami ciał i uczynić mękę,
Słowami spojrzeń dat obsadzić martwą ciszę,
O tęczach czystych łon Panie o mnie wspomnij,
Boś Oblubieńcem cichych i pokornym Bogiem,
I ronić łzę spokoju sumień – w ludzkich ócz miłości,
Wybrało ciało i do swoich przyszło,
Po ścieżkach prostych, bliskich i pokornych,
Pytam wciąż nieustannie sobą i od wieki wieków.
Zerwali zasłon poły świątynnych przekazów,
Jękł chaber króla jadem gromami szatana,
Słowo opłynęło ogniem horyzontu zdarzeń,
Łzami słonymi bielą prawdy i spłynęło Danią,
Martwota głosu krwią na życia ksiąg już otwartych,
Przebolałą bosą stopą ze krzyża odpłynął,
W konaniu świętej i na krzyżach męki Pańskiej,
On wytrzymał i On obecny w zmęczonych bezdrożach.
 

 

 

LICHWĄ MOWY
 

Co bym nic przekonał tobą siebie,
nic powracał ciągle tak we słowy,
kiedy wpraszasz gwiaździste tak,
nie zamroczysz twoje ześnienia,
sąd wypowie: lichwą mowy –
jako ziemia gromy swojego. Ach! – we snach,
tako przechodził jako Biblia, co i sobą braniem tak i wspak,
co bym widział śmiechów ciemnych od bieli,
tak i szlochałem wiernie i w zastaniu,
co zagarniałem z oczu przy oku świętego słowa,
abym duszą ciała mojego nie broczył niczym,
co bym nie stawiał świece w owocu braniu,
abym nie ćmił z grzechów czyjegoś dobra.
Zawsze nie chodzić po tych –
co stąpali w spowiedzi w drogach ciszy,
Wśród niewiary i strawy przejętej,
w wypowiedzeniu poprzez cień,
a kiedym pomyślał o tobie,
co wielkość broczy największą z zaszłości granicą –
lichwą mowy zabrałem ze sobą ze snów.
 

 

 

PÓŁNOCNE SNY
 

Grudniowych łun słowiańskich co strwożony pochód,
Dalekich jęków kramarz co goni ku żlebom,
Ku przestrzałom świecy przechodzi jak porody,
Tak śpiewa kantorami upragnionych dolin.
Co i fale z miłości spłomieniane rzuca jak bies,
Żegna słowa zabrane – a powieka tęskna, śniona,
Kar złudzeń tyka czas śpiewny wolny mi,
Czujesz, we Patrii… nagle usechł sen.
 

 

 

A TY ŚNIJ CICHUTEŃKA
 

Zwątpionych kiści, szmerów oczu bukiet,
Dręczy troską złamany szeląg,
Tam tuz bije cień, zagrać gracji winiet,
Ech! Pośrodku lata…
Bury kot jak półcień do ciebie wbiega.
Jak mnie sądzić, żal podeschłej lipy,
Miodu żądza po nocy, w przykryciu echa,
Grajmy, upływa keja, są dla nas wichry,
Patrz lament normalny dozór ledwo czeka.
Piękny gad w złudzie co by jest fałsz ściśnięty,
Zwid gnomów, przepływa mocy posąg wybujały cyklop w grzechach,
Ledwo jęk–wizja co je ktoś rzucił na księżyc,
Jeno jęk grzmotów znudzonych we skrzydłach.
Jak mnie sądzić w czas, jam poplątany grafoman,
Zniewoliłem się w mrocznym mruku pańskich wiosen,
A śmierci strzyga cherlawej w sztormach trąbach,
Rój po graniach ciągle doił za trzosy.
Śnij toż cichutko, swąd przykrywa zamgloną na oknach postać,
Zmrok już oślepł, na podwórzu lękiem lęka we głosy,
Komu wolnością w czas wolny od gromu patrzy i sięga –
Śnij cichuteńka, śnij w niebiosów głosy,
Moich słów miłości sięgaj trzosy.
 

 

 

