Pomysł utworzenia cyklu książek złączonego bohaterami wykluwał się od 1839 r., a ostatecznie zmaterializował – w 1841 roku. Jak pisze Andre Maurois („Prometeusz, czyli życie Balzaka”), Honoriusza olśniła myśl, że „istnieją gatunki socjalne, jak istnieją gatunki zoologiczne. Różnice między robotnikiem, kupcem, marynarzem, poetą, są tej samej natury, co różnice między lwem, osłem, rekinem i owcą” (str. 450).
Gigantyczny projekt namalowania uniwersalnego, socjologicznego portretu swojej epoki, obrazu wszechstronnie obejmującego życie człowieka, zamiar ten powstawał w głowie Honoriusza długo; lecz kiedy już przybrał konkretne rozmiary, przekształcił się w arcydzieło złożone z majstersztyków.
„Komedia ludzka”, to przypominający system naczyń połączonych, zbiór powieści składających się na wizerunek Francji; jest niekonwencjonalnym gmachem zbudowanym z pragnień, nadziei i złudzeń.
Kiedy czyta się większość z nich (nie wszystkie bowiem zostały przetłumaczone), ma się wrażenie przenikania bohaterów z jednej fabuły w drugą. W pierwszej występują w roli epizodycznej; ledwie są wymienieni w tracie rozmowy. Balzak wspomina tylko o nich. Natomiast w drugiej, ta sama postać przestaje być marginalna i awansuje na postać kluczową. Na przykład margrabina d`Espard, która na różnych kartach „Komedii ludzkiej” pojawia się przelotnie, w noweli „Kuratela” jest najważniejszą osobą.
Honoriusz robi to z premedytacją; ludzie zapełniający stworzony przez niego fresk, są postaciami pełnokrwistymi. Ukazani na tle epoki, są jej wyśmienitą ilustracją: wzbogaceniem i uzupełnieniem.
*
Jego świat, to świat dramatycznych wydarzeń przetransponowanych na prozę „Ludzkiej Komedii”. Swoiste panoptikum nieprzerwanych obsesji. Szelmowska kraina Pana Kabzy. Przestrzeń, w której „gardzi się człowiekiem, nie gardzi się jego pieniędzmi” [„Stracone złudzenia”]. To dżungla synekur i niezapłaconych długów: społeczny przekrój historii wyssanych z życia.
Przedstawia panoramę rejentów, galerię szpiclów z „personelu” Corentina, wzorzysty dywan utkany z handlarzy cudzym losem. Szkicuje psychologiczne podobizny wiarusów Cesarstwa [„Pułkownik Chabert”]. Przedstawia machinacje wokół spadków [„Kuzyn Pons”]. Opisuje grabieżcze mechanizmy posiadania wysokich a niezasłużonych rent. Krótko mówiąc zastępuje chudych łajdaków grubymi finansistami [”Baron Nucingen”].
Maluje obrazy wymarzonych, lecz odrealnionych jaskiń „dudków” z Biesiady [„Blaski i nędze życia kurtyzany”]. Bierze na warsztat łatwowierną miłość Estery [„Stracone złudzenia”], ślicznej aktorki odizolowanej od autentycznego życia. Kreśli portrety pułkownika Chabert, spensjonowanego rębajły, opowiada o Stefanie Lousteau, dziennikarzynie z gatunku sprzedajnych z rozsądku. Kreśli postacie Magusa, Gobseca, Samamona, Grandeta. Są to przygnębiające lunaparki uczuciowych pokurczów niezdolnych do użerania się z własnym przeznaczeniem; jak mówi ojciec Eugenii Grandet, „życie, to interes”.
*
Bohater jego, oceniany po latach, nie jest pojedynczą figurką, ale – generalizacją: skupia w sobie wszystkie znane i antycypowane cechy, które charakteryzowały honoriuszowy czas. Powieściowy Finot jest nie tylko wizerunkiem jednego dziennikarza swawolnych obyczajów, zgorzkniałym mentorem od siedmiu boleści, lecz emblematem ówczesnego czasu. Sechard z „Cierpień wynalazcy”, to nie odkrywca przepisu na dostatnie życie („Dwaj poeci”), ale symbol epoki, jej rozpoznawczy znak. Ojciec Goriot nie uosabia indywidualnego tatusia wplątanego w miłosne afery swoich córeczek, tylko jest ojcem zbiorowym, jego kwintesencją: syntezą i analizą równocześnie.
Tak jak jest nią (kwintesencją) Felicjan Vernon, żurnalista o fagasowskich przekonaniach, który w domu jest abnegatem i żyje w denerwującym niechlujstwie. Natomiast w towarzystwie, czyli na gościnnych występach, zrzuca z siebie maseczkę niedomytego łachmyty i zaczyna stroić grymasy zawodowego szczęściarza; zależnie od okoliczności jest w odświętnym nastroju i udaje bez reszty szczęśliwego, a dobry ton nakazuje mu sprawianie wrażenia człowieka odklejonego od roboty, figury bez przerwy zajętej wytchnieniem.