ZA RĘKĘ ZAŚ POWIODĄ
 

Śmiałe szatany unoszą nieboskłon,
Winne, we winie przebolałym przez świat,
Słowo przemyka tak bierniej i smutno,
Stroną pokory dzwoni szlak.
Zatem śpiew mężów zacofania, zawiść
wychwala kędy marazm a gnomy co kiście,
Zapatrzone wyznaniom, durzą ścierwa w drogi,
Dnieją skoków przy płaczach oczu srebrne liście.
Sny rozlały do grodów szeroko,
A gazele szczytów kochając smutnym czasem,
Zapomnę przez rozrzutną wiolinową dziewkę,
Spijać źrebię zagraniem i wiatrem.
Czemuż to trakty wyzwań, kwili słono lazur,
W środku zdarzeń przebiegnę jak coś co się zdarzy,
Wiele czasów przepadło co mego grzebaniu,
Wiele troski przepadło przy ostów twych trwaniu.
Jak wam ciężko odchodzić, niż duchem – demonem,
Jeno widmami o bogu panicznym wyznaniem,
Dziewczyny o ognikach zielonych, przestworzem,
Pobrzękują pędy nad tobą niesione, a koronę
ścielę srebrem czerwonym ze złości nad czystym,
Które me granie szkliste pieśń wyśpiewać z miodów.
Czyż kiście nierozważnie zamienione w mroki,
Za rękę zaś powiodą pod pieśniami taktu,
Czemu grają witraże, czemu słuchać Muzę,
Zagrane zgrabnie głodem smutniej mówić ziścij,
Co wiarami chyboczą kościściej niż górze,
Pytam więc was zaprzeszły, wyście mi nie klękli.

 

 

 

WYSŁAWIAM

 

Ubywa pląsu szczery tuman,
W smrodliwym tańcu słów,
Wiruje gra i śni jak snajper,
W wybranym rogu dusz.
Psalm śpiewa wierny, muzy luna,
Pożera niski dzwon,
I coś o bulaj wodą ciąży,
Wciąż fali krótki skok.
Mam słotę pasjo – skarbie wgrywaj,
Ze śnienia i od łun,
Kruszeją kłody pod me stopy,
I ciąży chrobot ciąż.
Ach, postaw szczery chrobot niezgod,
Tak w ścięcie raju chadzał Bóg,
Mam słotę pasjo – skarbie raju,
I stęka czasu, sięga pająk,
Skręcony masztu gnom,
Co pasjom graniem chłód wygrywa,
We sercu które masz,
Żegluję wskroś, kapitan chwili,
Całunem skremowanych płetw,
Gerenuk grań we snów natchnienia,
Co niesie gniew – skromniały gniew,
O pasjo zagraj w lwy i w jeleń,
Przemija plaga z oczu sów,
Wiruje lew i ćmi jak cienie,
Z pyzatych chwiejnych gór.
 

 

 

O BOLEŚCI JESIENNEJ

 

Niewiasta o włosach niczym sklęty platan,
Szukam w słowach oczu zmarłej piersi rani,
W kryształowej nocy przychodzi ku zmrokom,
– gdy swadzi –
Płomieniem się stają przerudziałe włosy,
Ostre niczym strożeń pękniętym w ogrodzie,
I szlocha przeciągle zamiera w rozpaczy,
Z drogi wiosny gwiazda i świata z wilgoci.
I sennie narzucam niczym sen przebrzmiały,
W skosie ziemi cięcie wiorst wierzbowych wici,
W smutne serca dziewcząt położonym w szlochach,
Z chwały ócz zielenią wybrzmiałe ogniki.
Zapytam czy słyszysz co wiatru w przestworzach,
Co boleścią w zjawach bólami są szałem,
Niewiasta zakwita w słowach przebolałych,
Snuje się melodią w oczach mych wytrwałych.
Snuje się śpiewana w drogach wiatrów śpiewu,
W postojów na świecy nocy serc swojemu,
I czeka, i czeka sercem przypudronym,
Koralami piersi cała jest stworzonym,
– moim –
Obrazem ze dźwięku przyrudziałym snami,
Na końcowym skręcie w dniach i w nocach brzmienia,
Rozszarpanym słowem, któremu słowami,
W zanurzeniu piersią niczym sklęty platan.
 

 

 

KONIEC I EROTYK
 

Gdy patrzę w twoje oczy,  tak jak się patrzy w niebo,
(Mokrawe łzy przestworzy)
od czasu do czasu powracam, powracam z naszego pogrzebu.
Przechodzę na skróty bramy, na zamki co zamykane,
Przystaniom porom roku, me zamierzenia spełniane.

Kudłate co koty łaszą, naprzeciw nam wychwalane,
A ja wiem moja jedyna, że mam ciebie za żonę.
Kiedy godziną zwiędłą, na przestrzał świat rozłupią,
Ja będę jeden z tobą, ty będziesz mi jedyną.

Jakież to gwiazdy zaświecą? przestrzałem rozciętym na pół,

Jakiż to katecheta przemówi zwieszonym przeze mnie sznur.
Jakiż kamieniarz rozrzuci, kamienie w podziałów mury,
Kto stanie przeciwko śmierci, i komu zatrzymać rozstrzały.

Obracam za siebie szczęście, jak teraz gwiazdami i klątwę,
Pisma w pieczęciach zazdrosnych, pomiarkuj mym słowom palącym.
Oto dziewice nie wiedzy, pomarły w ostatnim tchnieniu,
Ja przejdę owego poranka, nie spotkam nieba czarnego.
 

 

 

BEZTROSKA CZYSTA
 

Łotrzyk cichy, kto? psotnik, kajtek, fąfel – to listeczek gnie latorośl win,
A latorośl rozćwierkana jak kozule, to nieloty przylepiają się szyb,
I gęgają ni płacząc co białe gęsiule, hen za wodami, za wodami,
Za lasu, za górami i za dolinami.


Pierze grosiwo i jest echem i drży, w posłanej rosie tenor,
To sny, familijko z rosiczki, to my. W grach złud nie serce minor,
Gęsi pastuszek na flecie wgrywa, zielnych karłów przez łany z ołowiu,
A karły tęsknie nad polem się płyną, obrastają w zielonym łajdaku w pchły.


My w śpiewanki połączymy ciała, później do krynic, gdzie konie arabskie,
Kładą wędzidła w posłuchu pieśniami, gdzie dorastają w wodopojach wspomnień,
Tam źrebięta świtania poruszane nami. Tam ślepia pastuszków i karłów są sny.
Gdzie wiatr jest zbawiany co tylko nami, co snami, co my

 

Gdzie sen nie łzawy delikatnie łanie wabi, przemienia łań stado w łąki cudnych kwiatów,
Gdzie nie nadchodzi cień nocy pochodniami, gdzie drzwi są tylko nami ścieżką otwartą.

Jak z bram zamkniętych – z wołania czekania, w spełnieniu gazeli smukłych szyi natchnień,
W ogrodach arabskich pełnych mego trwania, w lipowych alejach dla mnie takich ważnych.


A nić Ariadny mym wiolinowym natchnieniem, zaciśnięta w mych dłoniach jak trzepot motyli,
Flażolety minorów przemienione w szczęścia chwile, z bramy wyklętych przez wodę, myśmy tutaj byli.


Kiedy pastuszek pcha zwiędłe karły, na brzeżek nieba i smutno upycha,
Swą czerń wierną ze śmierci obłoków, ja moja miła wszem niebo zamykam.

 

 

 

O CUDNA W ZŁOTYCH PRZESTWORZACH (O DRODZE MLECZNEJ)
 

Przy raju dżdżystawą łanią nie smuć mnie tańczyć w pustelne ogni,
Uchyl wieki, a dęby głosem z mary i gromu, czaruj i wspomnij,
W znane drogi przeciągasz, słuchaj hymnów śmierci i wgrywaj,
Przybył ja dżin triumfalny, z kłosów odkrywanych, co wschodzą miłością,
Smutno ty siebie zwieszasz i bielą czerni z gór dzień ogłuchły całujesz,
Mgławicami przemieniasz, a galaktyk w głębię jak w sopel ciszy,
Na dnie wygasłym palisz mi z miodu miłości lamp aleje, rachujesz
nad rzędem pierwszym kiedy z brzegów dzieje się i czas dnieje zaklęty,
Gdzie frędzle są dłuższe uczciwie od każdej najdłuższej lisiej kity,
Gdzie ponoć gwiazda poranna kiedyś po nocy zadnieje?
Wypływa omega, w ogniu świec sarońskich zastępów okręt,
Kolumnad czerni ze świateł galaktyk widzę końców wymiary rzędy –
rzędy przestrzeni z wymiarem czwartym oderwanym,
W bezmiarze jedności co z dwojga był chwalonym i słanym.
Nie zniewalaj mnie ziemio, uczuciem rozumu ogarnij i jestem
pośrodku martwych tkani, pośrodku rozerwanego całunu grobu,
W mrowiach czerwiowych i czarnych w wieczorach z połowienia piołunu.
Dajcież mi ognia, o cudna w złotych przestworzach i białych i czarnych,
Bo sam powiedziałem – owoc ze śmierci z podziemia nie marnego grobu.
 

 

 

CARTE BLANCHE
 

Ze moich grzechach – grzechy są liliową karbą,
Do których oaz ścieżki jak osła przywiodę,
Do jakich plenerów wolnych ciemię nie dopadną,
Takie plenery ni jak strofy pchnięte w drogę.
Są gdzieś korowody – tam różowy smętek,
Skręcony w omszałych pieleszach drzew,
I skowyt wilków, łapy jakichś rzewnych niewiniątek,
Swąd wszelki szmer twój, słowików śpiew?
Pójdę gdzieś tam w smętnym brzasku świecy,
Sen ożywię desperackich głów,
W plamkach z głuszcu fantastycznych wspomnień,
Zmieniane zawojami rachitycznych słów.
Pójdę gdzieś tam, słowa są próżne, to papier,
Wejdę w zaczerwienie gąszczów i chmur,
Krótki skowyt do serca dostarczę,
Kędy pułap cięty w miejsce czarnych dziur.
Przyoblekę cień, co sny sowie,
I kantyczek dzikich pszczół to jęk,
Bo twój zachód to szarzyzna, pełnia zony mrowie,
Cudzy blankiet dociekając jak smętny lęk.
 