*
Świat, w którym tkwi, rządzony jest przez namiętności; przepuszcza je przez filtr swoich przeżyć i doświadczeń. Stworzeni przez niego bohaterowie ugarnirowani są zgodnie z przeznaczeniem, istnieją tam, gdzie ich zasieje. Albo mają cherlawą psychikę, jak gogusiowaty Lucjan Chardon („Stracone złudzenia”), albo, jak Vautrine, pozują na tytanicznych ludzi czynu („Po czemu miłość wypada starcom”). Lub są niczym d`Arthez, czy Ludwik Lambert, postaciami uosabiającymi pracowitość, sumienność i odpowiedzialność, postaciami pochodzącymi z balzakowskich snów o zawrotnej karierze i nieprzeciętnym bogactwie; jego życzeniowymi autoportretami.
Służą mu do życia w rzeczywistej iluzji. Alegorie, opisy najeżone metafizyką trudności, nadmierne i często nieuzasadnione odwoływanie się do anielskiej ingerencji, te jego narracyjne obsesje, ta nieprzerwana skłonność do egzaltacji i emfazy, charakteryzowały epokę, w której przyszło mu żyć. Naszą jednak, obfitą w pilnych i akuratnych strażników językowych, nawykłą do powściągliwego i dosłownego wyrażania uczuć (za pośrednictwem dowolnych reguł!), stosowane przez niego sposoby ekspresji – irytują. A choć rażą purystyczne, poprawnościowe ucho, pamiętajmy, jak wtedy wyglądał balzakowski świat.
*
Utwory jego nadal są aktualne, jak usposobienia kobiet. Listownie go uwielbiają, utwierdzają w przekonaniu, że je zna, a on, podekscytowany i zadowolony, wodzi zmęczonym wzrokiem za byle suknią.
W odwet za ziemskie porażki, narzuca czytelnikom własne obrazy kobiet. Fabularne wizerunki potworków wziętych z autopsji i awanturniczych dykteryjek. Przenosi je na papier, a pisząc o nich ze swadą, wtłacza w romanse. Są to zatem rozliczne ambasadorki mętnych spraw, jawnogrzesznice o gdaczącym rozumku, megiery paplające głodne kawałki, wyrzucające z siebie oficjalne biuletyny o swoich nastrojach.
Płodzi misterne, zniewalające, rozkoszne Drętwy [„Blaski i nędze kurtyzany”], które są poślubione śmierci; skazane na grzech, występek, zbrodnię, kochają za krótko, za żarliwie i za bezinteresownie, by być prawdziwymi.
Tworzy pięknotki zdarzające się w snach. Wojownicze insekty przywleczone z najgorszych koszmarów. Chciwe na uwielbienie, cwane kręgosłupy swoich mężów, kochanków i przygodnych absztyfikantów. Kobiety – anielice, kobiety – muszki, kobiety – gnidy i kobiety – klęczniki, które stroją przed audytorium kontrolowane fochy, mają rujnujące wymagania, posługują się myślami pasującymi do koafiury.
Opisuje przechery, posępne matrony, żylaste szkapy, kute na cztery nogi, przeżarte cynizmem, obrotne w gadce, pyskate, gderliwe babsztyle udające ciotki Jakuba Collin, „Azje” i „Europy” [„Po czemu miłość wypada starcom”], których jedynym zajęciem jest sprawianie sobie przyjemności, które tolerują mężczyzn tak, jak znosi się cudze zwyrodnienia. Bawią się nimi, jak kot bawi się kłębkiem strachu z myszy; zawsze pod bronią, skoncentrowane na sobie, ostentacyjnie czułe i na pozór bezgrzeszne.
Mężczyzna nie ma u nich szans, jeżeli jest karmiony szpakami, ma niedochodowe przywary lub za majątek – ubogich krewnych. Staje się interesujący i powabny, kiedy można go zeszmacić, oskubać i wypchać, gdy za głośno nie narzeka na drański los jelenia.
*
Wnętrza postaci Balzaka nie zmieniły się, tylko zmienił się gust, smak i wrażliwość. Czas odrzucił przestarzałe dekoracje: dawne margrabiny rozproszyły się po niebytach. Bale na wywoskowanych podłogach sal zostały zastąpione dyskotekami. Dżinsy wyparły z istnienia suknie z atłasu; po niegdysiejszych sposobach zadawania szyku, błyszczenia i elegancji zginął ostatni ślad, ale tak wtedy jak dziś, toczy się żółwia gra o lepsze jutro.