 

 

ODEON
 

W kinie linie tronów zagasłych skruszą,
Będzie sam dom kirem fiakrów i żabotów,
Snem trzech dni,
Co tchu ledwo damy przez oczy zgłuszone są dwojako nieszczęsne,
I tkają blaski chude, głupie, heliograficzne łezki łez.
Hipnozą trony ustawiły boże kuknięć starcie,
Na arenę gderań – bez przemian! Co zmywane po agonii ślepia,
Dokądże święty wychodzisz we śmierci z trwogi opłat w zaparcie,
Kamieniem wybawiającym perłową czernią pośrodku kaźni mniemań.
Zagubione nogi gazel, przywołane nogi jak u bydląt,
Trwają, a śpiewanka żłobu w grzechach jak kolęda,
Miłość w sidłane skrzaty fletów, orkiestrami ciążą,
W zasłuchanych nad kantatą pałeczką dyliżansu.
Lecz o czasów! gdybyś swój zlękniony na dwa,
Szlajać się w zastany zegar,
W łonie fizyki, myśli czerwonych i pól,
Stoczywszy ku formacji zaś skrzypni tak krzywej u chleba,
Przywiodą zimowe amory,
Zapatrzone ścieżki piszczałków pszczół,
I sycącym ogniem nierządów zmowy,
Przewrócone zapomną u sądów,
A mistrzunio niemały jak wzwód.


Tak wyśpiewał ołów trąbami trąb,
Wśród bajek pląsających stóp.
Dłonie skrzepły co marazm przestronniej,
Śniły trąby zaświecone głownią,

-Kino z traw poruszone jak sława,
Zapomniana ze nuty, kraniec,
Zasnąwszymi smętnymi melodiami,
Trwał mistrzunio niemały jak swąd w brawach.
Zaprzedając się raz po raz w śpiewane,
Plener zbroczył się z owego jak krew,
Sączył rzeki poziomkowe i znane,
Czasu jest nie wszystko jedne,
Jedne ma być, to śpiew!
 

 


CZŁOWIEK (ŻAL)
 

Poskręcane światło Świętowidzie,
Skuto czoła wróżbom dziewiczym,
Tak nic zajmą ptaki z aniołów śniegów, nic zdejmą,
A więc sztylet cięć do nieba, o chlebie.


Zafrasowane gracją cierpią,
Gdybyś wyniósł cienie pozorną iluzją,
Tak płacz, ty, tak płacz, świat jest z powiek,
Za wyczulonym grzechem.
 

 

 

OKO BESTII
 

Obnażono ścieżki perepłutom,
Zżęto góry wodzom chlebowym,
Gdzieś posieją cheruby z mlecznych duchów,
Nie dojdą,
Daj sierp szubienic do piekła.
Któż jeszcze?
Frasobliwe anioły cierpną,
Ktoś im wylał morza żałoby rzekę,
Za gniew im, cierń i gniew,
Tak uchylam bestii powiekę,
Za frunącym do końca człowiekiem.
 

 

 

KRÓTKI POEMAT O SŁAWIE
 

 

I.
 

W zamczysku z sędziwego brzasku,
Tętni czasem z kukułką fobii,
Tam trwasz w smutku pełen w łaski,
Spętanego co jak smętniej chodzi.
Swego czasu to lazur przewraca,
Jak lata niewinnego starca,
W wypełnieniu nie chcę zawracać,
Ścieżka nieba na ziemi niech tarcza,
Garnę słowa umarłe do ręki,
Nie łodygi nie uschniętych westchnień,
Wymaluję z barwnych pniaczków udręki,
Smarkawaty marmurowy chłodnik.
Smrekowo ścielą słodko,
Tam gdzie są sny chłopięcych jabłuszek,
O spójrz śniegiem na śmierć –
Kryształowych miękkich poduszek,
Potrafisz we swoją śmierć uwierzyć?

 


II.
 

Nie grzeszy zwiędły lód,
Okręgi smutne jak uwierzysz,
Zapatrzeni zmuszają na cud,
Przeżegnania, czerw czarcich ręką,
Czy echo wyniosłe nad strop,
Przypływa biedą udręką.
Trzyma, co byś sztywny gość,

Patrzył dziewki gromnicznej w nadziei,
Rzeźba rzeki muruje toń,
Z niej to czysty w powodzi wodnik,
Huczą łajby a krzewy to maszt,
Osmalone kiściami głownie,
Rozćwierkały się kruki dla ciebie,
Ukorzone we krucze pochodnie.

 


III.
 

Wśród proroczych zapuszczają cienie,
Raz po raz lecą chlebem w mleczne stacje,
Perepłut kląskał dla Polan,
I robaczek święty świecił skrzydełkami,
Zawirował tobą oczu od kolan,
Spowiedź świętą coś w uczuciach trawił,
O północy krzyż księżyca w trąbki,
Trwają w żądzy głosów pożarami,
Jak pyłowej drogi jacyś obcy w Tolkien,
Zlatują się ćmy bożków ogni swarów,
Tako jest aniołów słowiańskich bożki,
Światowida cztery kiście w dębie,
Spowiadają greckie mity w sroczki,
Usprawnione w brązy grzechów głębie.

 


IV.
 

Pierz skrzydlaty mchami zaświecił w obłokach,
Skrzętne skrzaty głoszą słowa w cyklopach,
Przywracają wilkowyjów skronie,
Po ogrodach niedojrzały owoc,
Ciągnie masa niedorosłych zwierząt,
Jak przeprawa przez morze czerwone?
Tam i krukom białe skrzydła płoną.
Skręcam z drogi książęcemu brodu,
Kandelabrów Mamre w liściach jam spowijał,
Poematów czarnych i do boga słowu,
Idźcie śmiało niech was flet spowija,
W świętojańską noc wyrzuconą w przepaść.
O gwiazdy, namiętne i wytrwałe,
Kulejecie w mych myślach i snach,
Oto posąg mauzoleum ścieli w chwale,
Pochwalony z zamyślonych cudzych wypraw.
 

 

 

PTERODAKTYL
 

Stało się wówczas niżby Brama Wodna trwa,
Kraina Wodan o ludziach mędrszych niźli tajemnica,
Gdy w trawiastych zatoczkach ścieliła się legendy mgła,
I na szerokich wodach srebra księżyce ktoś wytyczał,
Przychodziły zwierzęta nieludzkie w błękitne planety,
Zrodzone w formach zakwasu parzące co słońce,
Pterodaktyl wypełzł i w żywicach ognie,
Śpieszył?
Krąg siekany, strugany srodze w święty,
Bezmiarem płodowych wód,
Stygnął we skały.
Z pasją snułem się pośród suchych zgrzytów,
Pod skrzypami z paproci zielonej przystani,
Wśród płomieni alf – gwiazdy jam odczytał,
Do chodzenia w mądrości milczącej otchłani.
A świat? Nie roni łzy,
Świat trwa, jak dobry trzeci dzień strapienia.
 

 

 

DO SZATANA
 

Stroszysz to rżysko,  Tam ponad zboża przenikniesz,
Jak mantrę cichą chwil spłodzeń wymawiasz częstokroć,
Na trawie śliskiej, Łopiany, kartki białe, jest smutno:
wiosna, lato, jesień – i mokro bez złudzeń.
Wiele setek, a nie urosłeś,
Wznoś spojrzenia chamie, nie drobniej niż jęk i ześnięć,
Przybywasz biesie, czemu nie do kosów legat?
Tam czarcim dechem czasu herold jesteś,
Zanudzisz zanim nie uśniesz,
Zaśpiewasz?
Zejdź, spłyń spod chmur, zagraj w zimową dygać,
A jesień?
Póki staniesz w narożniku w kamiennym wąwozie,
Gdzie ty tylko koguci żołnierz,
Świątyń urojonych wpływań,
W spowiedź, stojąc w gwiezdnym pyle zmierzchów,
O! Przypływie! gwiazd westchnień.
 

 

 

CZERWIEŃ UST
 

Szerokich nagród w żęć alej zniszczonych,
Życzę Panie,
Nie strąca się we głowy ciemnią,
Sensem w drogi gniew,
Poprzez pamięć,
Kładki, aleje przytrzaśnięte dębowych miodów podgrywanie,
W zapadłym płomyku potrzaskany kruk,
W szelestach pszczół z oczu ból,
W ziemistą keję zapiszę gadanie,
W odgadanych czarnych pszczół,
Wyzwoli w powykręcanych sidłach spasiony kos,
W piosenkach okrętów w słowikach usiadł,
I woła Edenu straconego głos,
Jam Adam!
Pomiędzy miłości jak człowiek w głos przysiadł,
Z doliny kamiennej jak czar go przeklina,
W spamiętaniu Ewy czerwienią z ust,
Tępa ziemia – czerwona niczym proch,
Przeminie wyklęta,
Nie wspomnij – kiedy gwiazdy łomoczą,
Krańcem oczu złudzeń znów kłamią,
W powrotach w skosach drozdów, kruków – nie Panie!
W zrudziałym, sczerniałym raju snów.
 

 

 

OGNIE WE ŚNIEGU
 

Moje oczęta żałosne, ptaszęta jak perły spalone,
Gdybyście ognie – a nie pochodnie zgubione,
Na rafach statków osiadły postacie z białych welonów.
Co kiście w chmury, a nie ptaszęta marne,
Ja was dojrzałem w smutnawych ostrzyżyn krzewu,
W lesie gdzie z dłonią ścieżki miłośnie jam brał,
Tam więc z radości wpływałaś okrętem, takim na niebach,
Cała portowa przystań i twoim łzom.
Pomiędzy ciche śniegi żegluję dziś cieplej niż ogień,
Znowu kołyska,
Niesiona wiatrem zefiru,
Żaglom utkanym z oczu spotkanych gdzieś w drogi,
Gdybyście ognie – a nie pochodnie utkane z welonów,
Tak niepoprawnie czasu przed żaglem wciąż widzę płótno,
Naszkicowałem w myśli zarysy płonących ogni we śniegu,
Dwóch ogni, bym zimy tęczę ucieszył z płótna.
 

 

 

DROGA DLA SZATANA
 

Cielec zachodu, gdzież z lica płoną bez wyraju,
Dwa ognie bez(wy)miaru – zerwane owoce szkody,
Fatyga przy dziewczynkach piramidą gażą,
Zawodzi sny puszone w wilgotne wody,
Przez bursztynowy klasztor i wiosenną miłość,
Zacisze, moc wymokłą gdyby wiano synów,
I sługo! Miewa myśli nad zarżniętą wilią,
Przywołując potwory snujące podkową,
A zatem ostrzeń pragnie mętnych w kier strony?
Bełkoczą oczy, uroda, zacinane dreszcze,
I duje ciszy monsun miałkim smutkiem deszczy,
Gdyż przestworzom w duszy w smak uschłe pioruny,
Niegdyś z cicha wybrzmiałe czułe łapska czarta,
Co śpiewanym hucpiarzem wybłyśnie przez oko,
Ku zgarbionej starusze sromicy w ramiona,
Przybędzie on i siarka i jego drużyna.
 

 

 

NA ŚMIERĆ CHRYSTUSA

KTÓRY ZMARTWYCHWSTAJE

 

Tam świata żęć mami całuny przestworza,
Srebrny dźwięk sprzedawców danie wyrokuje,
Gdzie blask złudny bada lica prokuriora,
Komu ściętym słowem cezara brakuje.
Przemija to znowu szuka wsparcia ciała,
Tłuczonego co niczym, zaś przebaczenie,
Lśni stóp przebitymi – nie dają oparcia,
Ciała jego w prochy Ojciec nie przemienie.
 

 

 

CEZARÓW W WYBRANIU

TAK IM BÓG SPOJRZENIEM W NIEBA ŻĄDANYCH

WSZELKICH I W NIE UPADŁEJ ŚMIERCI

 

Gdzie trupi śmiech zrywa zastane niebiosa,
A srebra blask kuszeniem sceny szykuje,
Tam stał sztuczny patrzał gwiazd scen co zapłakał,
Cezarem jego imię wiecznym jego brzmieniem.
I stopy czyjeś na głowach cezarów,
Łożone na podnóżkach nie wszelkiej świętości,
Wysokość cezarów potłuczone czasem,
Zabitym ich własnym ciężarów ciosem nie miłości.
Sklepieniem niebiosów sztucznie jak w teatrze,
Prawdziwie mi rzece Loyola – ojciec nieba ostrzał,
Nie śmierć mnie kołysze da Bóg swe wybranie,
Ojcze Loyola patrz wszystek bym był ostał.
W nieba żądanych wszelkich i w nie upadłej śmierci,
Co na ziemię musem upaść i nie abym zmorzył,
Nie życie me w piagrzdie ojcze ludzkiej śmierci,
Nie upaść i nie stracić niebiosów przestworzy.
Abym sceny żartów kontuszów się nie bał,
I bym swymi stopy na tronach zasiadał,
Tak patrz ojcze trwogi abym i wytrzymał,
Rozterka rozdarta i jest bukłak wina.
Nie płacz druhu piękny – mnie sromocie zdarzeń,
Cezarom wyklętym ich jest przeznaczenie,
Nie runiem w wybranych czasów swoich zdarzeń,
Cezarów w wybraniu tak im Bóg spojrzeniem.
 

 

 

UKRZYŻOWANIE SZTATANA

PRZEZ VICTORIĘ

 

Ostry strzały cień sercem dla wysmukłej wieży,
Do kręgów i śmiały uderzyć zręczne łuki,
Kręgami zaś cień ziemi, Victoria do cieni,
Miotała nie szatańska wraz miotała złości.
Zaszła wieża Victorii cień rzucany strzałów,
Mocy dam sąd przed tobą, rzece na to cieniom,
Ze cicha wymrugawszy kulę wprost w szatana,
Mój sąd jest tak wszerz, rzece – jak i mój sąd jest wzdłuż.
Prosta Miłość, ściął pętne oręża szatańskie,
Położył łów znów kuli i znowu łuczywa,
Szponem zdrapał lemiesze w pęta szatan zaklął,
Winne tężnie do kadzi i dla bożej braci,
Morem nie serca twardym zażąłem toporem,
I na rolach cnotliwych winnym – kras com pieścił,
Boć mam raz róży pnącze choć jedynej nie masz,
Bo mi zbrakło twojego – mówię – łanio przybież.
 

 

 

SROMA JEST WIARA MOJA
 

Na ojców dary, Boże! Wiekuisty Panie,
Czyż wieki przejdą znojem w bólu i spełnieniem.
Mówię smutku chwiejnością na twoje kochanie,
Pragną wargi słów cichych bezmyślnym sumieniem?


Panie, co wicher łamie królów w jasnej chwale,
Stworzeń co władasz wszelkim, z wichrowego wzgórza,
Jeno dni siedmiu w gniewie, Boże sławię trwale,
Niech żaden ni maluczki niechaj nie poniża.


Tak widzisz, co swego oczu nie zagaśnie i
W łon synów świętych się spowiedź płonie ze wstydu,
Pieśni! Jest tą miłością płomieniem spalanym,
Kamieniem zawołaj, rzuć legionów ohydu.


Rodzisz się – wszystko płonie! – umierasz – pomstuje,
Pytasz o prawdę w mieszkań bytności wytrwale,
Czyż że Cię pyszny słowem ducha napastuje?
Miłości komnat niskich progów i zuchwale?


Sroma jest wiara moja, i smutne bezłady,
Winy proszą za się – i krnąbrnym pych mowami,
Jeno rannymi słychać lilijów porady,
Słyszę skrzydłami trzepot aniołów słowami.


Tak pieśniami wieczności, miriadów nucenie,
Krzesicie słów, wiejecie blaski, stosy, fonie,
To ty, to ty, smutniejszy niechaj się tak stanie,
Rytm wyrzucić? – i śpiewać w boskiej fisharmonii.

 


 

SZELEŚCI SWĄD
 

Nic, abym żałość chował, drżał w oczu jęk,
Tak chcę byś spoglądała, nastanie dzień,
Bym spełnił tobą granie, muzyki dźwięk,
Byś wspominała cała, miłości sens.
Jeżeli zwabiam czule, to tak bym zgłuchł,
Bym dźwięczny łaknął frazy, daj iskry słów,
Co bym zamiary obiął, cały jak duch,
Skąpić miłości sprawy? – całym twój słuch.
Ptak Feniks! przybądź do nas, zakreśl cień mój,
Spopiel czystość łask bożych, łaskawy cień,
Stoję pustką przed tobą, doznaję słów,
Cierniem brak, szczęście moje, szkoda tych mów.
Powiewach piór oznajmić, siebie, ach! nieś,
Żeś pokochała żebro, więc sobą pieśń,
Niech burzy spełnię głosów, odpadłych mar,
W skowycie piór się stań się, stań, się stań, stań!
Nie sądź co ze mnie było, rządami dusz,
Świętych nic nie przybyło, odejdźmy stąd,
Darmochą darzą, to głąb, gołąb jest to głąb,
Nie chcę już płynąć smrodem, szeleści swąd.


 

 

W KRAINIE STOKROTEK
 

Zwid twój o urodzie – przecięty,
Szypułkami polskimi jak kołek,
Wzeszło światło pod jęczące gronie,
Przeciągle.
Cierniowce obrzydłe, sromotne,
Jak zwierze, ku niebu wycisło,
Chmura nadciągnęła nisko, pęknie,
O stworzenie, bądźmy blisko!
Graj nutom błyskawicą, czasu ku wytchnieniu,
I gromem kiedy w strudze wody ślisko.
Wąż wywyższony krzyża głoszący gawiedzią,
I tonem pijanego i rozcięciem schodzi,
Bądź zniewolony śmiercią pełznącą ze szczytów,
Gdybyś śnił o urodzie, mojej,
W krainie stokrotek,
Gdzie ginie twoja myśl o dziewczynie,
Po trzykroć przybity,
Do drzewa wytchnienia,
Pochwalona twoja droga, co tobą przemienia!
 

 

 

OWOC EDENU


Kiedy oni zrywali owoc, ten w odzieniu skóry węża mógł spać spokojnie, a Jahwe oddawał się rozkoszy nie opisanej jeszcze w żadnym Słowie. Zerwali owoc „o północy”, kiedy oni wszyscy czerpali z twego świata, potajemnie wiedząc: co jest wiarą, co jest cache [1], co jest physis [2]. Zapowiedzieli sobą poznanie rzeczy, i sobą napisali historię Edenu, nie wszyscy historię „zrozumieli” sercem, gdyż nazwali historię grzechem, pierwociną przekleństwa, a więc nie poznania rzeczy w sobie. Wszyscy są jacy są, jako ten, który jest jako jest, nikomu nic do tego…



[1] gotówka, albo pamięć szybkiego dostępu.

[2] physis – Physis (gr. φύσις) jest to grecki termin teologiczny, filozoficzny i naukowy.
Najczęściej tłumaczony jako natura. W Odysei Homera słowo pojawia się jeden raz i jest
to najwcześniejszy przypadek jego użycia, który odnosi się do przyczyny dojrzewania.

 

 

 

POKALANIE EWY
 

Dziś las jabłoni majowo raz jeszcze wyśnił,
Każda jabłoń oblepiona w jabłkach,
Czyjaś dłoń szukała tej jednej jabłoni,
Znowu zostałeś bez mojego jabłka.


Jutro znowu usnę i w ciemnościach nocy,
Zobaczę las wyśnionych dziewcząt, jabłoni do wzięcia,
Jedna jabłoń rośnie pośród, i wiem, że nie szpeci,
Jedno jabłko wciąż czeka dłoni, na ciebie w zamęścia.


Każda noc to rozmowa moich pustych dłoni,
Każdy sen jest jawą wyśnioną w pragnieniu,
Każdy dzień oddala skoro sen brzemienny,
Na ścianie lasu jabłkowego widzę cię w spełnieniu.


Nie słyszę swego krzyku ani twego głosu,
Dłoń moja wciąż sięga w palcach moich pięciu,
Na ścianę lasu jabłkowego trafiam w pustym przyjściu,
Zostawiam obraz wierny wizerunku mego,
Żalem ściskam piersią...


Usta, najdroższy całuję, znów na pożegnanie...
Kochany, do następnej nocy, która przyjdzie w darze..
Jedna jabłoń, rośnie pośród, i wiem, że nie szpeci...
Czekam miły końca – do czasów, zimy i zamieci...
Najdroższy całuję...

 


 

POST SCRIPTUM

 

 

I. TEDY TY STRZAŁĄ, TY KOŁCZANEM

 

Athenos, tedy ty strzałą – a Samiro, ty kołczanem wziętym, a ty Safiro kołczanem podwójnej więc miary – obie prawdy całe wypełnione są tobą, tobą prowadzone, obie otuleniem mego ciała z wieczora w czerwieni, po ranek przytuleniem niewieścim srebrzone, bogowie, jak wam się odwdzięczę, jaki za to pocałunek wam muszę odpłacić, jakie rozliczenie odbiorą na Skale herosi, czyż srebrem, czyż złotem oczekują dani, jakimi dobrem, jakimi zamkami, czyż niewolników pragniesz Zeusie – bogu z bogów – w zastawie mego szczęścia, Nubijskim pułkom mam dać tobie się  formować, będąc faraonów z synów, czyliż zigguratem kapłanów osłodzić twą duszę na Wschodzie, ja syn macierzy Babilonu przeklętego, słuchaniem całym jestem więc objęty, twego głosu świętego zaczynam rozpoznawać słowa: „Zbierz złota tysiącem, zostaw jeno sobie, uczyń sam co pragniesz, jam jest zawsze w tobie” – oto Zeusa jest dla mnie rozmowa, jego odpowiedź dana i święte są słowa.


 

II. WYBRANI NAD PIĘKNEM

 

Katastroficzne peany o sercach z miętego estru,
Błazny źrenicami z podeszłych proroków,
Mizerne usta zapalają w zastój,
Jak w lisie jutro trzpiotki.
Rogów nacięte brzegi i żłoby frajerów szarpane,
Kiszą się trzpiotki, na przekór na podlotkach źrenic,
Złudy wymiękłe szarpią zmierzchy w kościelne amen,
I jak ogieniek wyzwalając chwalą z oczu, och… Panie!
A kuluary zapełnione, zapłonione, echo mamrocze zamożne,
Rozlewa miłość czerwoną we krew czy w rozumy?
Samo gadanie, a oni odeszli już w zwierciadło zawieszone,
W szkłach jęczą pustką oni… oni by,
I nikt nie chce polewać nad ich zgryzotą marną,
No bo po cóż stopami deptać zdeptane,
Ja ptak wolny śmiercią w śmiertelnych powrotach,
Jak ta popiel co nie wróci a szamoce wciąż zamęt,
Rzucone karty pokera, stołki zaś siedzą powywracane,
Ryje świńskie przy świecach, w szklanym zwichrowaniu,
Twarze przekrwiste, oczy wyłupistawe i te jęzory do nosa,
Ach… widzę jej piękno przeszedłszy granicy dalekiej we słowach,
Bożych i anielskich i we duszach błękitach,
Ach… czy widzicie palą czarną świecę na pokoleniami,
Rzucając swoje słowa,
W czarcich alkowach,
Nad wybranymi nad pięknem.
Zasłuchani… Kto?
Komu słowa?
 


Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą komentować i oceniać teksty
Zaloguj się Nie masz konta?   Zarejestruj się
przysłano: 11 kwietnia 2020 (historia)

Strona korzysta z plików cookie w celu realizacji usług zgodnie z Polityką prywatności.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do cookie w Twojej przeglądarce.

Zgłoś obraźliwą treść

Uzasadnij swoje zgłoszenie.

wpisz wiadomość

współpraca